Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2017 na stronie nr. 30.

Tekst i zdjęcia: Jerzy Nowiński,

Głową w dół, nogami do przodu


Wodospady Wiktorii, Dym, Który Grzmi, Koniec Świata – za tymi nazwami skrywa się jeden z największych wodospadów na ziemi. Szeroki na ponad półtora kilometra, wysoki na sto osiem metrów cud natury. Trudno wyobrazić sobie jego wielkość – zawsze widzimy tylko mały fragment, przysłonięty mgłą. Najpiękniejszy w tym wszystkim jest ruch – przelewające się bałwany piany i tworzące się raz po raz tęcze. Wodospady Wiktorii słyną ze swojej urody, ale są znane też z czegoś zupełnie innego...

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Trzydziestego pierwszego grudnia 2011 r. 22-letnia australijska studentka skoczyła na bungee z Mostu Wodospadów Wiktorii. Lina, do której była przymocowana, nie wytrzymała naprężenia i pękła. Na szczęście poziom wody był wysoki i dziewczynę udało się uratować. Ja miałem skoczyć do praktycznie wysuszonego koryta!

 

W SZOKU PO SKOKU

Widok z wysokości 111 metrów. Dopiero w trakcie przeglądania zdjęć z wyjazdu autor zobaczył, że platforma, z której skakał, była poklejona kilkoma warstwami srebrnej taśmy samoprzylepnej.

PŁYWANIE PRZY ŚCIANIE

Spływ pontonem to nie tylko zastrzyk adrenaliny, ale również możliwość podziwiania przez 20 km nurtu rwącej Zambezi i wysokich na blisko 100 m ścian wąwozu.

WPIENIONA WIKTORIA

W porze deszczowej przez Wodospady Wiktorii przepływa blisko 10 mln litrów wody na sekundę, co oznacza, że w przeciągu jednej minuty można nimi zapełnić sto sześćdziesiąt basenów olimpijskich!


 

NO CHICKEN JUMP


– Jak się czujesz?
– Dobrze...
– Nie słyszę cię, mówisz za cicho. Powiedz jeszcze raz, jak się teraz czujesz?
Instruktor z kamerą krzyczy mi nad uchem, a ja nie jestem w stanie nic odpowiedzieć. Zresztą nawet gdyby mi się udało, to przecież się nie przyznam, że najzwyczajniej w świecie jestem spanikowany. Nogi mam związane, przez kratownicę widzę płynącą niżej Zambezi, a jedyne, co przychodzi mi do głowy, to pytanie – co ja tutaj robię?!
Jednak zanim dojdę do momentu, w którym „na wszelki wypadek” założono mi kamizelkę ratunkową, opowiem o tym, jak samemu zorganizować podobną przygodę. Samo activity można wykupić w jednym z biur podróży, które znajdziemy w Livingstone (po stronie zambijskiej) bądź Victoria Falls, czyli zimbabwejskim miasteczku nazwanym na cześć wodospadu. Jednak niezależnie od wyboru pośrednika skakać będziemy zawsze z tego samego punktu – mostu w pasie ziemi niczyjej pomiędzy obydwoma państwami. Na tę konkretną okazję nie musimy kupować wizy wielokrotnego wjazdu do żadnego z tych krajów, wystarczy tylko mała karteczka, którą bez problemów dostaniemy na granicy.
Przy moście na potencjalnych skoczków czeka całkiem spora publiczność złożona z lokalnych sprzedawców, którzy będą namawiać nas do zakupu swoich towarów. Nawet nieproszeni wytłumaczą całą procedurę i zaprowadzą do oficjalnego punktu ważeń. Tam musimy podać nasz wzrost, wiek, podpisać kilka cyrografów i na zakończenie otrzymamy narysowany markerem „tatuaż”, na podstawie którego obsługa dobiera odpowiedni sprzęt.
Potem czeka na nas już tylko adrenalina. Jeśli na most przyszliśmy podziwiać widoki, nie będziemy zawiedzeni, natomiast dla skoczków (szczególnie tych z lękiem wysokości, do których się zaliczam) – widok wzburzonej rzeki będzie porażający. Z tej perspektywy sto jedenaście metrów robi naprawdę duże wrażenie. Choć raczej nie ma co się temu dziwić, nie na darmo Most Wodospadów Wiktorii znajduje się w światowej czołówce najlepszych miejsc do bungee jumpingu.
Mam nadzieję, że teraz już rozumiecie, czemu nie mam ochoty na wywiad przed kamerami. Gdybym na skok zdecydował się w Europie, nie byłoby to aż tak straszne, ale tutaj? Mam świadomość, że w samym środku Czarnej Afryki podejście do BHP jest odrobinę bardziej „swobodne”. Do tego dochodzi historia tej Australijki, która na górę wracała nie na linie, ale wpław. Teraz poziom wody jest dużo niższy i mimo wysokości wyraźnie widzę każdą ze sterczących skał...
– No chicken jump! No chicken jump! – z zamyślenia wyrywają mnie krzyki mojej nieoczekiwanej widowni. No dobrze, koniec tego gadania, może ta lina pęknie, może nie pęknie – skaczę!
Już w Polsce w trakcie przeglądania zdjęć z wyjazdu zobaczyłem, że platforma, z której skakałem, była poklejona kilkoma warstwami srebrnej taśmy samoprzylepnej.
 

TERMINATOR, PRALKA I DZIEŃ SĄDU


– Jeśli wypadniecie z pontonu, musicie zwinąć się w ciasną kulkę, a kamizelka sama wypchnie was na powierzchnię wody. W celu uniknięcia potencjalnych obrażeń płyńcie zawsze nogami do przodu. Pod żadnym pozorem nie możecie wypuścić wiosła! A przede wszystkim słuchajcie komend kapitana i nie panikujcie.
– Przepraszam, chciałem się zapytać, czy w Zambezi pływają krokodyle?
– Tak, ale tylko małe. Duże zwykle nie przeżywają upadku z wodospadu.
Uff... Przez sekundę miałem niewielkie obawy, ale jeśli „zwykle” umierają, to rzeczywiście nie mamy się czego bać. W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak złapać za swój pagaj i ruszyć w dół wąwozu, gdzie czekają na mnie Terminator, Pralka i Dzień Sądu. Właśnie, nie wiem, czy o tym wspomniałem, ale Wodospady Wiktorii są znane też jako jedno z najlepszych miejsc do uprawiania raftingu. Podczas spływu Zambezi musimy być przygotowani na ekstremalne kaskady, bo na miejscu będziemy mogli się zmierzyć z progami klasy czwartej i piątej – najtrudniejszymi z dostępnych komercyjnie. Zresztą, co tu dużo mówić, już same nazwy tych bystrzyc sugerują dobrą zabawę.
Jednak na samym początku warto przygotować się na krótką przechadzkę, bo zanim zaokrętujemy się na ponton, będziemy musieli zejść ponad sto metrów po stromych schodach. Może nie brzmi to groźnie, ale wąskie stopnie, lekko podrdzewiała barierka i widok rozciągającego się w dole kanionu dodają emocji. Polecam uwzględnić ten spacer przy wyborze obuwia, które powinno wytrzymać zarówno wystające kamienie, jak i prądy samej Zambezi. Do ekwipunku warto dorzucić też mocny filtr przeciwsłoneczny i wodoodporną kamerkę sportową, na której będziemy mogli uwiecznić nasze wyczyny.
Samo pływanie pontonem nie wymaga szczególnych umiejętności, a w związku z tym, że kapitan każdego „okrętu” dysponuje dużymi drewnianymi wiosłami, nasze aktywności ograniczą się do: wiosłowania, szybkiego wiosłowania i walki o własne życie!
Przesadzam? Na pewno nie uważała tak płynącą z nami Hinduska, która przy jednym z progów, zamiast machać pagajem, w kółko powtarzała: – Hare Kryszna, Hare Kryszna, Hare Kryszna... Choć mogę jej to wybaczyć, zwłaszcza że działo się to już po naszym upadku ze Schodów do Nieba. Progu klasy piątej, przy którym ponton wywinął malowniczego fikołka.
Od razu powiem, że wrażenia z wywrotki są niesamowite. W jednej chwili wszystko obraca się do góry nogami, a człowiek wpada w sam środek mieszanki wody z pianą. Po takim upadku trzeba szybko odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie jest góra, a gdzie dół, wypić pół litra wlewającej się do ust Zambezi i... płynąć dalej. Oczywiście na początku polecam wspiąć się na ponton, przewrócić go „na nogi” i sprawdzić, czy czegoś nie brakuje.
Po naszej wywrotce wyliczanka była krótka: wiosła – są, sandały – są, pozostali członkowie załogi? Hm... tu mieliśmy lekki problem, bo zaczynaliśmy z sześcioosobową załogą, a po całej operacji została nas tylko czwórka. Na szczęście dwie hinduskie zguby zostały wyłowione przez ratowniczy kajak i doprowadzone do nas na pokładzie drugiej „tratwy”.
Tak, Zambezi potrafi dać w kość, jednak zawsze robi to z niezwykłym urokiem i przy akompaniamencie dużej dawki emocji.
 

BACKPAKER MILIARDEREM


Jest tylko jedno miejsce, do którego można wieczorem trafić na wodospadach – Backpaker. Mała knajpka w miejscowości Victoria Falls jest obowiązkowym przystankiem po dniu pełnym wrażeń. Za czerwoną bramą znajdziemy podróżników szukających czegoś innego niż dostępne na każdym kroku restauracje. Na miejscu możemy liczyć na lokalne piwo Zambezi, basen, ognisko, miejsce do tańczenia i masę pozytywnej atmosfery.
O pieniądze nie mamy co się martwić – już po kilku godzinach w Zimbabwe miałem w kieszeni dziesięć miliardów dolarów! Nie powiem, musiałem się chwilę potargować, ale dokładnie tyle udało mi się wymienić za 1 USD. Chodzi o dolary zimbabwejskie – obecnie już tylko historyczną pamiątkę po hiperinflacji, która dotknęła Zimbabwe na początku XXI w.
Jedno, co mnie zaskakuje, to że nawet po kilku godzinach od nadmiaru adrenaliny cały czas pocą mi się ręce. Sączę powoli zimne zambezi i wspominam ze znajomymi nasz dzień na wodospadach. Każdy spędził go inaczej – lot helikopterem, rejs po rzece, zakupy na pobliskim bazarku czy uroczysta kolacja, na której można było próbować kilku lokalnych potraw. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, ale dla szukających odrobiny emocji wybór jest tylko jeden – skok i spływ!