Niewielka Mołdawia, prawie 10 razy mniejsza niż Polska, wciąż kojarzy się głównie z winem. A przecież tyle w niej miejsc i niezwykłych atrakcji do odkrycia, w dodatku leży tak blisko nas.
Dostępny PDF
Liczne monastyry to jedna z wizytówek Mołdawii. Te najciekawsze ściągają turystów, inne stają się miejscem ucieczki od świata dla pielgrzymów spragnionych ciszy i doświadczania Boga, a we wszystkich widać na nowo odradzającą się religijność.
CO SKAŁY SŁYSZAŁY
Szkoda, że monastyr w Ţipovej popada w ruinę. Przez wieki te skały słyszały tyle modlitw, widziały tylu pątników i mnichów.
NADDNIESTRZAŃSKA ZADUMA
Mnich nad Dniestrem ze smutkiem spogląda na zniszczony kompleks świątynny w Ţipovej, gdzie przed wiekami tętniło życie religijne, a zakonnicy mogli kontemplować Boga w ciszy skalnych nisz i na łonie natury.
DWIE NAJWAŻNIEJSZE
Baron Romów Artur Czerar pokazuje ulubioną rzeźbę porcelanową, którą tytułuje „Miłość i Nadzieja”. Dodaje też, że te dwie wartości są najważniejsze w życiu człowieka.
ŚWIĘTE ŚLADY
Pierwszy monastyr, jaki odwiedzam, znajduje się w wiosce Ţipova. To skalny kompleks, którego początki sięgają średniowiecza, osadzony malowniczo nad Dniestrem. Przewodniczka niezwykłymi opowieściami przenosi mnie w odległe czasy, kiedy miejsce tętniło życiem mnichów i przybywających tutaj pątników. Według miejscowej legendy w cerkwi klasztornej brał ślub wybitny król mołdawski Stefan Wielki. Na dowód tego podobizna władcy wisi na skalnej ścianie. Trwają tutaj prace konserwatorskie, ponieważ po wojnie komuniści zamknęli klasztor i wypędzili mnichów.
Po dawce historii przychodzi czas na kontemplację okolicy, udaję się więc niezwykle malowniczą trasą wzdłuż rzeki. Jest październik, ciepło, a wokół feeria barw: błyszczący, leniwie płynący Dniestr, mieniące się w promieniach słońca różnokolorowe liście, obficie udekorowane czerwonymi owocami krzaki dzikich róż. Później wędruję jarem w kierunku wodospadu, gdzie przychodzi czas na piknik.
Kolejnym miejscem, które odwiedzam, jest monastyr Saharna. Został zbudowany w wąskim i głębokim wąwozie nad brzegiem strumienia. Tym razem bardziej niż sam klasztor interesuje mnie pobliska góra. Wiąże się ona z podaniem, jakoby jeden z przybyłych tutaj mnichów doznał objawienia Matki Boskiej i w tym miejscu odkrył odbicie małej stopy, które przypisał Najświętszej Dziewicy. Wspinam się na wzniesienie, gdzie na szczycie zbudowano kapliczkę. Jest zamknięta, więc przez szybę w drzwiach próbuję dostrzec rzeczoną stopę w skale. Warto było tutaj wejść, ponieważ wokół roztacza się niezwykła panorama na rzekę i kompleks klasztorny, a nieopodal lecznicze źródełko, w którego wodach zanurzają się wierni.
Bywam w różnych monastyrach, aby poczuć prawosławną religijność. Najbardziej utkwiły mi w pamięci nocne obchody Chrztu Pańskiego w klasztorze w Hîncu. To żeński kompleks usytuowany w leśnym rezerwacie Codrii.
19 stycznia wierni gromadzą się w cerkwi na nocne, około trzygodzinne nabożeństwo, po którym zmierzają do dużego zbiornika wodnego. Procesja ze świecami, wzdłuż trasy zaznaczonej niebieskim sznurem światełek, wygląda jak pochód duchów, który sunie wolno, z modlitewnym śpiewem na ustach. Wierni dochodzą do dużej sadzawki, tutaj trwają modlitwy, duchowny święci wodę i kropi nią zebranych.
Temperatura wynosi –20°C. Wszyscy są ubrani w kurtki, płaszcze, czapki, opatuleni chustami. Nagle część zgromadzonych zaczyna się rozbierać. Zostają tylko w bieliźnie lub w długich białych szatach. Pierwsi śmiałkowie schodzą po schodkach i zanurzają się w wodzie trzy razy, każdorazowo wykonują znak krzyża. Większość to mężczyźni, mniej jest kobiet, ale zdarzają się też dzieci, które czasem głośno krzyczą przy zetknięciu z lodowatą wodą.
Gdy wychodzą, są okrywani ręcznikami, kocami, szlafrokami. Potem zmierzają w stronę ogromnego ogniska. Jęzory płomieni strzelają wysoko w górę, gałęzie trzaskają w ogniu, a wokół roztacza się przyjemne ciepło, w którym suszą się i grzeją śmiałkowie świątecznego obrzędu. I – jak zgodnie twierdzą prawosławni – nikt po tym doświadczeniu nie choruje. Dla wszystkich uczestników świątecznej ceremonii mniszki przygotowały smaczną, pachnącą grochówkę w potężnych, wojskowych termosach.
Kładę się do łóżka około czwartej nad ranem w przyklasztornym budynku, w zbiorowej sali z chrapiącymi, zmęczonymi pielgrzymami. Nie mogę w tych warunkach zasnąć, wstaję więc skoro świt i wychodzę. Klasztor spowija mgła, jest cicho i biało, nikogo wokół, a ja wędruję samotnie po skrzypiącym śniegu, drogą wśród drzew, do głównej szosy. W głowie cały czas jawią mi się obrazy niezwykłej nocnej ceremonii.
„Monastyrów ci u nas dostatek” – mogą powiedzieć mieszkańcy Mołdawii. Wystarczy rozejrzeć się dokładnie i popytać miejscowych o pobliskie klasztory, a na pewno znajdzie się niejeden.
ZASTAW SIĘ, A POSTAW SIĘ
W romskich rezydencjach w Sorokach tylko część pomieszczeń jest wykorzystywana do celów mieszkalnych. Reszta stoi pusta, niewykończona. Dla Romów ważne jest jednak to, aby monumentalność domów była widoczna już z daleka.
PANU BOGU ŚWIECZKĘ...
Jak współistnieją ze sobą sacrum i profanum, widać wyraźnie w Komracie, gdzie te same osoby zapalają świece w cerkwi i składają kwiaty przed pomnikiem Lenina w dniu jego urodzin i nie tylko...
NIEZIEMSKIE ŚLADY
Kapliczka ze śladami stóp Maryi stojąca na wzgórzu w Saharnej przyciąga wiernych i ciekawi podróżnych, podobnie jak ślady stóp Chrystusa w kościółku przy Via Appia w Rzymie.
CYGAŃSKIE PODWOJE
Romowie, w zależności od regionu, prezentują różne zwyczaje budowania domów. W Sorokach – stolicy mołdawskich Cyganów – styl pałaców często nawiązuje do architektury znanych na świecie budowli jako symboli prestiżu czy luksusu. Chyba tylko tutaj i w parkach miniatur mogą istnieć obok siebie amerykański Kapitol i moskiewski Teatr Wielki. Swoisty eklektyzm greckich kolumn, szklanych wież, blaszanych, obficie zdobionych dachów tworzy specyficzną mozaikę architektoniczną romskiej dzielnicy. Ta mieszanka sprawia wrażenie prowizoryczności, bo większość domów jest niedokończona.
Chcę zobaczyć osławione rezydencje także wewnątrz, spotkam się więc z głową wszystkich Romów mołdawskich – Arturem Czerarem. Do domu barona wchodzi się przez wysoką ceglaną bramę w kształcie łuku i żelazne wrota. Gospodarz powiada: – Dom bez bramy to jak kobieta bez biżuterii. Tuż za nią, zapomniawszy o swej świetności sprzed lat, stoją dwie limuzyny – jedna to prezent dla ojca barona od sowieckiego przywódcy Andropowa.
Szczekającego psa właściciel uspokaja jednym słowem: – Swoi. Najpierw wchodzimy do dużego pomieszczenia na parterze – to przestronne wnętrze pełni funkcję jadalni, pokoju dziennego i sypialni. Na podłodze i na ścianach pełno kolorowych dywanów, w jednym rogu duży ekran telewizora, w drugim piękny, kaflowy piec, na którym może usiąść kilka osób i grzać się do woli w chłodne dni.
Jako że jest pora obiadowa, zostaję poczęstowana pysznymi gołąbkami zawiniętymi w liście winogron i kapusty, słodkimi racuchami oraz domowym winem. Wszystko przygotowała baronessa, czyli żona Artura. Po sycącym posiłku udajemy się na pierwsze piętro. Tutaj, w dużych pokojach, za szkłem meblościanek, mieści się kolekcja porcelanowych figurek, którymi baron z dumą się chwali. Pokazuje prezenty od gości wyeksponowane na stole, np. platynowy zestaw do otwierania wina w eleganckim etui oraz srebrną ikonę. Sprawia mi też niespodziankę – gra na pianinie i śpiewa nostalgiczną piosenkę o miłości.
Następnie udajemy się na drugie piętro. Moją uwagę przykuwa zaokrąglony balkon przygotowany jakby specjalnie dla Julii, której nocą można śpiewać serenady. Zatrzymujemy się na arkadowym tarasie, skąd rozciąga się widok na leniwie płynący Dniestr, za którym widać połacie ziemi ukraińskiej. Widok jest malowniczy, bo dzielnica romska mieści się na wzgórzu miasta gęsto porośniętym krzewami i drzewami.
Moja wizyta dobiega końca, ponieważ baron Artur spodziewa się kolejnych gości, tym razem z Izraela. Gdy żegna się ze mną, pokazuje bogato zdobioną studnię na ulicy, datowaną na 1983 r. i podpisaną nazwiskiem ojca, po którym przejął schedę. Zresztą studnie przy drogach to znak rozpoznawczy Mołdawii.
Gościnność, otwartość, poczucie humoru, a przede wszystkim trudna do opisania charyzma Artura Czerara sprawiają, że żal mi opuszczać tę cygańską dzielnicę. Z drugiej strony mam świadomość, że wykształcony, obyty w świecie baron to nie jest obraz przeciętnego Roma.
GŁOWY LENINA
Dwudziestego drugiego kwietnia w stolicy Gagauzji, Komracie, wiele osób maluje krawężniki chodników i robi porządki na ulicach i podwórkach. Byłam przekonana, że to z okazji zbliżających się świąt wielkanocnych, jednak szybko wyprowadzono mnie z błędu. Otóż tradycją jest, że tego dnia ludzie porządkują teren wokół swoich domów – tak świętują dzień urodzin... Lenina.
Jego ducha czuć w wielu miejscach Mołdawii. Posągi Lenina można zobaczyć nie tylko w zakurzonych salach muzeów, ale przede wszystkim w centrach miast i wsi. Zielony pomnik sowieckiego przywódcy, kroczącego dumnie w rozwianym płaszczu i spoglądającego na wschód, znajduje się w Komracie przed siedzibą Zgromadzenia Narodowego. Ludzie często składają tu kwiaty, a nawet... piszą listy do Lenina.
Nie dziwią więc okrzyki „Rosija”, gdy do domu kultury wchodzą, wspierający kandydatkę na baszkana, przedstawiciele rosyjskiej Dumy. Nie przeszkadza mieszkańcom rzeźba, ustawiona przed siedzibą władz miejskich, przedstawiająca kanciaste twarze w miłosnym uścisku, na której wandale umieścili napis „Rosja”. Natomiast gdy ktoś napisał „Europa”, rzeźba została szybko wyczyszczona.
Nostalgia za czasami radzieckimi jest niezwykle silna w Naddniestrzu – terytorium na wschodzie Mołdawii, nieuznawanym przez żadne państwo, ale ze swoją walutą (część monet wygląda jak plastikowe żetony), władzami, przejściami granicznymi i... stacjonującymi wojskami rosyjskimi. 9 maja jestem w Tyraspolu, stolicy Naddniestrza, gdzie z wielką pompą obchodzi się Dzień Zwycięstwa nad hitlerowskimi Niemcami, jednak eksponowany początek wojny to rok 1941, a nie 1939.
Przed południem odbywa się parada wojskowa, która rozpoczyna się o tej samej godzinie, co uroczystość na placu Czerwonym w Moskwie. Widać to zresztą na ogromnych telebimach. Wszędzie powiewają naddniestrzańskie flagi czerwono-zielone z sierpem i młotem i na równi z nimi flagi rosyjskie. Po głównej ulicy maszerują żołnierze, jedzie czołg, na który potem wbiegają dzieci, ochoczo fotografowane przez rodziców. Przemawiają przedstawiciele władz, na podium stoją weterani wojenni z mnóstwem orderów na piersiach, a po obu stronach ulicy – zwykli obywatele. Bardzo dużo dzieci jest ubranych w żołnierskie uniformy, prawie każdy dorosły ma przypiętą do piersi tzw. wstążkę św. Jerzego – to alternatywny symbol mający zastąpić sierp i młot.
Po części oficjalnej wszyscy udają się z kwiatami pod pomnik Chwały wystawiony na cześć żołnierzy, bohaterów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, i ten upamiętniający wojnę z Mołdawią w 1992 r. Ludzie niosą portrety bliskich poległych na wojnie w tzw. marszu nieśmiertelnego pułku, a wokół słychać sowieckie pieśni wojenne.
Być może obserwatorowi z zewnątrz wydaje się, że wydarzenie, w którym uczestniczy, to współczesna rekonstrukcja historyczna. Jednak dla mieszkańców Naddniestrza 9 maja to autentyczne świętowanie, rzeczywistość tak mocno wpisana w kalendarz, że z każdym rokiem przybywa dzieci, którym rodzice fundują stroje stylizowane na mundury radzieckie oraz furażerki z czerwoną gwiazdą, a na niej sierp oraz młot... Ot, kolejna z wielu osobliwości tej niewielkiej krainy.