Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-11-01

Artykuł opublikowany w numerze 11.2017 na stronie nr. 28.

Tekst i zdjęcia: Jerzy Nowiński, Zdjęcia: shutterstock,

Samotny kowboj


„Daleko, na krawędzi prerii, czarny punkt odcina się na tle jasnego nieba. Już po sekundzie niewyraźna kropka zmienia się w sylwetkę jeźdźca, a po chwili mężczyzna i zwierzę przelatują przed naszymi twarzami. Nie zdążymy nawet mrugnąć, i niczym spóźniony fragment burzy, znikają za horyzontem” – tak przejazd kuriera Pony Express opisywał Mark Twain w książce „Pod gołym niebem”.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Jedną z pierwszych książek, którą przeczytałem, był „Winnetou” Karola Maya. 600 stron zamkniętych w twardej oprawie musiało ważyć tyle co mały ja, jednak dla zauroczonego Dzikim Zachodem szkraba nie stanowiło to przeszkody i do dziś pamiętam przygody dzielnych Apaczów, pazernych poszukiwaczy złota i bohaterskiego Old Shatterhanda. 

Następny był Maurice De Bevere wraz z rysowanym przez niego „Lucky Lukiem”. Z wypiekami na twarzy zaczytywałem się w historiach o najszybszym kowboju Dzikiego Zachodu, który wraz ze swoim wiernym wierzchowcem Jolly Jumperem łapał bandytów i ratował uciśnionych, by pod koniec dnia odjechać w kierunku zachodzącego słońca. Rewolwerowiec nucił piosenkę, a jego sylwetka odbijała się na tle pustynnej prerii i piaskowych skał ze ściętym czubkiem – ikonicznej panoramy Dzikiego Zachodu.

 

BARDZO DZIKI ZACHÓD

W tym miejscu zaczyna się przygoda – Indianin, mustangi i błyszczący w słońcu pick-up, czyli wszystko, co potrzebne do szczęścia.

KRÓLEWSKI WIDOK

Monument Valley w ostatnich promieniach zachodzącego słońca wygląda po prostu świetnie. Z tej perspektywy można rozpoznać Króla na Tronie – czyli drugie stoliwo od prawej.

AMERYKAŃSKIE WAKACJE

Widok piękny, szkoda tylko, że psują go przejeżdżające co jakiś czas samochody. Prawdziwa zabawa zaczyna się parę kilometrów dalej, gdzie wstęp mają wyłącznie indiańskie mustangi.

 

SZYBSZY OD WŁASNEGO CIENIA

 

Potem się zestarzałem. Karol May nie postawił stopy na zachodzie Stanów, Indianie zostali bezlitośnie zepchnięci do małych rezerwatów, a mustangi okazały się zdziczałymi końmi, które na początku XVI w. uciekły hiszpańskim konkwistadorom. Coś jednak pozostało. Wszyscy znamy messes czy boots (choć może nie zawsze pod tymi nazwami) – wysokie rude stoliwa o prawie pionowych ścianach i płaskich szczytach. Stoją samotnie pośród piasków prerii i przez lata były areną walk Indian i rewolwerowców. Może zaskoczyć, że panorama znana z setek ilustracji, dziesiątek westernów to... jedna wielka ściema!

W rzeczywistości prawie wszystkie ikoniczne widoki Dzikiego Zachodu pochodzą z terenów małego parku leżącego na granicy stanów Arizona i Utah. Tsé Bii’ Ndzisgaii, co w języku plemienia Navaho znaczy Dolina Skał, wchodzi w skład rezerwatu Indian, jednak pomimo nazwy nie jest prawdziwą doliną. Okazuje się, że za wygląd charakterystycznych, sięgających nawet 300 m piaskowców, odpowiada trwający tu od 50 mln lat proces wietrzenia, a nie płynąca w okolicy rzeka św. Jana (San Juan River). 

Zaskakuje również, że choć klimat Monument Valley jest pustynny, w zimie możemy spodziewać się mrozu dochodzącego do –18°C, a czasami nawet i śniegu. Wszystko to za sprawą wysokości, na jakiej znajduje się wyżyna Kolorado, czyli ponad 1800 m n.p.m. Dlatego najlepszym momentem na wizytę w parku jest późna wiosna bądź wczesna jesień, zwłaszcza jeśli chcemy ominąć letnie upały i wakacyjne tłumy turystów.

Do kultury masowej Dolina Skał wkroczyła za sprawą Johna Forda, który nakręcił tu swoje dwa najsłynniejsze westerny: „Poszukiwacze” i „Dyliżans”. Od tego czasu była ona sceną niezliczonych filmów, ilustracji i gier komputerowych, a teraz miała stać się miejscem, w którym spełnią się moje dziecięce marzenia. Może nie miałem szans na odkrycie prawdziwego Dzikiego Zachodu, ale przynajmniej mogłem wejść w skórę najszybszego rewolwerowca świata komiksu!

 

KASK KONTRA KAPELUSZ

 

Przygodę z parkiem rozpocząłem tak jak wszyscy przyjezdni, czyli od wizyty w centrum turystycznym. Już na pierwszy rzut oka widać, że to idealne miejsce na amerykańskie wakacje: duży parking, budynek z pamiątkami i restauracją. Czego chcieć więcej? Płacimy 20 dolarów, kupujemy kilka suwenirów, jemy obiad, wychodzimy z aparatem na punkt widokowy i ruszamy w dalszą trasę. W ostateczności możemy zapisać się jeszcze na samochodową wycieczkę, podczas której będziemy wożeni po okolicy przez lokalnego przewodnika. No i tyle...

Jednak nie ze mną takie numery! Przyjechałem tu po Dziki Zachód pełen Indian i kowbojów, a nie znudzonych turystów.

– Jeździłeś już kiedyś na koniu?

– Jak miałem 6 lat – odpowiedziałem dość niepewnie.

– To świetnie, tylko pamiętaj, żeby przy podjeżdżaniu pod górę wychylać się do przodu, a przy schodzeniu do tyłu. – Stojący przede mną Indianin z plemienia Navaho najwyraźniej uznał, że pora zakończyć moje kawaleryjskie szkolenie: – Wszystko jasne? Super, musisz podpisać jeszcze te dokumenty.

Szybko przeglądam zawartość podanej kartki A4. Mógłbym ją zacytować, ale zasadniczo cała treść sprowadzała się do jednego zdania: „oświadczam, że w trakcie jazdy konnej z pewnością umrę i nie będę za to nikogo obwiniać”. – Podpisałeś, świetnie. Teraz muszę cię zapytać, czy dla bezpieczeństwa chcesz założyć kask? 

Poprawiam kowbojski kapelusz, podciągam rękawy uszykowanej na tę okazję koszuli. Bezpieczeństwo? Phi, przecież na Dzikim Zachodzie rewolwerowcy nie nosili plastikowych czapek!

 

MEANDRY ŚWIĘTEGO JANA

Po przejażdżce należy pomyśleć o noclegu, na przykład na kempingu w parku stanowym Goosenecks, tylko 22 mile od Doliny Pomników. Poranek z widokiem na wijącą się rzekę św. Jana to coś niesamowitego.

NIE BIEGNIJ, FORREST!

Warto się tutaj zatrzymać i na spokojnie popodziwiać piękny horyzont Monument Valley. Nic dziwnego, że to właśnie w tym miejscu Forrest Gump zakończył swój bieg.

 

PŁONĄCE SIODŁA

 

Dochodzę do wniosku, że marzenia się spełniają. Dosiadam karego rumaka, wokoło mnie rozciągają się połacie pustynnej prerii, daleko na horyzoncie równinę przecina krawędź płaskowyżu, a po prawej wysoko wznoszą się skały Monument Valley. Niebieskie niebo, białe puszyste chmury i rudy piasek doliny tworzą obłędną kombinację, od której ciężko oderwać wzrok. Do tego zewsząd otacza mnie przestrzeń. Pustka, w której jedynym świadectwem cywilizacji jestem ja i jadący na prawdziwym mustangu Indianin. Żadnych samochodów, turystów czy drutów wysokiego napięcia, tylko wąska ścieżka biegnąca zygzakami raz w górę, raz w dół, wzdłuż kilkumetrowego spadku, który w naturalny sposób wyznacza krawędź parku. Jednym zdaniem – czuję się jak bohater sceny wyjętej żywcem z westernów Johna Forda.

Mój przewodnik opisuje mijane przez nas skały. Pod wpływem jego słów czerwone, nasycone tlenkiem żelaza piaskowce zdają się ożywać. W ich kształtach dostrzegam: Dyliżans, Króla na Tronie oraz Niedźwiedzia i Królika. Z tej perspektywy stoliwa wyglądają zupełnie inaczej niż na wszystkich ilustracjach. Wysokie, wręcz monumentalne osłaniają nas od natarczywego słońca, a w miarę jak się zbliżamy, muszę coraz mocniej zadzierać głowę, żeby choć częściowo objąć je wzrokiem.

– Ile czasu potrzeba, żeby wyszkolić konia do takiej jazdy? – przerywam otaczającą nas ciszę.

– Dość długo, bo około 10 lat. Musimy zaczynać od źrebaka i powoli przyzwyczajać je do trasy i obcych. Dzięki temu nawet gdyby mnie zabrakło, wystarczy, że dasz się prowadzić, i twój rumak sam trafi do stajni.

– Czyli można powiedzieć, że wszystkie wasze mustangi mają nawigację satelitarną?

– Dokładnie. Muszę powiedzieć o tym mojemu tacie. Będziemy mogli zwiększyć cenę za każdy przejazd – Indianin uśmiecha się od ucha do ucha, a ja z pewnym zdziwieniem uświadamiam sobie, że jego wierzchowiec nie ma siodła.

– Dlaczego jedziesz na oklep? Nie sprawia ci to problemu?

– Żadnego, przyzwyczaiłem się. Już od małego, kiedy nikt na nas nie patrzył, razem z kolegami przechodziliśmy przez ogrodzenie i wskakiwaliśmy na pasące się luzem konie.

– W sumie i tak jedziemy dość wolno – odpowiadam mojemu przewodnikowi, a ten milknie, jakby się nad czymś zastanawiał.

– To może chciałbyś odrobinę przyspieszyć?

W mojej głowie rozpoczyna się walka rozsądku z dziecięcą ekscytacją. Z jednej strony to jest moja pierwsza prawdziwa przejażdżka na koniu, wszędzie wokół są kamienie, a ja zamiast kasku mam miękki kowbojski kapelusz. Z drugiej...

– Tak, pewnie!

Tego się nie spodziewałem. Tuż po tym, jak mój wierzchowiec ruszył w galop, świat oszalał. Bujający się na pasku aparat walnął mnie z impetem w bok, a ja rozpocząłem walkę o utrzymanie się w siodle (już po zakończeniu wycieczki okazało się, że przez cały czas było lekko przekrzywione). Nawet nie miałem czasu zastanowić się nad własną głupotą, tylko z szerokim uśmiechem pędziłem po Monument Valley!

 

I’M A LONG, LONG WAY FROM HOME

 

Przejażdżka zbliżała się ku końcowi. Grzejące nas do tej pory słońce skryło się za Punktem Johna Forda (naturalną platformą, z której John Wayne obserwował obóz Indian w filmie „Poszukiwacze”) i powoli zaczęło robić się coraz chłodniej. Spokojnie masowałem lekko obolałe od uderzeń obiektywu żebra i rozkoszowałem się ostatnimi chwilami w Dolinie Skał. Niespodziewanie żółty blask uderzył mnie w oczy. Przez chwilę nie mogłem uwierzyć swojemu szczęściu, gdybym na miejsce przyjechał chwilę wcześniej, siedziałbym już w samochodzie, z kolei piętnaście minut później byłoby za ciemno, aby...

Poprawiłem rondo kapelusza i gwiżdżąc „I’m a poor lonesome cowboy”, odjechałem spod Monument Valley w kierunku zachodzącego słońca...