Kiedy wysiadam na dworcu Zürich Hauptbahnhof, zbliża się trzynasta. Po porannym locie jestem już porządnie głodna – alpejska czekolada serwowana na pokładzie SwissAir tylko rozbudziła mój apetyt. Wygląda jednak na to, że znalazłam się w odpowiednim miejscu.
Dostępny PDF
W każdą środę w hali dworca odbywa się targ kulinarny. Z peronu wychodzę wprost na stoiska, gdzie piętrzą się specjały z całej Europy: szwajcarskie sery, węgierskie przyprawy, włoskie szynki. Wszystkiego można spróbować na miejscu, przy jednym z zatłoczonych stołów. Tak jest tu co tydzień, ale mnie trafia się coś specjalnego: właśnie trwa festiwal Food Zürich. 10 dni kulinarnej uczty i 140 wydarzeń przygotowanych z myślą o najwybredniejszych łasuchach. Zapowiada się spore wyzwanie. Zacznę więc od spalenia paru kalorii.
TURICUM W ZURYCHU
Schipfe, dzielnica na wschodnim zboczu wzgórza Lindenhof, to najstarsza część miasta, w czasach rzymskich zwana Turicum. Dawniej mieścił się tu port i punkt poboru podatków.
PO SĄSIEDZKU
Z jednej strony wieżowce, z drugiej pomidory pnące się na sznurkach. W Zurychu sąsiedzkie ogródki obok bloków zapewniają mieszkańcom zdrowy relaks po pracy.
KWIATKI Z RABATKI
Jeszcze kilka lat temu ten placyk był składowiskiem rupieci. Mieszkańcy oczyścili go ze śmieci, a w skrzynkach i doniczkach posadzili warzywa, zioła i kwiaty. Dziś to popularne miejsce spotkań.
KRÓTKI KURS DZIAŁKOWCA
Zurych jest stworzony do tego, żeby zwiedzać go na rowerze, zwłaszcza w towarzystwie dobrego przewodnika. Mój to Jeremy, pełen pasji student ochrony środowiska, który obwozi naszą kilkuosobową grupkę szlakiem miejskich ogródków. To dobra okazja, by w czasach kulinarnego szaleństwa, które zawładnęło światem, przypomnieć sobie, że jedzenie nie bierze się ze sklepowej półki, tylko z ziemi. Hasło tej edycji festiwalu Food Zürich to Vörigs (resztki), czyli dania przyrządzone z tego, co nam akurat zostało. Organizatorzy chcą zwrócić uwagę na globalny problem marnowania żywności – codziennie na świecie jest wyrzucana jedna trzecia, podczas gdy miliony głodują.
– Ziemia nie potrzebuje większej produkcji żywności, bo według WHO jesteśmy w stanie wyżywić nawet 14 miliardów ludzi – tłumaczy Jeremy. – Problemem jest niesprawiedliwa dystrybucja dóbr, kontrolowana przez największe korporacje spożywcze. Myślicie, że masowa produkcja żywności jest tania? Użycie nawozów i maszyn sprawia, że do wyprodukowania 1 kalorii żywności potrzeba ich zużyć aż 10. A przecież ludzie mogliby robić wszystko własnymi rękami.
„Może i tak, ale nie mieszczuchy” – uśmiecham się w myślach. Pierwszy przystanek na naszej trasie wyprowadza mnie z błędu. Jesteśmy w Zürich West, dawnej dzielnicy przemysłowej, która przeżyła renesans i przekształciła się w centrum nowoczesnej architektury. Ale Labyrinthplatz, ukryty między kamienicami ogródek w kształcie ślimaka, przypomina wirydarz średniowiecznego klasztoru. Piaskowe alejki kręcą się wśród ziół, kwiatów i pnączy oplatających pergole. Od razu widać kobiecą rękę – ogródek założyło kilka pań z okolicy. Na zatopionej w zieleni ławeczce Jeremy rozstawia kamionkowe kubeczki i napełnia je herbatką z ziół zebranych w ogródku. Zaskakująco aromatyczna!
Lokalne przysmaki czekają na każdym przystanku. Tu słodkie gruszki od Włocha, który między blokami komunalnymi stworzył miniaturę śródziemnomorskiej farmy, tam chrupiące ogórki z ogródków sąsiedzkich. Zielone oazy wyrastają w najmniej spodziewanych miejscach, w ciasnych podwórkach lub w cieniu wysokościowców. Miejskich działek istnieje w 400-tysięcznym Zurychu 6 tys., a lista chętnych jest znacznie dłuższa. Rozwiązaniem dla spragnionych zieleni są ogródki osiedlowe, które można uprawiać wspólnie z sąsiadami. Wystarczy krok i z centrum miasta przechodzi się do serca wsi: szklarnie, konewki, główki sałaty, swojskie brzęczenie owadów. I studnie – w końcu Zurych to miasto wody.
Nie chodzi tylko o położenie nad zjawiskowym Jeziorem Zuryskim. Ani o dwie rzeki, Limmat i Sihl, w których mieszkańcy kąpią się w przerwie na lunch ze służbowymi ciuchami zapakowanymi do zarzucanych na plecy nieprzemakalnych toreb. W mieście jest też ponad 1200 fontann, które można nie tylko podziwiać, ale też się z nich napić. Wodną naturę Zurychu będę kontemplować w Zürich Thermalbad & Spa, w dawnym browarze Hürlimann. Na dachu kompleksu znanego z wód termalnych znajduje się ciepły basen z niesamowitą panoramą miasta. To świetne miejsce, żeby rozgrzać się po deszczu, który zmoczył mnie w mieście wody. Podziwiając widok, zastanowię się, gdzie kontynuować spacer.
ŁOWCY SMAKÓW
Garść gotowych pomysłów ma dla mnie Andrea, przewodniczka odbywających się w ramach festiwalu spacerów Zürich Food Tour. Trzy godziny, sześć kulinarnych przystanków, niezliczone doznania smakowe. Będziemy eksplorować Kreis 5, artystyczne zagłębie pełne galerii i klubów. Oraz restauracji, których w całym Zurychu jest ponad 2 tys. To miasto kocha jeść i umie to robić z wielką klasą, niezależnie od rodzaju kuchni. Naszą wycieczkę zaczynamy od libańskiej, serwowanej przez restaurację Neni w designerskiej sieci hoteli 25 h. Jedzenie jest jak tutejszy wystrój: proste, praktyczne i absolutnie zniewalające. Niby pita, humus, falafel i baba ganoush popite lemoniadą to nic wymyślnego. Ale ja zaniemówiłam, nie tylko z powodu pełnych ust.
Przystanek drugi: degustacja piw z mikrobrowaru w dawnej mydlarni Steinfels. Po drugiej stronie ulicy stoi stara stocznia Schiffbau, w której obecnie mieszczą się restauracja, bar, teatr i sala koncertowa. Menu na dziś: krem z warzyw, tatar i terrine z czerwonego kalafiora. Rozpływam się, ale pora iść dalej, bo w Les Halles, oryginalnej knajpce założonej przez zapalonego miłośnika Francji, czeka francuskie wino i świeże mule, które dwa razy dziennie przyjeżdżają tu znad Atlantyku. Po takiej uczcie zmieścimy już tylko przekąski z Zurich Paris, restauracji, która na początku była księgarnią. Dziś nie trzeba już wybierać między świetnym jedzeniem i dobrą literaturą: wystarczy zająć miejsce przy stoliku między regałami pełnymi książek. Na koniec pora na deser. W hali targowej Im Viadukt można spróbować wielu słodkości. Wśród nich wegańskie ekolody o fantazyjnych smakach (wybrałam brzoskwinię z werbeną). Żałuję, że nie da się ich zabrać na pamiątkę. Do tego celu lepiej nadadzą się Triggel – cieniutkie miodowe wafelki z tłoczonymi widoczkami z Zurychu. Pod światło wyglądają jak sceny z bajki.
Po nowatorskim wstępie czas na trochę klasyki. Stare miasto w Zurychu skupia się nad Limmatem. Prosto z dworca biegnie Bahnhofstrasse, najdroższy deptak w Szwajcarii. Wystawy butików onieśmielają, w przeciwieństwie do witryn czekoladziarni. Wchodzę i od progu kręci mi się w głowie. Ręcznie robione praliny, czekoladowe bloki z bakaliami, makaroniki we wszystkich kolorach tęczy. Kupuję małą paczuszkę i uciekam, zanim na dobre stracę zdolność trzeźwego myślenia. Oddalam się w głąb Schipfe, dawnej dzielnicy rybaków, a później kupców spławiających swoje towary rzeką. W małych, uroczych domkach kryją się dziś sklepiki z rękodziełem, często powstałym z recyklingu. Torby z plandek i pasów samochodowych projektu braci Freitag są dziś znane na całym świecie (i odpowiednio kosztują). Podoba mi się też zestaw mebli ze znaków drogowych. Pasowałby do wystroju Cabaret Voltaire, słynnej piwnicy, gdzie w czasie pierwszej wojny światowej artyści zbiegli z całej Europy stworzyli przewrotny dadaizm.
Kilka kroków dalej jeszcze bardziej cofam się w czasie. Działający od ponad 150 lat sklep kolonialny Schwarzenbach, sprzedający przyprawy i suszone owoce z całego świata, wabi przechodniów zapachem. W otwartej witrynie stoi palarka do kawy, roznosząc obłędny aromat po całej ulicy. W tych warunkach po prostu muszę napić się espresso. Przechodzę na drugą stronę ulicy, do Café Schober. Rzut oka na przeszkloną ladę, na której obok starej metalowej kasy piętrzą się słodkości, przesądza, że zamówię też bezę. W stylowych wnętrzach mam do wyboru kilka scenografii, w których popełnię tę kaloryczną zbrodnię: wybieram przytulną czerwoną salę na piętrze.
SER DLA KONESERA
Ser to jeden z flagowych produktów Szwajcarii. Dodaje się go prawie do wszystkiego, na przykład do sosu podawanego razem z capuns, czyli gołąbkami tradycyjnymi dla Gryzonii.
LADA SPRZED LAT
Sklep kolonialny Schwarzenbach został otwarty w 1864 r. Jak za dawnych lat specjalizuje się w sprzedaży różnorodnych gatunków kawy i herbaty, miodów, marmolad, bakalii, przypraw i suszonych owoców.
A LA FRANÇAISE
Wprawdzie wystrój nie zdradza francuskiego szyku, ale mieszcząca się w dawnym magazynie restauracja Les Halles to prawdziwa gratka dla miłośników francuskiej kuchni i wina.
MIEĆ CZY ZJEŚĆ?
Ta przyjemność odpowiednio kosztuje, jak wszystko w Szwajcarii. Tańszym rozwiązaniem jest Frisch von Gestern (Świeże z wczoraj), sklep, który w myśl idei oszczędzania żywności sprzedaje pieczywo z dnia poprzedniego, które nie sprzedało się w piekarniach i restauracjach. Wypieki są wciąż dobre i znacznie tańsze, co w generalnie drogim Zurychu ma znaczenie. Jeśli jesteś zupełnie bez grosza, sprawdź zawartość specjalnych szafek, które stoją w kilku punktach miasta: z myślą o najbiedniejszych mieszkańcy zostawiają tam niewykorzystane, ale jeszcze przydatne produkty spożywcze.
Troska o obrót jedzeniem zwiększa poziom samowystarczalności miasta. Mimo kilkuset miejskich ogródków Zurych jest w stanie wytworzyć potrzebną dla siebie żywność tylko w jednym procencie. Niewiele, ale część z tego procesu przebiega w urokliwych warunkach. Na terenie miasta działa kilka winnic. Z położonej na wzgórzu Sonnenberg roztacza się widok, który odurza równie mocno jak zawartość kieliszka. Warto skosztować, bo szwajcarskie wino trudno kupić za granicą. Szwajcarzy wytwarzają go akurat tyle, żeby starczyło na ich potrzeby, nie zaprzątając sobie głowy masową produkcją.
Zupełnie nie masowo, za to bardzo tradycyjnie zjemy w restauracji Zunfthaus zur Waag, mieszczącej się w kamienicy, której historia sięga 700 lat. Na kolację obowiązkowo zuryska specjalność: Zürcher Geschnetzeltes – cynaderki w sosie śmietanowo-pieczarkowym i Rösti – smażony placek z grubo tartych ziemniaków. Delikatne, opływające aksamitnym sosem mięso wspaniale współgra z chrupkością ziemniaków. Na deser czekoladowy mus autorstwa cenionego polskiego cukiernika Wojciecha Grzejszczyka (jego nazwisko musi być dla lokalnych torturą).
Czy Zurych ma jakieś minusy? Z pewnością należą do nich wysokie ceny, na które narzekają sami mieszkańcy. Większości miejscowych nie stać na zakup własnego mieszkania: 90 proc. z nich decyduje się na wynajem. Kiedy patrzę na zachód słońca nad jeziorem, nad którym górują kościelne wieżyczki i ośnieżone szczyty Alp, jakoś nie bardzo im współczuję. W takiej scenerii zamiast mieć ciastko, wolałabym je zjeść.