Pomysł, aby wybrać się nad Kołymę zimą, miał początek w 2014 r., kiedy z dwoma Rosjanami z Tomska, Igorem Kowalczukiem i Ioannem Czeczniewem, na rowerach przejechaliśmy zimą z południa na północ Jakucji dystans 3600 km. Wtedy obiecałem sobie, że wrócę, by znów zobaczyć majestatyczne krajobrazy Syberii, spotkać się z ludźmi, którzy nam pomagali, i przeżyć przygodę na łonie dzikiej przyrody.
Dostępny PDF
Jestem w Jakucku, stolicy Jakucji, republiki położonej w północno-wschodniej Rosji. To obszar dziesięciokrotnie większy niż Polska, a mieszka tu niespełna milion ludzi. Reszta to tereny tajgi, tundry, mnóstwo rzek, tysiące jezior, dzikie zwierzęta. Region uchodzi za jedno z najzimniejszych miejsc na naszej planecie, choć w dniu mojego przylotu, 12 stycznia, jest jedynie −35°C. To idealna temperatura do aklimatyzacji. Z doświadczenia wiem, że na tym terytorium słupek rtęci może obniżyć się do końca termometru, czyli do −60°C. Rozpoczęcie wyprawy zaraz po wylądowaniu byłoby bardzo niebezpieczne. Dobra aklimatyzacja wydłuża ekspozycję organizmu na skrajnie niskie temperatury i zmniejsza ryzyko odmrożeń. Nie szczędziłem zatem paru dni, aby się dobrze zaadaptować.
ZAŚNIEŻONA OAZA
Izbuszka jest niczym oaza na pustyni dla strudzonego wędrowca. Według niepisanej zasady domek powinien być otwarty, mieć piec, benzynę, zapałki oraz porąbane drewno. Nierzadko można znaleźć coś do jedzenia.
W ZIMIE NA KOŁYMIE
Wokół rzeki – tajga skąpana w białym puchu. Na Kołymie mówi się, że zima trwa tu 11–12 miesięcy, a reszta to lato.
SELFIE Z SOPLEM
Już po godzinie marszu lód skuwa usta tak, że przed posiłkiem trzeba zbijać sople, aby móc jeść. Należy pamiętać o podgrzaniu sztućców, by nie przykleiły się do języka.
PRZYLĄDEK GOŚCINNOŚCI
Wsiadam do awionetki, która przetransportuje mnie do niewielkiej miejscowości Czerski, leżącej nad brzegiem Kołymy nieopodal Morza Wschodniosyberyjskiego. W samolocie temperatura niewiele różni się od tej na zewnątrz. Krajobraz z lotu ptaka budzi zachwyt, a zarazem pokazuje dzikość przyrody, z jaką przyjdzie mi obcować. Jest tylko tajga i wijące się na biało koryta gigantycznych rzek. Po paru godzinach lądujemy na pasie, który częściowo znajduje się na Kołymie. Minęła trzecia po południu i panuje kompletna ciemność – to końcówka nocy polarnej.
Nazwa miejscowości Czerski pochodzi od nazwiska wybitnego polskiego badacza Syberii Jana Czerskiego. Z lotniska odbierają mnie Lena i Aleksiej, którzy żyją w sąsiedniej miejscowości Zielony Przylądek. Jak to w domu nad rzeką: na poczęstunek smażona ryba, ucha (zupa rybna), a na deser stroganina, czyli zamrożona ryba czyr cięta na cienkie wióry, które następnie posypuje się solą bądź pieprzem. Takie sushi na Syberii. Małżeństwo mówi, że Kołyma jest dla nich darmowym sklepem. Co parę dni idą nad rzekę, aby sprawdzić zastawione sieci.
Obaw przed wyjazdem miałem kilka. Jedną z nich były wilki, które w tych regionach mogą ważyć nawet 70 kg i mieć posturę młodego cielaka. Alosza przez większość życia pracował jako pasterz reniferów i może mi opowiedzieć o tych drapieżnikach. Przede wszystkim jest niewielka szansa, aby zaatakowały człowieka. Takie sytuacje zdarzają się, gdy jest mało zwierzyny, np. po pożarze, i nie mają co jeść. Wilki w tym regionie mają duży obszar do polowań, są bardzo mądre i wiedzą, że człowiek ma broń. Aleksiej wspomina o pewnym prawie ludzi tajgi. Jeśli do jednego z myśliwych podejdzie schorowany wilk, prosząc w ten sposób o zakończenie żywota, to wybrany myśliwy musi tego dokonać osobiście. Aleksiej mówi, że w rejonie rzeki, przez który będę przechodził, są liczne stada. Tam muszę szczególnie uważać. Wilk może się pokazać, a potem zniknąć. – Ale nie myśl, że zniknął na zawsze. Może przez kilka dni iść za tobą, a ty nie będziesz wiedział, że jesteś śledzony. Wilk nie zaatakuje silnego człowieka, będzie cierpliwie czekał, aż opadniesz z sił.
Ludzie tajgi nie rozstają się z bronią. Ja mam jedynie gaz pieprzowy. Alosza radzi rozpalić ognisko lub wylać benzynę nieopodal miejsca noclegu. To powinno odstraszyć drapieżnika. Podkreśla także, że największym wrogiem myśliwego nie są dzikie zwierzęta, ale alkohol. Surowo mówi, abym nigdy nie wyruszał w drogę po spożyciu gorzały.
Czas mija na przymusowej aklimatyzacji, bo nie zabrałem całego bagażu. Victor, u którego nocowałem w Jakucku, miał mi dosłać resztę. Zostawiłem u niego worek z jedzeniem (ponad 10 kg) oraz piecyk. Samolot jednego dnia nie wylatuje z powodu mgły, następnego – z powodu niskiej temperatury. Victor mówi, że jego znajomi pomogą mi zrobić piecyk, bo są problemy z jego przetransportowaniem. Wciąż uspokaja mnie, że jedzenie na pewno doleci. I tak przez tydzień. W końcu idę z tym, co mam, czyli prowiantem na tydzień marszu. Do najbliższej wioski jest ponad 150 km.
POŻAR W NAMIOCIE
Ruszam w stronę osady Niżniekołymsk. Temperatura to −30°C. Zakładam narty na niedoświadczone nogi. Muszę szybko opanować sztukę poruszania się. Idzie mi to powoli i niezdarnie. Już po kilkudziesięciu krokach wiem, że to będzie bardzo trudna wyprawa. Dzień trwa krótko, słońce wschodzi znad horyzontu tylko na godzinę, po czym w tym samym miejscu zachodzi. Jasno robi się dopiero po 9, a ciemno już o 15.
Śnieg w tym rejonie jest zmrożony i niezbyt głęboki, sanie dość sprawnie się po nim prześlizgują. Często idę po śladach skutera śnieżnego, co trochę ułatwia poruszanie. Rzeka ma szerokość ponad 2 km. W ciągu dnia z trudem przechodzę 6–7 km, a zakładałem, że będę pokonywał przynajmniej 15 km.
Na jednym z pierwszych noclegów do ogrzania namiotu używam piecyka wykonanego przez Jakutów w Czerskim. Zabranie go oraz namiotu tipi odradzały mi jeszcze w Polsce osoby, które lepiej się znają na tego typu wyjazdach. Po dniu wędrówki jestem wykończony, a wizja rozbijania dużego namiotu przez kolejne 30 minut w mrozie nie podnosi morale. Żeby rozpalić w piecu, idę po drewno w głębokim śniegu na brzeg. A takich kursów trzeba zrobić kilka.
W namiocie muszę wypracować sobie rutynę, tak poustawiać rzeczy, aby nawet po ciemku wiedzieć, gdzie co jest. Kiedy piecyk się nagrzewa, ja szykuję kolację. W pewnym momencie czuję dziwny zapach. Tli się górna część namiotu. Przyczyną są iskry z komina. Nie zamontowałem jego ostatniego segmentu, myśląc, że 5–7 cm, które wystawały poza czubek tipi, wystarczy. Ale to wszystko z braku sił.
Potem jeszcze nie domykam drzwiczek piecyka, przez co iskry spadają na śpiwór i rękawice, które zajmują się ogniem. Szybko gaszę płomienie i obiecuję sobie, że już nigdy więcej w nim nie rozpalę. Można sobie wyobrazić, co mnie wtedy ogarnęło. Sam pośród tajgi, na mrozie, a tu palą mi się najważniejsze rzeczy ze sprzętu. Na szczęście miałem jeszcze dwie benzynowe kuchenki, które umożliwiały mi topienie śniegu i przygotowywanie jedzenia.
NIE DLA PSA NAMIOT
Dla psa nie było już w namiocie miejsca. Ale ta rasa jest doskonale przystosowana do syberyjskich warunków. Zwierzak kopał sobie w śniegu jamę, która chroniła przed wiatrem, lub kładł się na brezencie namiotu.
DO BANI Z TAKIM PISANIEM
W namiocie mróz nie pozwalał pisać, trzeba było nadrabiać w izbuszkach, lub jak tu – w ruskiej bani.
ZAGUBIONA IZBUSZKA
Po kilku dniach docieram do osady Niżniekołymsk. Gości mnie rybak Kola. Czas mija mi na odpoczynku, rąbaniu drewna i pilnowaniu pieca. Kola ma jechać do Czerskiego, więc proszę go, aby odebrał jedzenie z lotniska, jeśli ono tylko tam doleci. A jeżeli nie, to aby kupił tyle, ile się da. Postanawiam wyruszyć następnego dnia. Kola prosi, abym poczekał, ostrzega, że może nadejść purga (zamieć śnieżna). Jednak czekanie nie wpływa na mnie dobrze. Za parę dni przez Niżniekołymsk ma przejeżdżać myśliwy Andrej, może zabrać dla mnie jedzenie, które kupi Kola. Serdecznie żegnam się z Kolą, który na drogę daje mi kilka wyśmienitych kotletów z łosia. Jest poniżej −40°C. Dołącza do mnie bezpański pies husky, którego dokarmiałem podczas pobytu u Koli.
Na Kołymie panuje kompletna cisza, jeśli człowiek się zatrzyma i wyrówna oddech, słyszy jedynie bicie swojego serca. Z oddali dobiega warkot skutera – to musi być Andrej. Witamy się serdecznie. Wymieniamy informacje o pogodzie, stanie rzeki, ewentualnych zagrożeniach. Andrej pokazuje na mapie, gdzie znajduje się jego izbuszka, i zachęca, abym zaszedł do niego na odpoczynek. Pytam, czy Kola przekazał mu przesyłkę. Andrej pokazuje na sanie, gdzie leży zapełniony do połowy worek po ziemniakach. – Twoje jedzenie – oznajmia. Dzięki Bogu, jestem uratowany.
Do domku Andreja idę późnym wieczorem. Pomimo wskazań GPS i mapy nie mogę dostrzec światła z izbuszki. Jestem wyczerpany, pogoda fatalna, zimno, wzmaga się wiatr, brodzę w kopnym śniegu. Co kilkadziesiąt metrów się zatrzymuję i opieram o kijki narciarskie. Jestem bliski rezygnacji. Chcę wykopać jamę, w której mógłbym przenocować. Nie mam sił na rozstawienie namiotu. Oczy mi się szklą, potem lecą łzy. Syberia wywołuje różne emocje: to nie tylko zachwyt nad przyrodą i poczucie wolności, ale także rozgoryczenie, strach, złość. Zatrzymuję się i wyję w niebiosa. Nie wiem, czy to forma modlitwy, czy wołanie o pomoc.
Po chwili dostaję odpowiedź z góry. Słyszę dźwięk generatora prądu włączonego przez Andreja oraz szczekanie psów. Tego doświadczenia nie zapomnę nigdy. Znajduję resztki sił, aby pójść dalej. Domku wciąż nie widać, idę za dźwiękiem. Izbuszka jest oddalona o niecały kilometr i schowana za wzniesieniem. Otwieram drzwi do Andreja, który ledwo mnie poznaje. Całą twarz mam oszronioną, sople zwisają mi z nosa, broda i rzęsy są białe. Gospodarz ściąga ze mnie zesztywniałą kurtkę, którą wiesza obok pieca, i zaprasza do stołu. Częstuje pierogami, skondensowanym mlekiem, herbatnikami, gorącą herbatą, a na sam koniec stukamy się kieliszkami, wznosząc toast za wstreciu (za spotkanie). Potem kładę się do łóżka i zasypiam twardym snem. To był dla mnie bardzo ciężki dzień.
PIES, ŁOŚ I WILK
Choć jedzenia mam niewiele, dzielę się nim z moim towarzyszem. Pies jest bardzo mądry. Biega po tajdze i wącha tropy dzikich zwierząt. Widać, że czuje się tu doskonale. Nawet gdy oddala się ode mnie tak, że tracę go z oczu, zawsze wie, kiedy wyciągam termos z jedzeniem, i przybiega z daleka. To dzięki niemu znajduję ślady po skuterze, kiedy widoczność maleje do kilku metrów. Dla ludzkiego oka są praktycznie niedostrzegalne. Psu też nie jest wygodnie brodzić w głębokim śniegu.
W pewnym momencie mogę się odwdzięczyć mojemu towarzyszowi. Pies wpada w sidła. Dla mnie to trudne doświadczenie, wymaga odwagi, aby pójść w nieznane do wyjącego z bólu psa. Myślałem, że został schwytany przez wilki i walczy o przetrwanie. Jednak to jedna z łap jest przytrzaśnięta wnykiem. Nie mam pojęcia, jak go odblokować. Robię dźwignię nożem, ale nic z tego. Przy każdej próbie pies zaciska z wyczuciem szczękę na moim przedramieniu, dając do zrozumienia, że go boli. Trwa to około 10 minut i w końcu ściskam jednocześnie obydwie rączki. Działa. Przytulam psa i wracam do sań, aby się rozgrzać. Nawołuję go, ale nie rusza się z miejsca. W końcu powoli idzie w moim kierunku i co chwila się zatrzymuje, aby wylizać ranę. Małymi kroczkami dociera do mnie. Daję mu całe jedzenie z termosu, jakie mi zostało. Po paru dniach pies biega po tajdze jak dawniej.
Podczas marszu przez jednolity krajobraz warto wyznaczać punkty pośrednie: bryły lodu, spiętrzenia, coś, co jest kilkaset metrów przede mną, a wyróżnia się w otoczeniu. Jeżeli tego nie robię, mam wrażenie, jakbym stał w miejscu. Raz podążam w kierunku czegoś, co z oddali wydaje się kłodą zamarzłą na rzece. Nagle między mną a kłodą wyskakuje z brzegu łoś, który chce przebiec na drugą stronę rzeki. Pies rusza w pościg, a za nim i łosiem pędzi... wilk, którego wziąłem za kłodę. Wszystkie zwierzęta znikają w tajdze, a po pewnym czasie wraca jedynie mój pies. Do tej pory się zastanawiam, czy ten wilk czekał na mnie, czy na łosia.
JESIOTR CZY CZYR?
Na Syberii z głodu się nie zginie. Wykarmi przyroda albo ludzie spotkani po drodze. Nad rzeką nie ma dużych aglomeracji ani zakładów przemysłowych, więc ryb jest pod dostatkiem. Najbardziej cenionymi są czyr i jesiotr.
AZYL EDKA
Spotkany w jednej z izbuszek Edek ze swoim pół psem, pół wilkiem. Mężczyzna miał duże problemy z narkotykami i alkoholem. Uciekł od nich w dzicz.
POŻEGNANIE Z SYBERIĄ
Docieram do niewielkiej wsi Kołymskoje, gdzie nocuję u sołtysa. Spotykam ratowników z Ministerstwa Spraw Nadzwyczajnych, którzy sprawują nadzór na tym terenem. Starają się odwieść mnie od pójścia dalej przez rzekę. Jest tam 60 km niebezpiecznego odcinka, gdzie myśliwi nie jeżdżą, bo śnieg jest głęboki, a brzeg skalisty. Występują tam bardzo złe warunki atmosferyczne. Od wioski zaczyna się zimnik (odśnieżona droga dla ciężarówek), który przez kilkanaście kilometrów wiedzie przez rzekę, a potem zbacza na ląd. Mężczyźni zachęcają, abym szedł tą drogą. To trudna decyzja.
Ratownicy oddają mi całe swoje jedzenie, a także paliwo do kuchenek. Postanawiam wyruszyć korytem rzeki. Wspiera mnie pani Galina, gospodyni, bardzo wierząca osoba. Nawet gdy robi zakwas do ciasta, najpierw odmawia krótką modlitwę. Budzi mnie po 5, termometr wskazuje −40°C. Jem śniadanie z całą rodziną. Czas się pożegnać. Galina wręcza mi papierową ikonę i obiecuje, że każdego dnia będzie o mnie pamiętała w modlitwie.
Pierwsze 20 km idę po zimniku. Sanie ważą 90 kg, ale nie odczuwam tego. Znacznie łatwiej ciągnie się je po ubitym śniegu. Następnego dnia skręcam w lewo wraz z kierunkiem głównego koryta. W tym momencie przestaje być tak łatwo.
Rzeka się zwęża, widać w oddali skalisty brzeg. Przejście 5 km staje się karkołomnym wysiłkiem. Sanie grzęzną, czasem wydaje się, że przymarzły do lodu. Ale powodem jest głęboki śnieg. Ponura pogoda, która towarzyszy mi przez 10 dni, nie ułatwia zadania. Temperatura zniża się do −50°C. Doświadczam zjawiska białej ściany, która ogranicza widoczność do kilku metrów.
Po dwóch miesiącach podróży i przejściu 540 km docieram do osady Średniokołymsk. Kołyma doświadczyła mnie surowością i dzikością klimatu. Ale także wspaniałymi, gościnnymi mieszkańcami, którzy nie odmówią pomocy człowiekowi w potrzebie. To dzięki nim doszedłem cały i zdrowy. Psa chciałem zabrać do Polski, ale na końcu się oszczenił. Na świat przyszło pięć husky, dla których to Syberia jest najlepszym miejscem do życia.