Kiedy autobus z przyczepką pełną kajaków zbliżał się do granicy Litwy i Łotwy w Meitene, ogarnęły mnie wspomnienia. Jeździłem wszak tą drogą wiele razy – zawsze pędząc ku niedalekiej już Rydze. Teraz cel był inny. Miałem się zaraz zagłębić w łotewską prowincję. Kurlandia! Tam jeszcze nie byłem...
Kurlandia? Najdalej na zachód położona kraina Łotwy, nieco na uboczu międzynarodowych szlaków, dlatego pewnie omijana przez większość turystów. I nie tylko. Kiedy kilkanaście kilometrów po przekroczeniu granicy skręcisz, wędrowcze, na zachód od ruchliwej ryskiej szosy – poczujesz się dziwnie. Nieco czasu upłynie, zanim uświadomisz sobie, co też tak niepokoi twoją podświadomość. To... pustka.
Jadąc kilometrami niezłą stosunkowo drogą, rzadko mijać będziesz kogokolwiek. Niemal nie ujrzysz wiosek. Lasy, łąki, czasem pojedyncze domy. I ślady przeszłości: czasem w formie bardzo starych murów, częściej – popadających w ruinę całkiem współczesnych budowli. Zdarzy się i wielki, pusty kompleks budynków koszar wielkiej armii, co odeszła... Ostatnie promienie zachodzącego późnoczerwcowego słońca stworzą posępny, tajemniczy nastrój. Otrząśniesz się jednak: – Pusto? Tym lepiej! Tego właśnie chciałeś!
Nareszcie ruszasz w niepoznaną dal, w przestrzeń, co przed tobą; w przestrzeń do przebycia, w przestrzeń do przeżycia.
Płyniemy wśród wysokich brzegów, porośniętych potężnym sosnowym lasem.
W drogę!
Słoneczny poranek nad jeziorem Usmas. Minęła doba na kempingu, który dzięki dość spartańskim warunkom jest do przyjęcia, nie uwłaczając zbytnio godności prawdziwego trampa. Dziś – w drogę, ku Bałtykowi, który w prostej linii jest odległy może o pięćdziesiąt kilometrów, jednak nas dzieli od niego dwa razy dłuższy spływ rzeką.
Więc naprzód: nareszcie czujesz znowu w rękach wiosło, z tak znajomym, miłym dla ucha bulgotaniem mieszające pachnącą – wszędzie tak samo! – wodę. Nareszcie ruszasz w niepoznaną dal, w przestrzeń, co przed tobą; w przestrzeń do przebycia, w przestrzeń do przeżycia. Naprzód ze spokojnego zakątka ku dużemu, rozfalowanemu wczoraj Usmas, z którego półmetrowe fale zgoniły cię prędko, gdyś tylko wystawił tam nos na rekonesansie. A dziś – cisza.
Dziś olbrzym jest spokojny, bez protestu znosząc intruzów. Po kilkudziesięciu minutach wiosłowania rozsypana szeroko kolorowa flotylla bez przeszkód dociera do zatoczki, skąd wypływa nasza Rzeka.
A imion jej wiele...
Rzeka czy rzeki? Bo niejedno jej imię. Wyżej to była Spare, teraz jest Engure. Kiedy opuści zbiornik następnego jeziora, zwać się będzie Rinda, gdy zaś jej krystalicznie czyste dotąd, bystre wody zamuli leniwa Stende, okaże się że płyniemy po... Irbe.
Ale to przyszłość. Na razie Engure przypomina górną – więc wąską – naszą Wdę. Meandrując wśród lasów, z daleka od ludzi, w dolnym swym biegu dostarczy nam przeżyć, kiedy w nurcie pojawią się przeszkody. Zanim to nastąpi – pierwszy nocleg na trasie, na pięknym, tarasowato ukształtowanym i położonym w zakolu rzeki biwaku. Znikąd zjawia się właściciel, kasując po łacie (prawie dwa dolary) od łebka. Za to przywozi drzewo na ognisko. Nieoczekiwany cywilizacyjny akcent w tej głuszy.
Nazajutrz, jako się rzekło, pojawiają się przeszkody w postaci pni w nurcie: zwykła wodniacka rzecz, niosąca ze sobą jednak szansę na atrakcje. Szansa się spełnia. Akrobacje na powalonych drzewach przynoszą tym razem trzy przymusowe kąpiele (same panie!), i to w jednym miejscu. Przy okazji stwierdzamy z niejakim zdziwieniem, iż delikwentka z impetem lądująca w wodzie zanurza się w niej na dość długo... Znaczy – jest głęboko, i to tuż przy brzegu.
Nie jest to jednak koniec wrażeń. Dopiero się zacznie! Kiedy pod wieczór, z myślą o rychłym biwaku, wpływamy na jezioro Puzes, wita nas mocny wiatr w nos, czyli to, co odpuściło nam wcześniej trzy razy większe Usmas. Nie ma czasu do namysłu, trzeba jeszcze popracować. W bryzgach wody, walcząc z nieprzyjemną, krótką falą, brniemy naprzód, wyprzedzając po drodze inne męczące się załogi. Upływa kilkadziesiąt minut nieprzerwanej, ostrej walki, zanim – od stóp do głów mokrzy – lądujemy na przeciwległym krańcu czterokilometrowej długości jeziora. Wylewając z kajaka hektolitry wody, liczymy pojawiające pojedynczo osady. Nie wszystkim się uda. Kilka z nich trzeba będzie ściągnąć z brzegów...
Nazajutrz – krajobraz się zmienia. Teraz jest jak na... Żuławach. Las zniknął; wokół łąki, płynie się w dwumetrowym szpalerze szuwarów. Po raz pierwszy na tym spływie wdzięczni jesteśmy słońcu za jego permanentną nieobecność. Gdyby wyszło zza chmur, usmażylibyśmy się tu, bez cienia. Monotonny krajobraz zachęca do skupienia się na wiosłowaniu. Efekt – rekordowo szybko pojawia się punkt wyznaczony na biwak. Jest wczesne popołudnie – dużo czasu na lenistwo. Zwłaszcza że pogoda coraz lepsza i ciekawa okolica.
Ślady przeszłości
Rinda. Od rzeki pewnie zwie się tak wioska, którą ruszamy odkrywać. Trudno jednak tu dostrzec ślad żywego ducha. W zalewie kwiecia (kwitną bzy i kasztany – a to już połowa czerwca; ostrzejszy tu klimat...) pojawia się wreszcie... duży i zadbany kościół. Tyle że wokół trawa dawno niezdeptana, zaś na dużym, pełnym rzeźb i bogatych nagrobków cmentarzu – dwumetrowe chaszcze. Dopiero hen, daleko, kilka gospodarstw rozrzuconych na przestrzeni bodaj dwóch kilometrów. I dopiero bliższych oględzin potrzeba, aby z licznych wzgórków odgadnąć stare fundamenty świadczące o dawnym życiu ludnej i zasobnej wioski.
Nazajutrz wracamy znowu na piękną i pustą rzekę (płynąc w sumie przez ponad sto kilometrów nie spotkaliśmy przecież na jej brzegach niemal nikogo). Więc wyruszamy na ostatni etap. I najdłuższy – 42 kilometry. Rzeka Rinda toczy wody tak krystalicznie czyste, że bez większych oporów piłoby się je w potrzebie. Nam jednak wystarcza kąpiel w lodowatej toni – i już płyniemy dalej, pośród łąk i lasów. A gdy kajak wpływa nareszcie na wody krętej Irbe – powoli zagłębiamy się w przedziwną krainę.
Niezwykły świat
Wszyscy obecni – a jest wśród nas wielu takich, co z wiosłem znają się od dawna – przyznają, że nie zaznali czegoś podobnego. Oto bowiem rzeka, meandrując zawzięcie, wgryza się powoli w piach wielkich wydm. Płyniemy więc wśród wysokich brzegów, porośniętych potężnym sosnowym lasem. Na zakolach, tam gdzie nurt szerokiej już dosyć rzeki podmywa bezlitośnie wyniosłe piaszczyste skarpy, drzewa te stoją na słowo honoru. Trzydziestometrowe kolosy balansują w powietrzu i tylko patrzeć powiewu trochę silniejszego wiatru, a runą z łoskotem w dół, sięgając wody. Płyniemy jednak w dzień całkiem bezwietrzny i wystarczyć nam musi wyobraźnia. Także na widok stosów potężnych pni, spiętrzonych w wielu miejscach na dobrych parę metrów, świadczących o dantejskich scenach, jakie dziać się tu muszą, kiedy Irbe wzbiera. Dziś masy drewnianych złomów, zszarzałych od słońca i wody, dodają rzece specyficznej egzotyki – jako że świeci słońce, nurt jest dość leniwy, a liczne plaże zachęcają do lenistwa. Spływamy więc zwolna z nurtem, niemal nie wiosłując, sycąc wzrok urodą niezwykłego krajobrazu. Uprzejma Irbe pozwala nam na to, nie spiesząc się zbytnio do Bałtyku: przez ponad dwadzieścia ostatnich kilometrów rzeka toczy swe wody niemal równolegle do morskiego brzegu, w odległości nie większej niż pięć kilometrów.
Mając po prawej ścianę lasu, z lewej strony czujemy świeżą morską bryzę...
Cali mokrzy wyskakujemy na dziką, pustą plażę.
Mocny finał
I tak jest do końca, aż do wielkiej chwili, kiedy mając po prawej stronie jeszcze ścianę lasu, z lewej czujemy świeżą morską bryzę, a spoza coraz niższych pryzm piachu przebłyskują wierzchołki spienionych bałwanów. I oto już pod nami morska, słona woda. Kajak kołysze się gwałtownie na dość sporych falach. Opływając cypelek plaży, od strony pełnego morza lądujemy na brzegu. Wtedy dosięga nas na pożegnanie lodowaty bryzg fali przyboju, cali mokrzy wyskakujemy na dziką, pustą plażę. Okrzyki radości mocny wiatr wciska nam z powrotem w gardła, więc w milczeniu przeżywamy tę upojną chwilę. Czerwone słońce powoli zniża się ku zachodowi, huk morza, łoskot wichru – piękny to finał wyprawy.