Trzeba jechać przez całą noc w autobusie napchanym do granic możliwości, przedzierać się poprzez przełęcze zawieszone na wysokości Rysów, po wąskich nitkach asfaltu zlewanego monsunową ulewą niemal przez dwanaście godzin na dobę. Trzeba minąć wąskie gardziele przełomów świętej rzeki Sutlej, gdzie szosa musi wyrywać dżungli każdy centymetr powierzchni, pnąc się mozolnie w górę, a potem spadając w dół karkołomnymi serpentynami, przy których te alpejskie to dziecinna igraszka.
Towarzysze podróży – zaskakujący. Nie tyle żołnierze jadący z urlopów w dolinach na granicę z Pakistanem, nie brodaci mężczyźni w kaszmirskich pledach, nie wysuszeni słońcem gór jak rodzynki mieszkańcy dolin przyklejonych do głównej grani Himalajów, ale siwowłosi, szczupli, pomarszczeni i wciąż tak bardzo niebieskoocy – hipisi! Przybyli tu, do Kullu, ponad trzydzieści lat temu na motocyklach marki Enfeld. Zachwycili się. I zostali.
Dolina Kullu jest ogrodem Himalajów. Zimą zasypana śniegiem, wiosną jako jedna z pierwszych pokrywa się kwiatami, latem nie wysycha, gdyż monsun każdego dnia dostarcza deszczu. Pada codziennie o świcie przez pół godziny. Akurat tyle, żeby tutejsze owoce słynęły w całej Azji.
Hindusi zwali ją Kuluanthapitha – Krawędź Zamieszkanego Świata. Świat kończył się w ledwo widocznej z doliny szczerbie w wiecznie zasypanych śniegiem górach – Rothang La. Przełęcz wisi na wysokości 3980 metrów. Wrota Kullu – Mandi, leżą na wysokości zaledwie 760 metrów. Osiemdziesiąt kilometrów długości, dwa – szerokości. Dolina Kullu, o której historycy pisali już dwa tysiące lat temu. Nie przybywa się tu na jeden dzień; to miejsce, w którym trzeba trochę pomieszkać. Poczuć chłód porannej mgły, skwar południa, zobaczyć, jak jabłka dojrzewają w deszczu.
Autobusy są zwykle bardzo przeładowane, najwygodniej jedzie się więc na dachu.
Przez Kullu wiedzie jedyny szlak pomiędzy McLeod Ganj, gdzie mieszka dalajlama, a świętymi klasztorami w dolinach Spiti czy Laddakhu, dlatego często można tu spotkać pielgrzymujących lamów, którzy zatrzymują się na modły w manalskiej świątyni Godhan Thekchoglinnk Gompa.
Dolina Kullu to ogród Himalajów
Przyjdź i zostań
Manali – tu krzyżują się drogi z dolin na południu i drogi z gór. Tu startuje Transhimalayan Highway – wąska droga z kamieni wbijanych młotami w twardą ziemię przez pracowników korpusu drogowego, miejscami dodatkowo wylana smołą. W ciągu dwóch dni można stąd dotrzeć do Leh w Ladakhu, w ciągu czterech – do Kaszmiru. Kiedyś była jeszcze jedna droga przez Kibbar do Tybetu i dalej do Chin – słynny Szlak Solny. Zamknięty od czasu, kiedy Chińczycy zajęli Tybet. Wówczas tą drogą przeszedł przez Himalaje dalajlama ze swoim dworem. Dziś mieszka po indyjskiej stronie, w sąsiedniej dolinie Kangra.
Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Manali było mekką „dzieci kwiatów”. Nazwę miasta – Dom Manu – wyjaśnia stary mit o tym, jak bóg Manu, płynąc łodzią wzdłuż rzeki Baes, zatrzymał ją, aby wydobyć z nurtu tonącego człowieka. Po Manu pozostała nazwa, ale głównym bóstwem, jakiemu oddaje cześć miejscowa ludność jest Dhungri, czyli Hadimba. W olbrzymim sosnowym lesie – ostatnim po tej stronie Himalajów fragmencie pierwotnej, suchej, wysokogórskiej puszczy – stoi świątynia Dhungri. Wybudowano ją w 1553 roku. Czteropiętrowa, drewniana konstrukcja przypominająca chińską pagodę stoi na płaskiej jak stół skale, w której znajduje się wejście do jaskini. Tak niskiej, że każdy, kto chce oddać hołd Hadimbie, musi pochylić głowę. Skała wygładzona jest jak lustro. Przez 550 lat szlifowały ja bose stopy pielgrzymów. W środku malutkie wnętrze i duszący zapach kadzideł i świec. I kawałki owoców oraz innych pokarmów odciśnięte wokół ust malowanych postaci bóstw i małej figurki samej Hadimby ginącej pod stertami wieńców z kolorowych kwiatów.
Hadimba była demonem, którego pokochał dzielny Bhima, dostrzegając piękno i dobroć pod odrażającą na pierwszy rzut oka powierzchownością. Bhima pokonał w śmiertelnym boju jej brata – straszliwego potwora. Potem pojął za żonę dziewczynę, która pod wpływem miłości z obrzydliwej poczwary stała się piękną boginią. Historia o pięknej i bestii, z tym, że atrybut piękna należy do Bhimy, dzielnego herosa płci męskiej.
Była demonem. Dlatego ściany jej świątyni pokrywają płaskorzeźby smoków i czaszki zwierząt. To wyjątek w hinduizmie, który szanuje życie i unika tego typu symboliki. A tu – zdają się ilustrować tezę o dwoistości kobiecej natury.
– Oczy łani, ale serce kobry – powiedział mi święty mędrzec zarabiający wróżeniem z ręki i zamienianiem w cudowny sposób zapisanego długopisem na papierze słowa „Zło” na słowo „Dobro” – wabi uśmiechem, żeby ukąsić do krwi. Taka jest kobieta.
Kiedy schodzisz od świątyni szeroką doliną, pośród tysiącletnich drzew przypominających sekwoje – olbrzymich, prostych jak struny, majestatycznych i milczących - nagle pojmujesz, że to nie marihuana przywiązała hipisów do tego miejsca. To ten spokój u stóp gór, które są wyższe niż cokolwiek innego na świecie. To tutaj dotarł Kryszna, gnany nieznaną tęsknotą. To tutaj – w bocznej Dolinie Parbati – doznał tego poczucia piękna, które kazało mu usiąść i medytować przez tysiąc lat. Bo są miejsca, gdzie trudno zostać na krócej.
Centrum Vasziszti
Taras modrzewiowego zamku w Naggarze ma sześćset lat. Dziś jest odrestaurowany, w dolnej części można znaleźć tani nocleg z widokiem na sześciotysięczniki.
Typowy kullijski dom z Vasziszti, drewniany, kryty łupkiem.
Naggar – zamek z nieba
Po pierwszej stolicy doliny – Jagatsuh – pozostała nazwa i wioska złożona z kilkunastu drewnianych domków pokrytych dachówkami z granitowych płyt. Ani śladu siedziby władców sprzed tysiącleci. Dziś to po prostu miejsce, gdzie można się napić wody ze źródła w czasie dziesięciokilometrowego trekkingu z głównego miasta doliny, Manali, do Naggaru. Zamek w Naggarze to duma doliny. Przez półtora tysiąca lat znajdowała się tu jej stolica. Od sześciuset lat, w połowie wysokości wschodniego urwiska, stoi zamek – siedziba radżów. Z tarasu widać wszystkie wioski i miasta – Mandi, Manali i Kullu.
Zamek jest żółty. Modrzewiowe budowle, które znamy z Europy, są czarne ale tu, w Himalajch, stosują inne sposoby impregnacji drewna. Jest więc żółty i piękny. Nowożeńcy przybywają doń po błogosławieństwo Ganeszy z miodowej świątyni.
Świątynia stoi na dziedzińcu. Ganesza – bóstwo z głową słonia, syn siwy i Parbati, to jedna z najbardziej sympatycznych postaci hinduskiego panteonu. Kunsztownie wyrzezany w drewnie człowiek - słoń siedzi nad niskim wejściem do świątyni, która – jak głosi legenda – została tu przyniesiona z samego nieba. Przyniosły ją pszczoły. Każda miała ze sobą jedną modrzewiową drzazgę.
Swoje świątynie ma w Manali jeszcze co najmniej kilka ważnych bóstw hinduizmu, mają swój klasztor buddyjscy mnisi – Gadhan Thekchokling Gompa poświęcony został pamięci Tybetańczyków, którzy zginęli w czasie prześladowań w Chinach w latach sześćdziesiątych. Świątynia jest nowa, posąg Buddy piękny, choć liczy ledwo pół wieku. Ale święte księgi, które przynieśli ze sobą uchodźcy z tybetańskiej strony Himalajów, mają po kilkaset lat. Jeśli chcesz ich dotknąć – po prostu wyciągasz rękę. Nikt ci tego nie zabroni. Dotykasz ich i przez chwilę jest tak, jakbyś był częścią historii tego kraju duchów, zawieszonego cztery tysiące metrów nad poziomem morza, częścią tych gór, których wiatr szarpał szaty pielgrzymów, kiedy boso uciekali przez Rothang La do miejsca, w którym mogli bezpiecznie modlić się, żyć i pracować.
Rzeka Baes służy tu za pralnię. Brudne rzeczy możemy oddać w budce z napisem „Laudry”. Po chwili kulis biegnie nad rzekę i pierze nasze rzeczy za pomocą drewnianego drąga. Potem prasuje je olbrzymim, antycznym żelazkiem na parę.
Palarnia marihuany o wdzięcznej nazwie „Pokój narodom całego świata”. Zdjęcie, w którym od lustrzanych ścian błysk flesza szaleje we wszystkich kierunkach, dobrze oddaje charakter tego przybytku. To miejsce, gdzie bywają hipisi z dawnych lat.
Ziele rośnie tutaj wszędzie, osiągając naprawdę imponujące rozmiary. Ten krzew rośnie na dworcu autobusowym w Manali.
Kobiety z doliny Kullu zbierają igliwie olbrzymich sosen, którym będą palić w ciągu długiej zimy. Takich miejsc, gdzie do dziś rosną olbrzymie drzewa, zostało w Himalajch niewiele. Te w Kullu ogrodzone są drucianą siatką rezerwatu, ale tubylki wiedzą, którędy wejść do swojego lasu.
Vasziszti – miejsce pokoju
Dolina Kullu nie jest miejscem, które można zwiedzić w ciągu kilku dni. Ma swoje zakamarki, swoje szepty i tajemnice. Pół godziny motorikszą po wąskiej ścieżce wijącej się wzdłuż rzeki – w górę i w górę – leży Vasziszti. Wioska, w której kończy się asfalt. Nie w żaden spektakularny sposób. Ot, po prostu miejscem na tyle szerokim, żeby walec mógł zawrócić i pojechać z powrotem. Wokół niskie domy z modrzewiowych bali obrosłych mchem, nakryte spadzistymi dachami z granitowych płyt połupanych na mniejsze płyty. Właściwie, to – jak wszystko tutaj – Manali miało być tylko przystankiem na drodze do Leh. Dwa dni autobusem – i docierasz do mitycznej Shangri La, nienaruszonej przez wojny i cywilizację krainy, w której czas stanął kilkaset lat temu na szczęśliwej godzinie.
Ale ja, zamiast szukać tego mitu, zostałem w Vasziszti. Razem z kilkunastoma białymi, którzy tę samą decyzję podjęli przed trzydziestu laty. Spotykają się wieczorami w palarni „Pokój ludziom całego świata”. Co pali się w lokalu o takiej nazwie, leżąc na czerwonych dywanach i atłasowych podgłówkach? W jadłospisie czytamy: zestaw francuski: tost, masło, dwa dżointy, zestaw amerykański: tost, jajo na szynce, kawa, dwa dżointy... Niepalący mają do dyspozycji osobną salę, ale oparów wystarczy, żeby poczuć klimat. I właśnie tutaj spotkałem jedynego Polaka w tej części świata.
Lokalna komuna hipisów to nie jedyna etnograficzna gratka. Równie barwną i przyjacielsko nastawioną do wszystkich jest kompania przemytników, którzy srogimi ścieżkami na niebotycznych szlakach przedzierają się do Tybetu. Albo tutejsi zbieracze kryształów i szlachetnych kamieni. Na płat atłasu rozłożony wprost na ziemi wysypują ze swoich skrzyń prawdziwe cacka. W Paryżu byliby bogaczami. Ale to tutaj, w górach, są szczęśliwi.
– Mój brat ma zakład w Paryżu, ale tam każdy jubiler szlifuje diamenty – uśmiecha się Yigal – a tutaj, w moich górach robię to tylko ja. Mój brat całe życie spędza w pracy. A ja robię to wtedy, kiedy chcę. Kiedy nie chcę – wychodzę z domu i patrzę na góry.
Mieszka w drewnianym domu z modrzewia o ścianach czarnych jak smoła. Z lewej ma sąsiada, który maluje obrazy TangKa, z prawej – takiego, który rzeźbi... słonie. I nikomu nie przeszkadza, że najbliższy słoń mieszka kilkaset kilometrów na południe, w krainie, z której gór już nie widać.