Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2018-09-01

Artykuł opublikowany w numerze 09.2018 na stronie nr. 28.

Tekst i zdjęcia: Renata Matusiak,

Rozmowy na Saharze Zachodniej


Jadę na południe w kierunku Sidi Ifni. Mijam domy w kolorze piaskowym, z delikatnym odcieniem różu, taki też kolor ma tutejsza ziemia. Zewsząd wystają kwadratowe minarety. Na jednej z mijanych plaż widać naturalny łuk z olbrzymiej skały. Jego druga odnoga, niczym łapa smoka, sięga poprzez plażę do morza.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Sidi Ifni było kolonią hiszpańską, podobnie jak Sahara Zachodnia. W szkołach jako język obcy obowiązuje hiszpański. Sidi oznacza świętego albo inną ważną osobistość. Wiele miejscowości w nadbrzeżnej części Maroka ma w nazwie to słowo, na czele z popularnym Sidi Kaouki – turystycznym miasteczkiem, którego nazwa pochodzi od sufiego sławnego z cudownych uzdrowień. 

 

GNAWA W MOGADORZE

Przy nabrzeżu portowym w As-Suwajrze. Założone w XVI w. przez Portugalczyków miasto-twierdza, nazwane Mogador, było otoczone potężnymi murami i bastionami, zwłaszcza od strony oceanu. Od 1998 r. As-Suwajra słynie w całym świecie z Festiwalu Muzyki Gnawa.

TRIADA DLA AGADIRU

Nad plażą w Agadirze panuje wzgórze z wielkim napisem „Allah, Alwatan, Almalik” (Bóg, Ojczyzna, Król). A na szczycie są widoczne ruiny kasby z XVI w., której zewnętrzne mury odbudowano po trzęsieniu ziemi w 1960 r.

POGAWĘDKA 

ZE SMARTFONEM

 

TAŻIN U FAJSALA

 

Odwiedzam sklep odzieżowy. Jego właścicielem jest Fajsal. Twierdzi, że na państwowych posadach zarabia się więcej. Niedaleko stąd są Wyspy Kanaryjskie i większość jego kolegów wyjechała tam za pracą w turystyce. Pytam, dlaczego młode dziewczyny wybierają w sklepie ubrania, płacą i wychodzą bez przymierzania. Fajsal wyjaśnia, że się... wstydzą. Jego rytm życia wyznaczają godziny handlu. Weekend wygląda tak samo jak każdy dzień powszedni. Tylko w piątki chodzi do meczetu z innymi mężczyznami oraz starszymi kobietami i wraca do domu na rodzinny piątkowy kuskus. 

Fajsal ma narzeczoną, Hamidę. Mieszka w Tiznit, a dziś przyjechała w odwiedziny. Weszła do mieszkania, zrzuciła melhfę (uniwersalny damski strój używany przez Saharyjki), zapytała, czy ma wino, i zaczęła zmysłowo tańczyć. Impreza zaręczynowa w Maroku jest sprawą opcjonalną i niektórzy z niej rezygnują. Ale chłopak daje dziewczynie pierścionek i pieniądze na jej potrzeby.

Idziemy do jego domu szykować tażin, podstawową potrawę w Maroku i Saharze Zachodniej. Nazwa pochodzi od glinianego naczynia z wysoką stożkową pokrywą, w którym jest przygotowywana. Przyrządza się w nim mięsa, ryby i same warzywa. Fajsal zrobi tażin rybny. Na dnie układa plastry marchewki. Na nią kawałki ryby obtoczone w przyprawie, na środku głowę, a na niej plastry cytryny. Na samej górze krążki zielonej papryki. Dodaje pół kieliszka wody, przykrywa, ale pomiędzy naczynie i pokrywę wkłada łyżkę, aby był dopływ powietrza. Dusi około godziny. Tażin ma tyle wersji, ilu kucharzy.

 

FOSFORYTY – ZŁOTO SAHARY

 

Nocnym autobusem jadę z Sidi Ifni do Al-Ujun, stolicy Sahary Zachodniej, funkcjonującej też pod nazwą Terytoria Okupowane. Przejeżdżam nieistniejącą granicę i rano jestem na miejscu. Przed miastem autobus zatrzymuje się na dwóch posterunkach i przez długi czas odpowiadam na pytania, po co jadę do Al-Ujun. Obcokrajowców podejrzanych o sprzyjanie Saharyjczykom w ich niepodległościowych zmaganiach Marokańczycy nie wpuszczają do miasta.

25 km na południe od Al-Ujun, w pobliżu fabryki fosforytów, powstało nowe miasto – port morski El Marsa. Największe odkryte na świecie złoża fosforytów są powodem, dla którego Maroko zajęło to terytorium i tłumi wszelkie ruchy niepodległościowe. W El Marsa znajdują się też fabryki przetwórstwa rybnego. Atlantyckie wybrzeże Sahary Zachodniej ma niezwykle bogate łowiska morskie. W rozmowie z kierowcą napomykam o wyjątkowej sytuacji politycznej i słyszę: – Sytuacja, proszę pani, to jest w telewizji, a ludzie po prostu żyją. A życie w Saharze Zachodniej jest tańsze. Pije się tu mocniejszą herbatę, a gości odwiedzających miejscowych w domu prosi się, by przyjęli to, co gospodarze chcą zaoferować. 

W mieście Ad-Dachla Yassin zaprasza mnie na mielone kotlety z wielbłąda. To najsmaczniejsze wielbłądzie mięso, jakie jadłam. Ad-Dachla jest miejscem, gdzie ocean mocno obejmuje pustynię w postaci długiego wąskiego półwyspu. Nad zatoką o tej samej nazwie, wśród wydm, usadowiły się pola kempingowe. Cypel upodobały sobie wiatry, dlatego stał się popularny wśród surferów i kitesurferów. 

W rodzinie Yassina trwa wieczorne familijne spotkanie w celu rozwiązania problemu, jaki przysparza jeden z braci. Wygląda ono tak, że wszystkie kobiety krzyczą wniebogłosy, a od czasu do czasu odzywa się zakrzykiwany brat. Na parterze domu znajduje się mały salonik w marokańskim stylu – drewniane podesty, materace i poduchy tworzące kanapy, a na górze – duży salon w stylu saharyjskim: ozdobne materace i piękne poduchy ułożone pod ścianami. Na środku niskie stoliki. Siostry Yassina nie pracują i jako bezrobotne Saharyjki otrzymują miesięczny zasiłek. Miejscowym przysługuje też coroczny darmowy przejazd do Rabatu.

Przed opuszczeniem tego domu, miejscowym zwyczajem, spryskują moje ubranie wodą kolońską. Dostaję też w prezencie melhfę. Ma same zalety: chroni przed słońcem, wiatrem, piaskiem, pozwala też wyjść na ulicę w piżamie i przemknąć niezauważoną. Zabezpiecza też przed komarami i nagabywaniem.

Wędruję promenadą Ad-Dachli, docieram do dzielnicy portowej i przemysłowej. Wszędzie kontenery, tiry i królestwo męskich warsztatów z częściami nieznanego mi przeznaczenia. Na chodnikach i ulicach leżą wszelkie materiały budowlane, utrudniając przejście. W południe kobiety wieszają pranie na sznurach rozpostartych wzdłuż ścian domów. Mężczyźni z narzędziami, siedzący na chodnikach, czekają, aby ktoś ich zatrudnił do drobnych prac.

 

PRZYJĘCIE Z KOZĄ, KOTEM I ŻÓŁWIEM

 

Mój nowy znajomy Amin, Marokańczyk, został skierowany do pracy i korzysta ze wszystkich przywilejów, jakimi państwo kusi swoich mieszkańców, by zasiedlali tereny Sahary Zachodniej. Podkreśla, że czuje tu różnice w mentalności i kulturze, ale ma za to dwa miesiące urlopu w ciągu roku i wyższą pensję. 

Spotykamy znajomego Amina – Mohameda, z kozą na smyczy. Zaprasza nas na kolację. W domu ma jeszcze kota i żółwia. Wcześniej miał 14 kotów, ale ktoś mu je wytruł. Koza mieszka w przedpokoju. Gospodarz częstuje nas w drzwiach figami z miodem i zaprasza do pokoju, gdzie stół ugina się od owoców. Następnie serwuje gotowane karczochy z octem winnym i solą oraz sok z owoców kaki. W międzyczasie przygotowuje danie główne – rybę. Po kolacji przyrządza herbatę. Osobno gotuje wodę, zalewa nią liście w czajniku, dodaje cukier i ustawia czajnik na rozżarzonych węgielkach z zapachowymi minerałami. Przed rozlaniem do szklanek wkłada namoczoną uprzednio miętę, aby herbata była bardziej aromatyczna.

Jest z nami też Hamza – Berber, grający swoją narodową muzykę. Opowiada o Merzudze, rodzinnym mieście położonym w głębi pustyni na terenie Maroka, gdzie latem jest bardzo gorąco, a zimą bardzo zimno. Pokazuje zdjęcie mamy, ubranej w tradycyjny czarny strój.

Z Yassinem jedziemy oglądać klify i koniec dnia na zachodnim wybrzeżu Ad-Dachli. Po drodze skręca do hotelu i wraca ze szczelnie zawiniętym pakunkiem. Ma ochotę napić się piwa, a jedyne miejsce, gdzie może je kupić, to hotel. Gdyby został zatrzymany na ulicy przez policję, zapłaciłby karę.

Na piaszczystym końcu cypla, ok. 20 km za miastem, znajduje się wioska rybacka La Sarga. Mieszkają w niej rybacy z całego kraju, którzy nie znaleźli pracy u siebie. Niektórzy żyją tu przez cały rok, inni sezonowo. Najchętniej przyjeżdżają w okresie połowów ośmiornic, wtedy mężczyzn jest około tysiąca. Wyrośli na plażach i rybołówstwo to jedyne, co potrafią. Wybrzeże jest wypełnione setkami łodzi ustawionych w określonym porządku oraz traktorów spychających je do oceanu, a później wyciągających. Rybacy nie pojadą jednak do miasta, by sprzedać ryby. Mogą to robić tylko na miejscu – przyjeżdżającym kupcom, i to za cenę, jaką oni oferują.

Do budowy swoich siedzib wykorzystują co się da, m.in. kartony i kadłuby starych łodzi. W centrum wioski jest generator prądu i kawiarenka z telewizorem oraz meczet. Woda jest dowożona beczkowozami. Rząd o nich nie dba, bo ma plan, aby utworzyć w tym miejscu punkt obserwacji ptaków (wcześniej było ich mnóstwo, ale po powstaniu wioski uciekły).

 

NA POŁUDNIU SŁODZIEJ

Od Maroka, poprzez Saharę Zachodnią i Mauretanię, aż do Burkina Faso pije się zieloną herbatę z pianką. Dodatkiem może być mięta lub piołun. Im bardziej na południe, tym herbata jest słodsza i mocniejsza.

KWADRATURA MINARETU

Jak Maroko długie i szerokie, minarety zostały zbudowane na planie kwadratu. Na zdjęciu wieża meczetu w Sidi Ifni.

TRAKTORY 

NA OŚMIORNICE

 

BÓG, OJCZYZNA, KRÓL

 

Wychodzę na wylotówkę w stronę Agadiru. Zatrzymują się Said i Mohamed. Zabieranie pasażerów jest nielegalne, więc przed licznymi posterunkami policji, żandarmerii czy wojska kładę się na łóżku i zaciągam zasłonę. Obaj kierowcy są Berberami i w czasie długiej drogi chcę poznać trochę ich język, ale szybko się poddaję. Wolę ćwiczyć arabski.

W mieście spaceruję plażą od portu do końca, czyli do miejsca w pobliżu pałacu. Dalej wstępu broni policja, bo kolejnych kilka kilometrów plaży przynależy do jednej z królewskich siedzib. Od wybrzeża aż do arterii Muhammada V rozciągają się królewskie ogrody i pola golfowe. W Agadirze po raz pierwszy mogę zdjąć z siebie ubrania z długimi rękawami. Miasto jest zabudowane hotelami, ma specyficzny mikroklimat i przez cały rok trwa tu sezon turystyczny.

Poznaję Omara, Senegalczyka sprzedającego pamiątki turystom. Ta nacja opanowała handel na plaży, a przyjeżdża tu w poszukiwaniu lepszego życia. Z daleka wyróżniają się smukłe senegalskie kobiety w kolorowych tradycyjnych strojach, z gracją noszące na głowie miski z biżuterią.

Na wzgórzu nad zatoką znajdują się ruiny kasby – fortecy z XVI w. Ze szczytu widok jest imponujący – obejmuje port, zatokę i całe miasto. Dziedziniec jest wypełniony mężczyznami w błękitnych, haftowanych złotą nicią, saharyjskich gandorach i towarzyszącymi im wielbłądami. Spędzają tu całe dnie, zarabiając na zdjęciach robionych przez turystów, oferują też przejażdżki. Abdullah, Saharyjczyk z Ad-Dachli, pracuje tu ze swoim Jimmym. Jego ojciec w ten sam sposób zarabia w Forum el-Oued, plaży położonej najbliżej Al-Ujun. Abdullah czasem śpi razem z wielbłądem w jaskini pod kasbą.

Czekam, kiedy popołudniowe słońce zawiśnie nad portem i pięknie oświetli miasto, aż po wzgórza porośnięte arganowymi drzewami. Później, gdy będzie zachodzić, pomaluje niebo na złoto. Nocne kluby, jedyne w tym kraju poza Marrakeszem, zaczynają świecić neonami. Królewskim rozkazem w wielu miejscach Maroka pojawiły się też napisy „Bóg, Ojczyzna, Król”, ale tylko w Agadirze ich wielkie litery, dominujące nad zatoką, są podświetlone.

Następnego dnia rano Abdullah zostawia wielbłąda i postanawia pokazać mi okolice Agadiru. Kilkanaście kilometrów na północ znajduje się Anza. Plaża jest opanowana przez surferów, a ulice miasteczka przez kobiety w melhfach idące na targowisko lub z niego wracające – wszystkie w klapkach w jednym fasonie. Oddalamy się od wybrzeża i krętą drogą, lawirując pomiędzy kozami, dojeżdżamy do gorącego źródła. Panowie biorą tu kąpiel, kobiety z dziećmi piknikują.

 

FLAMINGI JAK GĘSI

Tam, gdzie Ocean Atlantycki łączy się z zatoką tworzoną przez półwysep Yala, różowe flamingi pozują gęsiego. Wydmy okalające to miejsce czynią je wyjątkowym.

 

TURBAN HISHAMA

 

Dzisiaj jestem już w As-Suwajrze. Wychodzę rano z domu, ale zimny wiatr każe mi wrócić i ubrać się cieplej. Włóczę się po porcie i targowisku rybnym nad oceanem, oglądam przedziwne rybie okazy. W uliczkach mediny przenikliwe zimno. Słońce jest gdzieś w górze, ponad murami, ale niewiele go tu dociera. 

Hisham pracuje jako naganiacz kupujących i wydaje mu się, że powinna mnie zainteresować biżuteria. Zaprasza do jednego ze sklepów i powolnym ruchem wyjmuje z worka pierścionki, naszyjniki i inne śliczności. Zaczynamy rozmowę o Tuaregach, Saharze, Mali, Saharyjczykach, Berberach.

Dotykam turbanu Hishama, w kolorze indygo, pocieram go mocno palcami – opuszki delikatnie barwią się na niebiesko. Jego dziadek uważał za znak dystynkcji mieć skórę zafarbowaną na niebiesko poprzez zetknięcie z tkaniną. Sam uprawiał indygowce w oazie, gdzie mieszkał i barwił biały bawełniany materiał. Im bardziej tkanina farbowała, tym była wartościowsza.

Hisham widzi moje znudzenie biżuterią i poddaje się. Gdy mówię o dokuczającej mi pogodzie, prowadzi mnie do sąsiedniego sklepiku, gdzie są sprzedawane kryształki eukaliptusa, które – dodane do herbaty – mają działanie rozgrzewające. Właściciel lokalu przynosi tacę z herbatą, do której dodaje różnych ziół. Teraz ja przejmuję tacę i wyćwiczonym już, wprawnym ruchem nalewam gorący napar z bardzo wysoka. A potem znów rozmawiamy...