Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2005-09-01

Artykuł opublikowany w numerze 09.2005 na stronie nr. 86.

Tekst i zdjęcia: Bruno Koper,

Przez Kresy do Odessy


Można by przypuszczać, że Ukraina i Mołdawia nie są ciekawym miejscem na ziemi dla kogoś, kto sam czy w grupie, samochodem, autobusem czy na rowerze szukałby egzotycznej przygody. Ktoś kto tak myśli, popełnia błąd.

 

Gdy przejeżdża się przez polską granicę w Medyce, to po jej drugiej stronie, w Szegini, nie tylko wkraczamy do innego kraju, gdzie odmienne są mundury, język czy alfabet. Wjeżdżamy po prostu w inną epokę. Alchemia względnego czasu przenosi nas magicznie w przeszłość. Jakże bosko jest pedałować w tak sielskim krajobrazie, który dla wielu z nas istniał już tylko w dawnych filmach. Czy ktoś jeszcze pamięta film „Świat się śmieje”? Kto wie, czy nie nakręcono go właśnie tutaj, na północnych przedgórzach Karpat, między Samborem i Stryjem, a może między Doliną i Kałuszem, wśród gajów i ruczajów? Odnalazłem tu świat mojego dzieciństwa, o którym myślałem, że nie jest do odnalezienia, zasypany czasem i zgubiony na zawsze na dnie pamięci. A jednak...
Pedałując po ukraińskich drogach, należy się szybko oswoić z nową sytuacją. Niektóre okazy aut, traktorów, przyczep, ciężarówek, autobusów czy motocykli mogłyby trafić do każdego szanującego się muzeum transportu. Rowerów – jak na lekarstwo. Podczas mojej trzytygodniowej wycieczki spotkałem tylko kilku rowerzystów we wioskach na mocno „historycznych” stalowych rumakach, ale żadnego cykloturysty na szosie.
Krajobraz zachodniej Ukrainy jest łagodny, prawie że aksamitny. Żadna geologiczna szorstkość, żadnych śladów gniewu natury, nic nie irytuje oka. Dookoła widać niekończące się fale pól, na których spacerują bociany i pasą się wychudzone krowy. Ospałe wioski wtopione są w zieloną gęstwinę sadów, działek, ogródków, a za i przed ozdobnymi płotami z wykwintnymi bramami z posrebrzanej blachy gdacze domowe ptactwo. Drogi są w opłakanym stanie. Często nawierzchnia jest wręcz fatalna – rozlana smoła stopiona przez upał cieknie poboczem niczym czarny potok. Dziury w szosie są wielkości orlich gniazd, wówczas slalomowa woltyżerka jest jeszcze najlepszą techniką pedałowania, by się nie spotkać nos w nos z kleistym asfaltem. Nie radzę pedałować nocą.
Jadę dalej. Po drodze podziwiam kaplice, drewniane i kamienne krzyże i kalwarie bogato zdobione malowidłami, rzeźbami, opstrzone kolorowymi girlandami, tasiemkami i wieńcami o barwach lokalnych, narodowych czy papieskich. Jest ich pełno, na każdym prawie skrzyżowaniu, przy wjeździe i wyjeździe z wiosek. Tu nikt nie przejdzie obok kościoła, nie robiąc znaku krzyża, nawet rowerzysta! Zachodnia Ukraina, czyli przedgórze Karpat, Pokucie, Bukowina i dobrze znane Polakom Podole są okolicami, które przecinam z północy na południe w kilku stukilometrowych etapach: Sambor – Stryj – Stanisławów (od 1962 roku Iwano-Frankowsk) – Zaleszczyki – Czernowcy. Tutejszy kraj jest w trakcie odbudowywania swojej religijnej spuścizny. W najmniejszej wiosce między Mostiską a Samborem, tuż za polską granicą, są dwie czy trzy ogromne cerkwie, nowe albo w trakcje budowy. Kościoły rzymskokatolickie są bardziej dyskretne niż świątynie prawosławia, ale są one też najstarszym miejscem autentycznej wiary.
Spędzam noce na plebaniach polskich parafii, uprzedzono mnie bowiem, że polski kościół jest najbardziej bezpiecznym miejscem pobytu na „polskiej” Ukrainie, gdzie rowery znikają jak kamfora.
Przemierzając Ukrainę, wjeżdża się w historię. Tu wojowali niegdyś dawno zapomniani irańscy Scytowie, Sarmaci, Słowianie, Ostrogoci i Wizygoci, Antowie i Awarowie z Azji Średniej, Chazarowie, Połowcowie i Pieczyngowie oraz wiele jeszcze innych, nieznanych nam już ludów.
Dla wielu Polaków tereny te to Kresy, obszar wciąż obecny w pamięci. Pokolenia żyjących tu Polaków zostawiły trwały ślad, którego czas nie zdołał usunąć. Drogi, koleje, pomniki, monumenty, cmentarze, sztuka, architektura, nazwy miast i wiosek, rzek i gór przypominają na każdym kroku wielowiekową ich obecność.
Przed podróżą odradzano mi po przyjacielsku tę kresową eskapadę.

 

Mołdawskie widoki na rysunkach autora, prywatnie malarza i nauczyciela malarstwa w jednej z paryskich uczelni.

Odessa – budzi sentymenty Francuza i Polaka.


Zaryzykowałem. I jak to się często zdarza, rzeczywistość okazała się na wskroś inna. Podczas mego pobytu nie spotkałem się nigdy z jakąkolwiek skierowaną ku mnie agresją czy wrogością. Wręcz przeciwnie, za każdym razem, gdy stawałem, pytałem i rozmawiałem (po polsku albo moim słabym rosyjskim), odpowiadano mi z serdeczną troską. Rzecz jasna, podróżując na rowerze, byłem w pewnym sensie Marsjaninem, ciekawość otwierała gapiom oczy, „specjaliści” macali z namaszczeniem rower marki „Peugeot” (okaz bicykla tu raczej nieznany), dyskutowano nad wolnobieżką, komentowano moją trasę, moje etapy, podziwiano mój wiek („mołodiec!”), martwiono się o moje noclegi, o wyżywienie, ofiarowywano mi arbuzy, melony, pomidory.
Za ukraińską granicą w Mamałydze Mołdawia powitała mnie słoneczną pogodą. Nareszcie po kilku dniach solidnych pryszniców ujrzałem lazur nieba. Ledwie postawiłem stopę na mołdawskiej ziemi, dostrzegłem wyskakującego z pobliskiego baraku mężczyznę, zapinającego w pośpiechu białą bluzę. O co chodzi? Nie zdążyłem nawet otworzyć ust i zapytać o przyczynę tej nagłej obecności, gdy wąsaty mężczyzna, patrząc mi prosto w oczy, złapał mnie delikatnie za prawą rękę, szukając pulsu. Posypała się lawina pytań: Czy mam gorączkę? Czy boli mnie brzuch? Czy jestem zmęczony? Czy coś mi dolega? Czy cierpię na alergię? Starszy pan (prawdopodobnie emeryt lekarz lub pielęgniarz), zauważywszy w końcu, że ma do czynienia z kolarzem, który pedałuje od tygodnia w deszczu po sto kilometrów dziennie, zrozumiał po chwili bezsens swych pytań, poklepał mnie po plecach i rzekł: „Mołodiec!”. Widząc moje zaskoczenie, stary wąsacz poczuł się zobowiązany wyjaśnić, że jego działania wynikają z obawy przed BSM. „Jedna chora krowa i jest po Mołdawii”. Co kraj, to obyczaj. Dziesięć metrów dalej młody żołnierz pryskał białym płynem po kołach samochodów wjeżdżających do Mołdawii. „Na co to?” – pytam. „Na wsio” – zabrzmiała logiczna odpowiedź.
Granica nie zmieniła pejzażu. Przede mną rozciągała się ta sama soczysta zieleń, która malowała łagodne wzgórza Bukowiny, a leniwe rzeki płynęły koślawymi korytami wśród wilgotnych pól. Tu, podobnie jak na Ukrainie, wychudłe krowy i jeszcze chudsze konie skubały pobocza szosy, a kozy kamikadze, spacerując po jezdni, prowokowały pojazdy, ryzykując swój żywot. Fakt, że ruch samochodowy jest rzadki, a rower to żadna przeszkoda dla bydła bez uwięzi i nadzoru. Po obu stronach drogi towarzyszy mi długi szpaler drzew orzechowych, a dalej, na prawo i na lewo, niekończące się morze kukurydzy (mamałyga!), słoneczników i tytoniu. W okolicach rzeki Prut lekkie zbocza pokryte są zapuszczonymi winnicami, które dają wspaniałe wino, ponoć lepsze nawet niż... francuskie.
W Mołdawii widać wiele wpływów Rumunii. Inna jest architektura; barwny, katolicki barok galicyjski z Podola przemienił się w wiedeński neoklasycyzm na modłę prawosławia. Pedałuję przez Briceni, Balti, Orhei, Causeni – miasta zagubione w czasie. Stolica, Chisinau, (dawniej Kiszyniów), zaskakuje swoim ogromem, nowoczesnym urbanizmem i ostentacyjnym dynamizmem jej mieszkańców. Tu czuje się, że się jest już w... Europie.
Wieczorem kolejnego dnia dojeżdżam do Białogrodu nad Dniestrem, który niegdyś zwał się Akermanem (Białą Twierdzą), a dziś po ukraińsku to Bilhorod Dnistrowskyj. Miasto, którego założycielami byli greccy koloniści z Miletu, broni jeszcze potężna średniowieczna twierdza, zbudowana przez Turków na fundamentach genueńskiej cytadeli z XIII wieku. Króluje ona dumnie nad leniwymi i płytkimi wodami żółtawego limanu Dniestru, który po 1350-kilometrowej włóczędze po Ukrainie i Mołdawii wciska się cienkim przesmykiem do Morza Czarnego. Ulice i domy dzisiejszego Białogrodu są kompletnie zapuszczone, ale czarnomorska letargia w bezcienistym upale i słony smak morskiej bryzy odwodzą od kłopotów drogowych cyklistę zagubionego w tym iście widmowym mieście o piaszczystych jeszcze chodnikach.
Do Odessy – mety mojej wycieczki – zostało już tylko 80 kilometrów.
Nie ukrywam, że bardzo polubiłem Odessę. Żaden szanujący się turysta nie ominie monumentalnych, o 192 stopniach potiomkinowskich schodów, na których S. Eisenstein nakręcił dramatyczną scenę, należącą do klasyki światowej kinematografii. Francuzowi należy koniecznie sfotografować się u stóp pomnika Richelieu, francuskiego księcia na wygnaniu, którego caryca Katarzyna mianowała pierwszym gubernatorem Odessy. To on założył to miasto i zaproponował jego nowoczesny plan, a gdy po dwudziestu latach wrócił do Francji, został pierwszym ministrem króla Ludwika XVIII. Dla Polaka obowiązkiem jest zobaczyć budynek liceum imienia Richelieu, w którym uczyć miał Adam Mickiewicz. Do tego nie doszło, jednak że poeta wysoko cenił Odessę: „Moja muza długo niema zaczęła w Odessie ruszać się trochę” – pisał do przyjaciela kilka lat potem. Pobyt Mickiewicza w mieście upamiętnia rzeźbiona tablica na popularnym deptaku ulicy Deribasowskiej.
Pod koniec dnia warto odpocząć na nadmorskim bulwarze, gdzie odeskie piękności w bardzo skąpych strojach spacerują niby boginie po hiszpańskim paseo.
Przez chwilę zamykam oczy, marzę, zapominam o rowerze, o trudach trasy, o kilometrach w deszczu i na fatalnych drogach, o „orlich gniazdach” i besarabskiej kanikule. Jakże przyjemnie jest pokosztować pierożków, pielmieni czy blinczyków z jagodami, popić kwasem w menażce prosto z beczki na kołach i wtopić się w muzyczną noc odeskich parków, dwa kroki od migających świateł portu.