Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2019-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2019 na stronie nr. 8.

Tekst i zdjęcia: Elżbieta i Piotr Hajduk,

Wzdłuż Nilu


Cudak w zielonej sukni podskakuje miarowo w takt bębna. Posklejane w dredy długie włosy rozsypują się, zasłaniając twarz. Do tańca dołączają podobni. Wyginają ciała, zataczają się, kolebią na boki. Jeden z nich, wyczerpany, pada na ziemię. Z półotwartych ust sączy się piana. Reszta nie przerywa pląsów. Wiatr unosi śpiewne zawołanie: La ilah il Allah – nie ma Boga prócz Allaha...

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Kto chce przejechać z Egiptu do Sudanu, ma do wyboru dwie drogi. Obie zaczynają się w Asuanie. Raz w tygodniu odpływa stąd prom do Wadi Halfa, przygranicznego sudańskiego portu. Rejs trwa prawie dobę, więc pasażerowie otrzymują miejsce do spania. Warunki raczej tutejsze: w zależności od ceny wykupionego biletu można liczyć na twardą ławkę lub niezbyt czystą pościel. Nieco krócej trwa podróż autobusem. Te kursują częściej i są tańsze, ale bardziej zatłoczone. Szosa wiedzie do Abu Simbel, a potem i tak trzeba przeprawić się przez wodę. Pojazdy wjeżdżają na prom i kontynuują jazdę po drugiej stronie Jeziora Nasera.

 

W DRODZE DO PRZEZNACZENIA

Los wystawianych na targu wielbłądów bywa różny. Niektóre znajdują nowych właścicieli. Inne są przewożone do rzeźni, bo wielbłądzina jest tutaj bardzo cenionym mięsem. W załadunku pomaga koparka.

PRZERWA W PODRÓŻY

Karawana wielbłądów zatrzymuje się na odpoczynek. W przydrożnej skromnej jadłodajni można zawsze liczyć na proste, smaczne jedzenie i świeżą wodę, dowożoną na osłach z odległej studni.

 

ŚWIATOWIEC Z ODESSY I WIEDNIA

 

– Nigdy wcześniej nie byliście w Sudanie? – zdumienie Gaziego jest tak szczere, jakby wokół kłębił się tłum turystów. Tymczasem z autobusu wysypuje się mrowie miejscowych, objuczonych nieprawdopodobną ilością najróżniejszych paczek i tobołków. Prawie wszyscy uśmiechają się przyjaźnie. Przyjezdni są tu rzadkością, może dlatego ciemnoskórzy potomkowie dawnych Nubijczyków odnoszą do przybyszów z życzliwą ciekawością. Są dumni ze swojego dziedzictwa i chętnie pokazują je obcym.

Gazi jest rosłym, ciemnoskórym mężczyzną o poważnym wyrazie twarzy. Uważa się za obywatela świata. Urodzony w Sudanie, wyjechał na studia najpierw do Odessy, a później do Wiednia. Kiedy nauki ścisłe okazały się zbyt trudne, przerzucił się na historię. Trochę postudiował i wrócił, bo zew Afryki okazał się silniejszy. Ze studenckich lat pozostała mu niezła znajomość rosyjskiego i niemieckiego oraz wspomnienie europejskiego dobrobytu. Dziś najmuje się jako przewodnik i ze swoim starym pick-upem towarzyszy nam w podróży przez bezdroża północnego Sudanu.

Jak większość Sudańczyków, Gaziego cechuje spokój i dystans do problemów codziennego życia. Każde miejsce jest dobre, żeby odpocząć, a wszelki pośpiech stanowczo niewskazany. Stojąc na krawężniku, patrzymy, jak flegmatycznie przekłada na pace usypaną górę klamotów. Coś spada? To nic, zwiąże się sznurkiem. Robi się późno? Trudno, jakoś zdążymy, a jeśli nie, to jutro też będzie dzień. 

W końcu ruszamy na południe. Porządnie utrzymana szosa wiedzie piaszczystym pustkowiem. Czasem, jak zagubiony w piasku diament, zdarza się jakaś wioska, najczęściej pusta i cicha. Domy o płaskich dachach, zbudowane z suszonej w słońcu mułowej cegły nie wyróżniają się kolorem z otoczenia. Jedyną barwną plamą w tym krajobrazie są meczety, starannie pomalowane jaskrawymi kolorami. Wieże minaretów górują nad okolicą, drapiąc niebo odwróconym półksiężycem. Mieszkańców nigdzie nie widać, tylko nieduże stadka kóz chronią się przed słońcem w cieniu rachitycznych krzewów.

Co kilkadziesiąt kilometrów na drodze są ustawione policyjne posterunki. Funkcjonariusze sprawdzają dokumenty, oglądają samochód. Rozmawiając z kierowcą, ciekawie zerkają na pasażerów. Jeśli wszystko w porządku, z uśmiechem pozwalają na dalszą jazdę. Turyści są mile widziani, ale wszystko musi być pod ścisłą kontrolą państwa. Ksero paszportów, wiz oraz szeregu koniecznych, urzędowych pozwoleń jest obowiązkowe. Należy je zostawić dowódcy każdego patrolu. Mieliśmy dwadzieścia trzy komplety kopii – pod koniec podróży został jeden.

 

AŻUROWE DOMOSTWO

Miejscowi nomadzi żyją w ażurowych domkach zbudowanych z patyków. Pod ścianą znajduje się kuchnia, gdzie na niedużym palenisku kobiety przygotowują posiłki. Osada składa się z kilku chat.

I STĄD TEŻ 40 WIEKÓW PATRZY NA NAS

Świątynię Amona w Soleb wzniósł osiemnaście wieków przed Chrystusem faraon Amenhotep III. Jest ona najciekawszą w całym Sudanie pozostałością po egipskiej historii tego kraju.

 

ZŁOTO DLA KAŻDEGO

 

Soleb to spora miejscowość, rozciągnięta wzdłuż brzegu Nilu. Nad miastem wznosi się wysokie wzgórze, skalisty szczyt tonie w morzu piasku. Z grani rozciąga się szeroka panorama okolicy. Miejscowe życie koncentruje się wzdłuż rzeki. Tam, gdzie kończy się jej życiodajny zasięg, zaczyna się suche pustkowie. W oddali widać odcinające się od błękitu nieba wspaniałe ruiny. Świątynia Amona jest najciekawszą w całym Sudanie pozostałością po egipskiej historii. Wybudował ją czternaście wieków przed Chrystusem faraon Amenhotep III, w czasach kiedy jego kraj całkowicie kontrolował Nubię.

O wschodzie słońca wyniosłe kolumny z kremowego piaskowca płoną złotem. W jego blasku zatarte nieco reliefy i kartusze na kolumnach stają się wyraźne, jakby powstały wczoraj. Resztki murów rzucają długie cienie na kamieniste podłoże. Niebo błękitnieje, za kilka godzin zrobi się lazurowe, a potem, bliżej południa, wyblaknie od upału. Jest pusto. Miejscowi jeszcze śpią, a turyści rzadko kiedy zapuszczają się na tak odległą północ.

Wokół Soleb, po obu stronach wąskiej nitki drogi, rozciągają się kilometry pustyni. Są żółte wydmy sypkiego piasku, którymi bawi się wiatr, i bezkresne, żwirowe równiny poprzecinane wzgórzami o nieregularnych kształtach. Wiodą przez nie szlaki znane tylko tubylcom.

Na spalonych słońcem, niegościnnych terenach rozlokowały się osady poszukiwaczy złota. Niegdyś ten cenny kruszec przyciągnął egipskich najeźdźców, stając się przekleństwem Nubii. Dziś nadal mami spragnionych bogactwa, bo wciąż można go znaleźć. Żadne zezwolenia nie są wymagane, więc wydobyciem może zająć się każdy. W okolicy powstało ponad dwadzieścia prymitywnych kopalni. Gazi chce uzupełnić zapasy, dlatego wjeżdżamy do jednej z osad.

Lepianki sklecone z byle czego są przytulone do kamienistych gór. Wokół walają się sterty śmieci. Urobek można spieniężyć w pobliskim miasteczku Hemele Market, które wyrosło na pustyni pośrodku niczego. Ulicami przechadzają się ciemnoskórzy, młodzi mężczyźni w zawiciach na głowach, o bezczelnym wzroku i obleśnych uśmiechach. W osadach górników nie ma kobiet. – Lepiej zaczekajcie w samochodzie – radzi Gazi. Na rozległym targowisku można kupić i załatwić wszystko. Na miejscu są hotele, jadłodajnie, podobno nawet kluby fitness.

Tam, gdzie kończą się stragany, zaczynają się kopalniane działki. Specjalne maszyny mielą na proszek złotodajną skałę. Kto nie jest zmechanizowany, tłucze kamienie ręcznie. Wokół piętrzą się hałdy przerzuconego urobku.

 

W SERCU KRÓLESTWA KUSZ

 

Za osadą liczne koleiny wskazują na zwiększony ruch. Najbardziej wyjeżdżony trakt biegnie w kierunku Nilu. Wokół rozciąga się księżycowy krajobraz. Słońce dawno już wypaliło wszelkie życie. Błękitna tafla wody na horyzoncie to fatamorgana, ułuda rozedrganego upałem powietrza. Dopiero po kilkunastu kilometrach w oddali pojawia się maszt GSM, niechybny znak, że zbliżamy się do cywilizacji. Pióropusze palm tym razem nie są złudzeniem, za nimi płynie Nil. Trzy kolumny odcinające się od błękitu nieba to ruiny świątyni w Sesibi, wzniesionej przez faraona Echnatona na jedynym w okolicy wzniesieniu.

U jej stóp leży spora wioska, zbudowana, jak wszystkie tutaj, z cegły mułowej. Nubijski dom to cała posesja. Długi mur skrywa pomieszczenia mieszkalne i gospodarcze, podwórko, miejsca do odpoczynku i pracy. Metalowe bramy odcinają się barwną plamą od nijakiego otoczenia. Wykuwane w misterne wzory, stanowią jedyne urozmaicenie szarych ścian. Niekiedy wejścia strzegą czaszki krokodyli. Wewnątrz stoi kilka odrębnych budynków, każdy z paroma kwaterami i kuchnią. Mieszkania są ciemne, małe okna bez szyb wpuszczają niewiele światła. Ale dni spędza się przeważnie na dworze. Półokrągłe podcienia zapewniają ochronę przed słońcem i osłaniają od wiatru wznoszącego tumany kurzu. Starannie pielęgnowane drzewa rzucają tak pożądany tutaj cień.

Goście są mile widziani, zwłaszcza tacy, co płacą za nocleg. Gospodarze zapewniają warunki lokalne – im dalej na północ, tym skromniejsze. Wyposażenie pokojów jest spartańskie, trzy lub cztery łóżka i dwa krzesła to już apartament. Stół, jeśli jest, to raczej na zewnątrz.

W każdej zamieszkanej osadzie co kawałek są ustawione gliniane dzbany zawsze pełne świeżej wody, dostępnej dla każdego wędrowca. Obowiązek ich napełniania ma właściciel najbliższego domu i jest on skrupulatnie przestrzegany – odwodnienie w temperaturze przekraczającej nieraz 50°C może się skończyć tragicznie.

Biedy nigdzie nie widać. Choć północ Sudanu to przeważnie pustynia, na targach nie brakuje świeżych owoców i warzyw. Także z nabyciem mięsa lub ryb nie ma żadnego problemu. Bogactwem tej ziemi jest Nil, który jak przed wiekami, zapewnia obfitość pożywienia.

W Sesibi kursuje prom łączący oba brzegi rzeki. Oczekiwanie na przeprawę umilają kawiarnie ukryte w cieniu palmowych liści. Kawa z imbirem jest podawana w towarzystwie przekąski z suchych daktyli, które na oko pamiętają jeszcze czasy faraonów.

Kerma, leżąca po drugiej stronie Nilu, to nieduża, zakurzona miejscowość, jakich wiele w Sudanie. Lecz niegdyś ta niepokaźna mieścina była stolicą potężnego państwa kontrolującego obszar pomiędzy pierwszą a czwartą kataraktą na Nilu. Tu biło serce królestwa, które Egipcjanie znali jako Kusz. W centrum stoi olbrzymia, tajemnicza konstrukcja z mułowych cegieł o nazwie deffufa. Jej przeznaczenie pozostaje zagadką, tym bardziej że w środku nie ma pomieszczeń. To zwarta murowana bryła, na której szczyt prowadzą wysokie schody. Możliwe, że była to świątynia, w której oddawano cześć lokalnym bogom.

Nieco na południe, w pobliżu Dongoli, znajduje się jeden z nielicznych mostów, doskonała okazja, aby znowu przekroczyć Nil. Dongole w Sudanie są dwie. W tej starej prace archeologiczne prowadzą z niemałym sukcesem polscy archeolodzy. Ta nowa, po drugiej stronie wielkiej wody, jest pokaźnym targowym miastem, gdzie, jak twierdzi Gazi, można zjeść doskonały obiad. W centrum kwitnie handel. Liczne prowizoryczne stragany kuszą różnorakimi towarami. Uwijają się, pokrzykując, brodaci mężczyźni w białych galabijach, z turbanami na głowach. Kobiety w kolorowych strojach i chustach na głowach lub z zasłoniętymi twarzami prowadzą śniade dzieci. 

 

W WIRZE MODLITWY

Na omdurmańskim cmentarzu pod kopułą świątyni spoczywa Hamad al Nil, XIX-wieczny przywódca sufitów. Przed jego grobem gromadzą się derwisze. Bosonodzy mężczyźni szukają kontaktu z Bogiem. Ma im w tym pomóc ekstatyczny, wirujący taniec w kręgu rozmodlonego tłumu.

 

AFRAH NIE LUBI SYNOWEJ

 

Bezbarwna równina, z płaskimi wzgórzami na horyzoncie, daje przedsmak Sahary. Przy drodze raz po raz bieleją kości padłych zwierząt, na wpół zagrzebane w piasku. Wysuszone czaszki spoglądają w niebo pustymi oczodołami.

Zjeżdżamy z szosy, kierując się w stronę szczerej pustyni. W tej okolicy znajduje się koryto Wadi al-Malik, sezonowej rzeki, która w porze deszczowej jest lewostronnym dopływem Nilu. Dziś, pod koniec pory suchej, nie ma tu ani odrobiny wody. Po gorącym pustkowiu hula tylko pustynny wiatr i włóczą się stadka wielbłądów, obgryzając listki kolczastych krzewów. Są własnością żyjących tu nomadów, których osady są zgrupowane wokół kilku studni. Znaczna część tych zwierząt hodowana jest na mięso, które podobno bardzo długo utrzymuje świeżość. Jak przed wiekami wiele z nich sprzedaje się do Egiptu. Dawniej wędrowały na północ w karawanach, a uciążliwa podróż trwała tygodniami. Dziś najczęściej są przewożone, a stary szlak przez pustynie, zwany Drogą 40 dni, odchodzi w przeszłość.

Po godzinie jazdy pojawiają się wzgórza. Ich kamieniste zbocza odbijają się czernią od morza żółtego piasku. To Jebel el Hosh, miejsce naszego dzisiejszego noclegu.

Kiedy gorące słońce chowa się za wydmami, wraz z ciemnością nastaje chłód. Temperatura spada do kilku stopni powyżej zera, a czasem dochodzi do granicy mrozu. Na czarnym niebie migają roje gwiazd. Szkoda iść spać, ale gasnące ognisko nie pozostawia wyboru. Wątły namiot rozłożony u stóp wydm słabo chroni przed zimnem i lodowatymi podmuchami. Słuchając w ciemnościach ponurego wycia wiatru, trudno uwierzyć, że rano znowu wstanie upalny dzień.

Miejscowi nomadzi żyją w chatach pobudowanych z gałęzi i patyków. Po obejściu plączą się kozy, zaglądając do wnętrza. Zadanie mają ułatwione, bo za drzwi służy kawałek blachy falistej, przystawianej lub odstawianej, w zależności od potrzeby. Za dnia w osadzie pozostają same kobiety z dziećmi. Mężczyźni wędrują po okolicy wraz ze stadami owiec w poszukiwaniu rzadkich zielonych drzew i drewna na opał.

Z racji wieku i urodzenia palmę pierwszeństwa w osadzie dzierży Afrah. Do niej należy decydujący głos we wszystkich sprawach dotyczących tej niewielkiej wspólnoty. Jej przyzwolenie otwiera nam wstęp na teren wioski. Władcze skinienie głową, lekki ruch ręką i możemy spokojnie pętać się między domostwami, zwiedzając każdy kąt.

Afrah swoją chatę dzieli z dwiema młodymi kobietami, córką i synową, śliczną dziewczyną w kolorowej chuście. Nie lubi jej, choć nie umie powiedzieć dlaczego. Odradzała synowi to małżeństwo. Fawzija jest zbyt ładna, a z takimi lepiej się nie żenić. Synowa przysiada obok, lecz ostry wzrok teściowej podrywa ją na nogi. Rzuca się do paleniska, gdzie w okopconym czajniczku gotuje się woda, największy skarb na pustyni. Drżącymi z pośpiechu rękami ustawia na cynowej tacce szklaneczki, zalewa herbatę, słodzi. Jedna ze szklanek pęka, Afrah patrzy z dezaprobatą, sapiąc ze złości.

Na niedużym palenisku pod ścianą są przyrządzane tradycyjne, proste potrawy. Maha, córka Afrah, przygotowuje właśnie kiszerę, czyli rodzaj cienkich naleśnikowych placków. Musi upiec ich dużo, aby wystarczyło dla wszystkich na cały dzień. Także dla wracających wieczorem zgłodniałych mężczyzn. Najczęściej są podawane z ostrą, paprykową pastą i niewielką ilością ciepłej zupy. Rozpostarty na drewnianej ramie gruby dywan należy do siostrzenicy Afrah. To ona jest najlepszą tkaczką w osadzie. Kiedy wieje pustynny wiatr, dzieła jej rąk osłaniają ażurowe ściany chat przez piaskiem i zimnem.

 

A BOSONODZY DERWISZE TAŃCZĄ...

 

Na tej rozległej pustce trudno uwierzyć, że stąd niedaleko do Chartumu. A w stolicy, oddalonej o kilka godzin jazdy, zaczyna się inny świat. Ruchliwa metropolia jest usytuowana w miejscu, gdzie Nil Błękitny łączy się z Białym. Rejon spotkania dwóch rzek jest, obok Muzeum Archeologicznego, najciekawszym miejscem w zatłoczonym mieście. Ale jeszcze bardziej interesujący jest bliźniaczy Omdurman, położony po drugiej stronie wody.

Na mostach łączących oba miasta tworzą się gigantyczne korki. Warto jednak odstać swoje, aby poczuć ducha przeszłości. To tutaj niegdyś mieszkał Mahdi, charyzmatyczny przywódca powstania sudańskiego, znany wszystkim Polakom z przygód Stasia i Nel. I tu został pochowany w okazałym grobowcu, dziś odbudowanym, lecz pustym. Bo ciało Mahdiego, wywleczone z grobu przez egipsko-brytyjskie wojska, przyjęła litościwa rzeka.

Tutaj też, w piątkowe popołudnia, kiedy ulice powoli się wyludniają i zamiera ruch kołowy, na miejscowym cmentarzu gęstnieje tłum. Przedziwnie ubrani mężczyźni zgromadzeni przed niewielkim meczetem wyglądają, jakby czekali na pogrzeb. Ale pochówek odbył się dawno temu. Pod zieloną kopułą świątyni leży Hamad al Nil, XIX-wieczny przywódca sufitów. Przed jego grobem co tydzień współcześni derwisze sławią tańcem jedynego Boga.

Kiedy rozlegają się dźwięki bębnów i piszczałek, pierwsi z nich z ociąganiem ruszają w pląsy. Początkowo ich ruchy są łagodne, jakby nieśmiałe. Kołyszą się niespiesznie w rytm muzyki, kiwają leniwie na boki. Po chwili senne otępienie przeradza się w ekstatyczny taniec. Coraz więcej wyznawców dołącza do tańczących, coraz szybciej poruszają się bose stopy, wzbijając duszący kurz. Wirują w zapamiętaniu, wznoszą okrzyki, padają na ziemię, wstają, biegną i podskakują. Powoli formują się grupy tańczących wykonujących w uniesieniu te same ruchy. Wokół stoi tłum gapiów. Śmieją się, jedzą, rozmawiają. Żyją.

A bosonodzy derwisze wciąż tańczą i tańczą. Dla Allaha, dla kraju, dla siebie. Tańczą, jakby chcieli unieść do nieba cały Sudan.