Zobaczyć Himalaje – czy o tym marzą kobiety po sześćdziesiątce? I to takie, które nigdy w życiu nie spały w śpiworze? Ja zapragnęłam tego tak bardzo, że gdy znalazłam informację o trekkingu w Nepalu, bez wahania podjęłam decyzję: Jadę!
Dostępny PDF
Leciałam sama do nieznanego, dalekiego kraju. Nie czułam niepokoju. Byłam szczęśliwa i spokojna, chociaż wszystko, co mnie czekało, było zupełną nowością. Gdy samolot zbliżał się do Katmandu, poczułam radość i dziwne wzruszenie, jakbym wracała do domu. W sali przylotów sprawnie załatwiłam formalności z wizą. Byłam w Nepalu. Mój bagaż niestety nie. Tam był przecież ekwipunek na trekking! Jeśli nie doleci następnego dnia, trzeba będzie wszystko kupić. Byłam zła, ale nie wpadłam w panikę.
LANGTANG LIRUNG
Autorka na tle góry Langtang. Z prawej lodowiec Langtang Lirung.
OD WSI DO WSI
Trasa wiodła drogą używaną od stuleci przez mieszkańców. Podczas wędrówki można poznać życie ludzi, ich domostwa, pracę, zwyczaje. W takich koszach nosi się suche liście i nawóz, żeby przygotować poletko pod uprawę warzyw.
WODNA MANTRA
Nieodłączną częścią kultu w buddyzmie jest powtarzanie mantr. Można je śpiewać, szeptać lub kręcić młynkiem modlitewnym. Tu umieszczony w drewnianej skrzynce nad potokiem, nieustannie poruszany wodą.
KATMANDU NA SOLNYM SZLAKU
Katmandu to miasto bardzo stare i zniszczone. Oczarowało mnie. W kolorowej dzielnicy Tamel zatrzymują się wszyscy podróżnicy ciekawi odmiennej kultury i Himalajów. Też tam zamieszkaliśmy. Labirynt uliczek, hotele, restauracje, sklepy – kolorowo, tłoczno i głośno. Setki małych sklepików, pełnych pięknych wyrobów rzemieślniczych. Wełniane i jedwabne szale, poduszki, torby i mnóstwo innych rzeczy, które przyciągają wzrok i kuszą. Sprzedawcy pozdrawiają przechodniów, ale nie są nachalni.
Czułam się swobodnie i bezpiecznie, wędrując ciasnymi i niewiarygodnie zatłoczonymi uliczkami. Nie było jezdni i chodnika, po prostu droga, po której poruszają się samochody, riksze, motocykle, rowery i piesi. Nepalczycy są spokojni, wyrozumiali. Kierowcy nie wściekają się na pieszych i cierpliwie omijają psy leżące na środku drogi.
Wzruszała mnie świadomość, że to miasto jest takie stare – spaceruję ulicami, którymi przed wiekami biegł Szlak Solny z Tybetu w żyzne doliny. Zachwyciły mnie pałace i świątynie na Durbar Square. Architektura tak bardzo różna od europejskiej.
Mój bagaż doleciał. Nie miałam puchowej kurtki i nie kupiłam, chociaż przewodniczka namawiała. Przecież ma być „wiosna w Himalajach i kwitnące rododendrony”. Myślałam, że wystarczy to, co mam. Dwa dni później ruszyliśmy w góry. Dziewięć osób w starym jeepie. Było ciasno, ale wesoło. Poczułam strach, gdy wjechaliśmy wysoko, na szutrową drogę wijącą się nad przepaściami. W końcu oswoiłam się z sytuacją i obserwowałam góry, wioski, ludzi. Mijaliśmy skromne domostwa, dzieci w mundurkach idące do szkoły, maluchy bawiące się przy drodze. Wszędzie kozy i kury. Życie proste, zgodne z naturą. Jechaliśmy do Parku Narodowego Langtang, do Syapru, gdzie zaczynał się trekking.
PIERWSZY RAZ W ŚPIWORZE
Nigdy tak nie wędrowałam. Nigdy nie spałam w schroniskach. To miało być nowe doświadczenie. Ostatnią noc przed trekkingiem spędziliśmy w wiejskim hoteliku, jeszcze z pościelą i łazienką. Rano piękna pogoda, słońce, zieleń i śpiew ptaków zachęcały do wędrówki. Było ciepło. Szliśmy wzdłuż malowniczego potoku, który z hukiem toczył się po wielkich, jasnych głazach. Po czterech godzinach wędrówki odpoczynek i lunch w mijanej wiosce. Potem kolejne cztery godziny wędrówki i dotarliśmy do miejsca noclegu. Tak wyglądały dni na trekkingu. W każdym hoteliku jest duża sala, taka świetlica z jadalnią. Na środku stoi piec koza, w którym buzuje ogień, na nim wielki czajnik z wrzątkiem. Pali się nawozem krów i jaków. Wzdłuż ścian stoją ławy przykryte narzutami i poduszkami. W wyżej położonych schroniskach, gdzie temperatura spada poniżej zera, leżą stosy bardzo grubych, ciężkich kołder. Sam śpiwór nie wystarcza.
Ciekawie odbywa się zamawianie posiłków. Dostajemy menu i duży zeszyt. Każdy zapisuje po angielsku imię i co chce zjeść na kolację i śniadanie. Gdy jesteśmy gotowi, przychodzi gospodyni, a porter tłumaczy to na nepalski. Kobieta słucha i powtarza. Nie zapisuje – kobiety w górach to przeważnie analfabetki. Zawsze każdy dostawał to, co zamówił. Na śniadanie też. Pamięć godna podziwu.
Moja pierwsza noc w schronisku. Zimno. Pokoiki z dwoma pryczami, materac, poduszeczka. Kilka kołków w ścianie. Okna nieszczelne. Ściany cienkie, słychać oddechy sąsiadów. W „łazience” zimno, śmierdzi, turecka toaleta z kubełkiem do spłukiwania, w kranie lodowata woda. Podobnie wyglądały wszystkie schroniska na naszym szlaku. Co ciekawe, ludzie w domach i hotelach nie zamykają drzwi. Taki zwyczaj. Na dworze blisko zera, wiatr hula, wewnątrz rozpalony piec, ale drzwi otwarte.
To wszystko było szokiem dla „kobiety na obcasach”, jaką zawsze byłam. Ale to ciekawe, wzmacniające doświadczenie. Wytrzymałam zimno, dostosowałam się do nowych warunków. Obmywałam przy pomocy gąbki i chusteczek. Raz udało mi się trafić na ciepłą wodę i wziąć prysznic. Co za radość! Nie narzekałam na trudy. Przez kilka dni mieszkałam tak jak miejscowi. O to przecież chodzi w podróżach.
Wstawaliśmy między 6 a 7. Dygocząc z zimna, wysuwałam się z ciepłego śpiwora, ubierałam i pakowałam. Pierwszego dnia problem: co mam zrobić ze śpiworem? Jest wielki, a worek mały! Stałam bezradna. – Pakuj – mówi koleżanka. – Jak? Nigdy tego nie robiłam! Patrzyła z niedowierzaniem, ale pokazała, jak to robić.
Wędrówkę utrudniały mi bóle w biodrach i barkach, na które cierpię od lat. Często źle sypiam z tego powodu. Każdego dnia brałam porcję leków i wędrowałam dalej i wyżej. Bolało, ale w Gdańsku też boli.
JASNA PRZYSTAŃ
Wyjątkowo ładna i jasna świetlico-jadalnia w nowym hotelu. W takich salach suszy się ubrania, je posiłki, rozmawia, czyta lub zapisuje wrażenia z wędrówki.
TARASIKI
Tarasowa uprawa występuje na stokach do wysokości 2000 m n.p.m. Poletka są tak małe, że gospodarz sam ciągnie drewniany pług. Za nim postępuje żona, wrzuca po ziarnie i starannie zasypuje je ziemią.
PORTERKA Z TYBETANKĄ
Dziewczyna po lewej była porterką wyprawy. Miała 20 lat i w ten sposób zarabiała na naukę. Obok niej spotkana na drodze dziewczyna z Tybetu w pięknym tradycyjnym stroju.
POT, KREW I ŁZY
Drugiego dnia nagle, między drzewami, zobaczyłam Białą Górę. Tak nazwałam wysokie góry pokryte wiecznym śniegiem. W Himalajach do ok. 4000 m n.p.m. jest jak w Bieszczadach. Roślinność, wioski, kobiety na małych poletkach uprawiają marchew, ziemniaki, kapustę, groch, pomidory i szpinak.
Tak więc zobaczyłam Białą Górę. Stanęłam jak wryta, patrząc z zachwytem. Czułam rosnący ucisk w gardle i łzy w oczach. Po chwili ciekły strumieniem. Nasz przewodnik, zaniepokojony, zapytał, czy coś mnie boli. Wyszlochałam, że to wzruszenie na widok tej góry. – Rozumiem – powiedział – To sobie popłacz.
Potem Białe Góry były coraz bliżej, otaczały nas ogromne i majestatyczne. Zbliżaliśmy się do celu wędrówki, wioski Kyanjin Gumba na wysokości 3800 m n.p.m. Drugiego dnia zaczęłam marznąć. Byliśmy już na ponad 3000 m n.p.m. Chwilami sypał mokry śnieg, było mgliście i wietrznie. Zrozumiałam, że brak puchówki to błąd. Na szczęście kolega miał dwie kurtki. Podzielił się.
Mijaliśmy stupy z patrzącymi na cztery strony świata oczami Buddy oraz stożki kamieni o kwadratowej podstawie. Szliśmy wzdłuż mani – ścian ułożonych ze zdobionych, kamiennych płyt. Nad potokami stały małe świątynki z młynkami modlitewnymi poruszanymi wodą. W wioskach, na wysokich drągach, powiewały kolorowe chorągiewki. Dodają górom kolorytu i sacrum, niosąc ku niebu prośby i wdzięczność.
Miałam wypadek. Potknęłam się, przewróciłam i potoczyłam po zboczu. Dziwne, że nie czułam strachu. Żadnych myśli. Pustka. Turlałam się po prostu. Nagle poczułam, że coś na mnie spadło. Otworzyłam oczy, przy mnie był nasz porter. Pomógł mi się podnieść. Byłam cała. Dopiero w Katmandu zobaczyłam, jak bardzo posiniaczona.
To mnie nie zraziło, chociaż prawa łydka była pokaleczona. Raniutko, roześmiana, wchodziłam na górę, z której roztaczał się widok na piękny szczyt Langtang, lodowiec, wioskę i bezkresne góry. Po dwóch dniach w Kyanjin zaczęliśmy schodzić. Każdego dnia robiło się cieplej i bardziej zielono. Wreszcie zaczęły się obiecane lasy kwitnących rododendronów. Ogromne czerwone i różowe kwiaty na tle białych gór. Coś pięknego. Znowu mogłam iść tylko w koszulce. Słońce grzało i opalało niemiłosiernie. W jednym z hoteli podawano herbatę po tybetańsku – czarną z masłem jaka i solą. Oczywiście spróbowałam. Smakowała jak rosół.
Schodziliśmy inną drogą, inne były widoki. Wszędzie zielono, na stokach, aż po szczyt, tarasowe uprawy. Rolnicy orzą drewnianym radłem, ziarna są wrzucane ręcznie. Po jednym.
Cały trekking trwał osiem dni. Była piękna pogoda i słońce, ale także przejmujące zimno, zacinający deszcz ze śniegiem. Były przepiękne widoki. Wzruszenie i zachwyt. Było zmęczenie i chwila zwątpienia, gdy ból bardzo dokuczał, a trzeba było wstać i iść. Były problemy, z którymi poszłam w góry, myślałam o nich tam wysoko. Nie poddałam się, wytrzymałam trud i ból. Była radość i satysfakcja. Czułam energię i moc Himalajów. Ta wyprawa wzmocniła moją wiarę w siebie. Dała przekonanie, że mogę zrobić to, co chcę. Stałam się odważniejsza. Wiem, że zawdzięczam to Himalajom. Część ich energii została we mnie. Pragnęłam być tam znowu.
Dwa lata później ponownie pojechałam na trekking, z pełną świadomością tego, co mnie czeka. Himalaje są warte wszystkiego. Wszystko, co wartościowe, ma swoją cenę.