Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2019-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2019 na stronie nr. 76.

Tekst i zdjęcia: Magdalena Żelazowska,

Kamera, akcja!


Pod stopami nie czuję nic, za to widzę 300-metrową przepaść. Stawiam but na wyślizganej klamrze wbitej w pionową skałę i wiem, że wystarczy jeden obluzowany karabińczyk, aby ta przygoda skończyła się źle. Przede mną most linowy i zjazd na tyrolce nad huczącym wodospadem. No cóż, w końcu jestem na planie thrillera.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Śmigłowiec rzuca drżący cień na nieskazitelną pokrywę śniegu. Zostawia w dole narciarski kurort i wznosi się wyżej, tam gdzie jest już tylko milczący bezkres ośnieżonych szczytów. Mężczyzna w kapeluszu i brązowym wełnianym płaszczu nerwowo spogląda przez okno. Zimowe słońce odbija się od czegoś, co ukryło się między skałami. Ze śnieżnego pustkowia wyłania się niewielki okrągły budynek przypominający kosmiczny spodek. Śmigłowiec siada na lądowisku. – Chętnie stanę na ziemi – mówi mężczyzna. – Stanie pan na lodzie – odpowiada chłodno towarzysząca mu kobieta. 

 

NA CO PATRZY REGINA?

Okna ponadstuletniego hotelu Regina w wiosce Mürren wychodzą na masyw Jungfrau, który o każdej porze roku wygląda inaczej, ale równie pięknie.

FACECI OD KUCHNI

Gregor (z lewej) i Benjamin (z prawej) prowadzą hotel Edelweiss w Rigi. W ziołowym ogródku serwują gościom orzeźwiającą herbatkę, a w restauracji finezyjne przysmaki.

RUSZYŁA MASZYNA PO SZYNACH OSPALE

Kolej zębata powoli przemierza wzgórza masywu Rigi. Raz – że stromo, dwa – trzeba spokojnie nacieszyć się takim widokiem.

 

MY NAME IS PAUL

 

Mężczyzna to James Bond, a scena pochodzi z filmu „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości”, który w tym roku świętuje 50. urodziny. Kosmiczny spodek to filmowa baza Piz Gloria, gdzie oficjalnie mieści się instytut badań nad alergiami, a nieoficjalnie siedziba czarnego charakteru Ernsta Stavro Blofelda. Budynek na szczycie góry Schilthorn (2970 m n.p.m.) w Alpach wzniosły szwajcarskie koleje linowe krótko przed rozpoczęciem zdjęć do filmu. Producent dowiedział się o tym miejscu przypadkiem, zobaczył je na pocztówce w hotelu. Natychmiast zaproponował sfinansowanie wyposażenia stacji w zamian za udostępnienie lokalizacji na plan filmowy. Dzięki temu scenografowie mogli zaaranżować wszystko po swojemu. Efekt ich pracy do dziś można podziwiać w znajdującej się we wnętrzu spodka panoramicznej restauracji, która obraca się wokół własnej osi, oferując gościom widok na ponad 200 alpejskich szczytów, w tym Eiger, Mönch i Jungfrau. W przytulnych wnętrzach salonu alpejskiego, w którym Jamesa Bonda otaczała gromadka pięknych i podejrzanie skąpo ubranych pacjentek kliniki (środek zimy w Alpach!), goście mogą dziś zjeść brunch z kieliszkiem szampana. Wdzięczni producenci udzielili stacji bezterminowej licencji na używanie zdjęć z filmu, które wykorzystano w ekspozycji Bond World, prezentującej eksponaty i ciekawostki związane z planem filmowym.

Rozmach produkcji porażał, a producenci zdawali zupełnie nie liczyć się z kosztami. Jeden dzień zdjęciowy kosztował nawet 100 tys. franków szwajcarskich. Nic dziwnego – na potrzeby ujęć sprowadzono m.in. 7 ton śniegu i przetransportowano go w górę helikopterem. Mieszkańcy Mürren, wioski u stóp Schilthornu, wspominają, że kilkumiesięczna obecność ekipy filmowej wywróciła do góry nogami życie całej okolicy. Podobno urodziło się potem sporo niepodobnych do nikogo dzieci, a co barwniejsze anegdoty powtarza się do dziś. Jedną z nich jest rozmowa odtwórcy roli Jamesa Bonda z opieszałym kelnerem w hotelu Jungfrau. Zniecierpliwiony oczekiwaniem na zamówienie aktor krzyknął: – Czy ty wiesz, kim ja jestem? Nazywam się George Lazenby! – Kelner wzruszył ramionami i odparł: – A ja jestem Paul. 

Tam, gdzie nocuję, obsługa się stara, o ile jest akurat obecna. Nie mogę na to liczyć późnym wieczorem ani wcześnie rano. Reginą, ponadstuletnim hotelikiem z tradycjami i niesamowitym klimatem, zarządza wspólnota złożona ze stałych gości i sympatyków, którzy kilka lat temu połączyli swe siły, aby ocalić to miejsce od smutnego końca. Wiele pensjonatów i hoteli na prowincji trafia w ręce zagranicznych właścicieli, które zamieniają je w prywatne apartamenty lub bezduszne sieciówki. Taki los groził również Reginie, zbudowanej w 1895 r. z myślą o średniozamożnych turystach. Hotelik nigdy nie miał porażać luksusem, ale to właśnie proste, przytulne wnętrza, których główną ozdobą są okna z olśniewającym widokiem na masyw Jungfrau, tworzą jego niepowtarzalny nastrój. Piętnastu stałych bywalców Reginy nie wyobrażało sobie, by mogli przenieść się gdzie indziej. Zrzucili się i wykupili hotel, a potem własnoręcznie przeprowadzili remont, którym za darmo pokierował zaprzyjaźniony konserwator zabytków. Na koniec każdego sezonu organizują weekend sprzątania i malowania, aby w Reginie zawsze było schludnie i czysto.

Mój pokój jest cudownie ascetyczny: posłane na biało łóżko, skrzypiąca podłoga, mały drewniany stolik i nadgryzione zębem czasu krzesło. I tylko jedno gniazdko, bo sto lat temu nikt nie dbał o telewizor, minibar i armię ładowarek do telefonów, tabletów i aparatów. Pamięć tamtych czasów drzemie w starych plakatach, kryształkach żyrandoli i delikatnych wzorach art déco na ścianach jadalni.

 

KRAINA ŁAGODNOŚCI

Stały element szwajcarskich Alp to rude krowy, łagodne i delikatne jak ser, który powstaje z ich mleka.

WSZYSTKO KWITNIE WKOŁO...

Wiosną alpejskie łąki wyglądają najpiękniej, bo kwitną wtedy wszystkie polne kwiaty, w tym charakterystyczne dzikie storczyki.

ZAWSZE WARTO CZYTAĆ

Ze szczytu Rigi rozciąga się widok na 13 jezior, środkową Szwajcarię, a przy dobrej widoczności można dostrzec Niemcy i Francję.

 

POCIĄG DO SERA

 

W Szwajcarii utwierdzam się w przekonaniu, że wyjątkową atmosferę pensjonatu tworzy nie tylko widok z okna, ale i ludzie, którzy go prowadzą. Tak jest też w Szarotce, czyli hotelu Edelweiss w Rigi. Z Mürren to jakieś 120 stromych, krętych i bajecznie widowiskowych kilometrów, które zaskakująco sprawnie da się pokonać w czasie podróży koleją tradycyjną, zębatą i linową, a także statkiem po urzekającym Jeziorze Czterech Kantonów. Czas oczekiwania na przesiadkę przeważnie wynosi kilka minut, w dodatku na wszystko obowiązuje jeden bilet (Swiss Pass). A jeśli nie mamy ochoty przenosić walizki między peronami, to możemy ją nadać przesyłką konduktorską pod wskazany adres. Widoki z okien pociągów i kolejek są jak w najlepszych parkach krajobrazowych. Nie mogę uwierzyć, że w Szwajcarii to po prostu zwyczajny środek transportu, który na miejscowych nie robi wrażenia.

Przekonuję się o tym, obserwując pasażerów kolejki zębatej na linii Rigi Kulm – Vitznau. Jej czerwone wagoniki przypominające zabawki mozolnie wspinają się po bajkowych wzgórzach masywu Rigi. Tylko ja i garstka turystów przyklejamy nosy do szyby, wzdychając na widok ośnieżonych szczytów i lazurowej wody polodowcowego jeziora, które można przeciąć rozkosznym rejsem, jeśli wysiądzie się na ostatniej stacji i złapie statek do Lucerny. Ale miejscowych te widoki zdają się obchodzić tyle co zeszłoroczny alpejski śnieg. Są zaaferowani umieszczaniem pakunków na specjalnej platformie, którą mikropociąg pcha przed sobą. Lądują na niej bańki z mlekiem, z którego wyrabia się słynną szwajcarską czekoladę. I fantastyczne sery, których próbuję w gospodarstwie Chäserenholz.

Podobno przez kilka sezonów dorywczo pracowali tu Polacy i trudno im się dziwić. Obejście wygląda jak z pocztówki, ale nikt z odwiedzających nie przybywa tu dla pięknych górskich widoków. Wszyscy pędzą do chłodnej piwnicy, gdzie mimo 15°C panuje gęsty serowy zaduch, który można ciąć nożem. Na półkach w równiutkich rzędach dojrzewają dostojne krążki prawdziwych rarytasów. Mutschli, camembert, brie, ser alpejski i lokalna wariacja na temat pleśniowego klasyka – riginsola. Wszystkie z mleka od okolicznych krów. Bo wzgórza Rigi oblegają przede wszystkim rudo-białe krasule, a nie, jak na naszym Podhalu, owce. Ich wielkie dzwony, o dźwięku łagodnym jak one same, słychać całymi dniami. I nocami, o czym dowiaduję się, wychodząc po północy na balkon. Nad spowitymi nocą górami niesie się delikatne dzwonienie. Będzie tak aż do jesieni, kiedy nastąpi Alpabzug – uroczyste spędzanie krów w doliny na zimę, któremu towarzyszą lokalne festyny.

 

ZIOŁOWY ZAKĄTEK

 

Nie mogę się zdecydować, o jakiej porze widok z mojego okna jest najpiękniejszy. Hotel Edelweiss mieści się tuż przy stacyjce Staffelhöhe. Raz na godzinę przejeżdża tędy zębatka, która jest jak czerwona wisienka na torcie złożonym ze srebrzystych szczytów, turkusowej wody jeziora i łąk usianych ziołami. Te ostatnie stały się motywem przewodnim hotelu. Przed budynkiem w stylu alpejskim właściciel, Gregor, urządził ogródek, w którym hoduje kilkaset gatunków ziół. Nie ma tu po prostu mięty czy rozmarynu, ale kilka lub kilkanaście ich odmian. Kiedy Benjamin, ceniony szef kuchni z luksusowej restauracji w Vitznau, zobaczył to miejsce, od razu wiedział, że chce tu pracować. Dziś Gregor i Benjamin wspólnie prowadzą hotel i sami mieszkają w nim z rodzinami. Pracują na własnych zasadach, obejmujących doskonały work-life balance. Na blacie recepcji leżą resoraki, w biurze obok komputera stoi bujaczek dla niemowlaka. Na terenie ogródka pod okiem babci biegają bose maluchy. Ale mimo atmosfery rodzinnego pensjonatu jakość usług jest tu na najwyższym poziomie, o czym świadczy nasza kolacja złożona z 10 dań.

To nie jest po prostu posiłek, to kulinarne misterium. A na prostym drewnianym stole nie lądują zwykłe dania, ale efekty prawdziwej alchemii. Tu wszystko zadziwia, intryguje, a włożone do ust odbiera mowę. Nie chodzi tylko o sposób podania, jak w przypadku szynki i smażonych listków ziół rozwieszonych niczym suszące się pranie na maleńkich sznurkach. Sekretem są niesamowite połączenia składników, dające niespotykane nigdzie indziej smaki. Szczupak z biskwitem z szyjek raków na kalafiorze z kiszoną szalotką i selerowym chipsem to jedno z prostszych dań. Na deser sorbet z rabarbaru, a do picia ocet z moreli. Wszystko absolutnie najwyższej jakości. Z tego powodu w menu nie znajdziemy kurczaka – Benjamin uważa, że nawet ekologiczne hodowle nie stwarzają ptakom wystarczająco dobrych warunków, dlatego nie chce serwować ich swoim gościom. W tym wyrafinowaniu jest prostota – wszystkie dania powstały ze składników, które występują w Szwajcarii. Żadnych sztuczności, żadnej egzotyki. Jak marcepan, to ze słonecznika i dyni, jak cola, to ze specjalnego ziela. Benjamin nie używa nawet pieprzu – bo i po co, skoro w ziołowym ogródku znajdzie lokalny odpowiednik? Jedynym wyjątkiem od zasady lokalności jest porządna kawa.

Przyglądam się daniom na talerzu i zastanawiam, jak to możliwe, że podają je w miejscu, gdzie każdy hotelowy klucz ma breloczek w kształcie krowy. Obcuję z kuchnią na światowym poziomie, a przecież Benjaminowi daleko do znerwicowanych kucharzy-celebrytów i nadętych jurorów w kulinarnych show. I może właśnie ten luz, spokój i czyste górskie powietrze sprawiają, że wszystko tak tu smakuje. Nawet recenzenci Michelin dali się uwieść, umieszczając Szarotkę w słynnym przewodniku. Podejrzewam, że gdy tylko wysiedli na stacyjce obok, tak jak ja dali się oczarować temu miejscu.

 

SLOW PO SZWAJCARSKU

 

Okolice Jungfrau ze swym pełnym dramaturgii pejzażem budzą skojarzenia sensacyjne. Pewnie dlatego, że na każdym kroku dostarczają wrażeń – tu via ferrata, tam spacer po przezroczystej kładce wokół stacji Birg (2677 m n.p.m.), która powoduje dylemat: nie patrzeć w dół czy jednak zachwycać się światem leżącym u stóp? Rigi pozwala ukoić to przyjemne napięcie. Tu można by sfilmować sielankową „Heidi” – najsłynniejszą szwajcarską powieść o dziewczynce wychowującej się w chacie na alpejskiej hali. Właśnie tak wspomina beztroskie dzieciństwo Josef, przewodnik górski. Dawniej rodzicom wolno było zabrać dzieci ze szkoły wczesną wiosną i całą rodziną przeprowadzić się na lato w góry. Na czas wypasania krów rodzina Josefa mieszkała w drewnianej chacie bez prądu. Wstawało się o świcie i pracowało do wieczora, kiedy moment rozpalania lamp gazowych wyznaczał porę gry w karty i nocnych opowieści. 

Dziś dzieci mają obowiązek chodzenia na lekcje do końca roku szkolnego. Kiedy spaceruję wśród łąk pachnących ziołami i polnymi kwiatami, żałuję, że niewiele maluchów ma dziś szansę zaznać prawdziwych wakacji na wsi. Może tak jak ja robiłyby zakupy w małym kramiku przy szlaku, w którym jakaś niewidzialna ręka zostawiła dla wędrowców sery, kiełbasę i miód w zamian za wrzucenie opłaty do puszki. Albo spały w letnim domku urządzonym w starym wagonie, ustawionym na trasie dawnej kolejki, po której dziś pozostał tylko tunel. Podobno na zimę wnosi się do niego śnieg, żeby narciarze biegowi nie musieli odpinać nart. 

W Rigi człowiek po prostu ma ochotę zostać. Tak jak trzy siostry z legendy, które schroniły się w górach, uciekając przed prześladującym je szaleńcem. Zamieszkały wśród hal i pomagały pasterzom. Kiedy umarła ostatnia z sióstr, ze skały nad ich domem wypłynęło źródełko. Dziś urządzono tu luksusowy basen termalny Rigi Kaltbad z fantastycznym widokiem na Alpy. Podczas przystanku na szlaku między Rigi Kulm a Rigi Klösterli pytam przewodniczkę Danielę, ile razy wcześniej tu była. – Zdziwisz się, ale tą trasą nie szłam nigdy – odpowiada. – W Szwajcarii mamy tyle górskich szlaków, że nie starczy życia, by przejść je wszystkie, choć po górach chodzimy od małego. W naszym kraju wszędzie jest blisko, więc jako dzieci często jeździmy na wycieczki ze szkoły albo z rodzicami. Aż przychodzi moment, kiedy mamy dosyć gór. Jako nastolatki chcemy czegoś innego, wolimy pojechać nad ciepłe morze na południe Europy. Ale to mija. Kiedy zobaczymy trochę świata, z powrotem zakochujemy się w Szwajcarii. Już na dobre! 

Na tym etapie jest motorniczy kolejki, który po zmroku wysadza nas przed Szarotką. Choć wagonik rozwija szaloną prędkość 20 km/h, jemu się nie spieszy. Spokojnie czeka, aż wszyscy wysiądziemy. Schodzi z nami na maleńki peron, zadziera głowę i patrzy na gwiazdy. Uśmiecha się, a potem pyta: – Czy jest coś piękniejszego?