Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2019-06-01

Artykuł opublikowany w numerze 06.2019 na stronie nr. 28.

Tekst i zdjęcia: Krzysztof Feluch,

Baobaby i skalne zamki


Rano wychodzę pobiegać. Dopiero wpół do szóstej, słońce jeszcze kryje się za drzewami, ale jest już jasno. Nie ma upału, jednak to tylko kwestia czasu. Zakurzona droga jest lekko wilgotna. Rozrzucone dookoła w nieładzie małe domki pokryte blachą falistą są jeszcze zanurzone w cieniu. Rzucają się w oczy jedynie stojące przy drodze pojedyncze sklepiki i lokalne restauracje z mylącym napisami „hotely”. Ich pomalowane na jaskrawe barwy ściany już teraz odcinają się od wilgotnego powietrza. 

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Biegam niecałe 6 km. To wystarcza, żeby zorientować się w topografii miasteczka. Przebiegam koło portu, kawałek za nim jest poczta, a trochę w bok betonowy meczet z niskimi minaretami. Wracam plażą. Jest szeroka i piaszczysta. Myślałem, że o poranku będę sam, ale jest tu pełno ludzi. Wokół łodzi uwijają się rybacy. Część już odbiła, część przygotowuje się do odpłynięcia. Poza tym dzieci, kobiety. Wchodzą do wody z plastikowymi miskami na głowie. Też idą na połów – łapią kraby i małże. 

 

PO POMOŚCIE

Drewniane pomosty w górach Tsingy umożliwiają sprawne poruszanie, chronią też buty przed zniszczeniem przez ostre skały.

ZAJĘTY TYCIEM

Lemur sifaka nie zwraca uwagi na turystów. Musi zmagazynować zapasy tłuszczu przed nadchodzącą porą suchą.

SKALNE SZPICE

Te góry są zbudowane ze zwykłego wapienia. Ale zerodowały w sposób niezwykły.

 

Z ANTANANARYWY DO MORONDAWY

 

W hotelu jemy śniadanie. Owoce, kawa, sok, bagietka z dżemem lub miodem – wpływ Francji czuje się tu cały czas. Uliczni sprzedawcy z ogromnymi koszami bagietek to typowy widok na targowiskach. Powszechny jest też język francuski. Uczą się go dzieci w szkole jako języka obcego. Z angielskim jest problem – tylko w lepszych hotelach da się w nim porozumieć. 

Przyjechaliśmy do Morondawy wczoraj po zmierzchu. Z Antananarywy, stolicy Madagaskaru, ruszyliśmy o 5.45 rano. Przyjechał po nas Rinha. Oba miasta dzieli 700 km. Podróż zajęła nam 15 godzin. Drogi na wyspie nie tylko są wąskie. Bywają także mocno dziurawe. Nawet te główne routes nationales. Długo jechaliśmy w porannej mgle przedmieściami Tany – tak w skrócie miejscowi mówią o stolicy. 

Przemierzaliśmy monotonny krajobraz pofałdowanej wyżyny. Rzadko mijaliśmy wieś czy miasteczko z typowymi dla tego rejonu domami. Są niewielkie, ale zawsze piętrowe, murowane z dwuspadowym dachem. Przed domami suszą się ziarna ryżu. Dookoła porośnięte trawą zbocza, czasami pola ryżowe albo plantacje manioku. Rzadko pojedyncze drzewa. I wyraźnie widoczne ślady erozji. Wymyte zbocza, piaszczyste wąwozy. Wyżyna była kiedyś pokryta lasem tropikalnym. Dziś jest tu tylko trawiasty step i miejscami krzaki. Madagaskar cierpi na postępujący zanik lasów. Są wypalane i wytrzebiane na potrzeby uprawy. Prymitywne pola szybko się wyjaławiają i są porzucane. Tropikalny deszcz robi swoje, wymywając żyzne gleby. Potrzebne są nowe pola. Kolejny kawał lasu znika. Niedługo zostaną tylko w parkach narodowych. 

Po śniadaniu opuszczamy Morondawę – największe w okolicy portowe miasto i centrum rolniczej prowincji zamieszkanej przez lud Sakalawa. Jest tu też sporo hoteli. To typowe miejsce na kilkudniowy odpoczynek nad oceanem, połączony z obowiązkową wycieczką do alei baobabów. 

 

YOU WILL NEVER WALK ALONE

W Parku Narodowym Tsingy de Baramaha wynajęcie przewodnika jest obowiązkowe.

BAOBAB ICH POWSZEDNI

Ta wioska ludu Sakalawa leży w cieniu baobabów. Czy dla jej mieszkańców ma to jakiś znaczenie?

 

NIE WYCINA SIĘ BAOBABÓW

 

Butelkowe drzewa z poskręcanymi gałęziami, stojące rzędem wśród zielonych pól ryżowych, tworzą niesamowity i trochę psychodeliczny widok. Najstarsze mają 800 lat. Tak urzekły członków zespołu Pink Floyd, że znalazły się na tylnej stronie okładki płyty „Delicate Sound of Thunder”. 

Aleja powstała w wyniku wycięcia i wypalenia dżungli. Malgasze zostawili baobaby. To jedno z miejscowych fad. Nie wycina się baobabów. Złamanie fad przynosi nieszczęście, powoduje zerwanie więzi z przodkami, a bez tego Malgasz jest nikim. Przodkowie chronią człowieka i pomagają mu nieustannie. 

Fad są powszechne. Ich przedmiotem może być człowiek, zwierzę, miejsce, roślina. Może obejmować zakaz jedzenia ryb przez kobietę w ciąży, pokazywania palcem na grób czy pływanie łodzią po określonej rzece. Są fad ogólnonarodowe i ograniczone do jednej wioski. Ale zawsze są głębokim elementem malgaskiej kultury. Fad żyją. Niektóre znikają, a w ich miejsce pojawiają się nowe. 

 

DROGA DO BEKOPAKI

 

Ruszamy dalej. Naszym celem są tsingy. To wapienne skały tworzące labirynty, zamki i inne niepowtarzalne formacje. Najsłynniejsze na Madagaskarze to Tsingy de Bamaraha, do których jedziemy. Dwa inne rejony z tymi skałami są na północnym końcu wyspy, koło miasta Diego Suarez. Co prawda daleko od Antananarywy, ale można się tam dość łatwo dostać lokalnym samolotem. Są też trudno dostępne Tsingy de Namoraka, koło portu Soalala na wschodnim wybrzeżu. Nie leżą przy żadnej większej drodze, a i sama Soalala nie jest łatwa do osiągnięcia. 

Dojazd do Tsing de Baramaha z Morondawy wymaga samochodu z napędem na cztery koła. Alternatywą dla bogatych jest prywatne lotnisko przyjmujące awionetki w odległości 15 km od parku narodowego.

Wioski wyglądają w tym rejonie zupełnie inaczej niż na wyżynach centralnych. Nie ma murowanych piętrowych domów. Stoją drewniane parterowe chatki z żerdzi. Chociaż mieszkańcami wyspy są Malgasze mający wspólne pochodzenie, to dzielą się na grupy, które różnią się zwyczajami i historią. Ten rejon wybrzeża zajmuje Sakalawa, jedno z 18 malgaskich plemion. Wszystkie mówią tym samym językiem, ale każde trochę inaczej wygląda, ma inne zwyczaje i fad. Także dialekt jest nieco odmienny i nawet my słyszymy różnicę. Zamiast miszauta, co znaczy „dziękuję”, tutaj mówią miszota. 

Wśród Sakalawa jest widoczna domieszka ludów Bantu, które przybyły z Afryki przez Kanał Mozambicki. To różni Sakalawa od mieszkańców innych części Madagaskaru, gdzie przeważają ludzie pochodzenia polinezyjskiego, którzy przybyli tu na łodziach przez Ocean Indyjski ok. 2 tys. lat temu.

Po 4 godzinach dojeżdżamy do pierwszego promu. Tworzą go dwie łodzie połączone drewnianym pomostem na pięć samochodów osobowych. Po chybotliwych stalowych szynach wjeżdżają auta. Prom właśnie odpływa. Musimy czekać, aż wróci za dwie godziny. Ma do pokonania 4,5 km w dół rzeki Tsiribihina do miasteczka Belo-sur-Tsiribihina. 

Na szczęście za godzinę przypływa drugi prom, trochę mniejszy. Manewrowanie samochodami trwa długo. W końcu na pokładzie stoją cztery wozy ze złożonymi lusterkami. Na pozostałych skrawkach pokładu siedzą pasażerowie. W Belo-sur-Tsiribihina następują pewne trudności. Poprzedni prom jeszcze nie odpłynął, ponieważ czeka na komplet. Ale to oznacza, że samochody z naszego nie mają jak zjechać, bo przystań jest zajęta. Przybijamy do pokładu czekającej jednostki. I zaczynają się negocjacje z kierowcami, którzy już na nim zajęli miejsce. Żeby zjechać na brzeg, musimy przejechać po pokładzie zacumowanej łodzi, a stojące na niej samochody muszą najpierw zjechać. Negocjacje trwają długo. Całość zajmuje 40 minut. 

Na obrzeżach miasteczka przy błotnistej drodze jest całe zagłębie restauracji. Zatrzymujemy się przed jedną z nich, Mad Zebu. Połączenie tradycji kuchni francuskiej z malgaskimi produktami przynosi efekt nie do zapomnienia. Zamawiamy krewetki z lodami z zielonym pieprzem, kotlet z zebu, rybę z grilla z warzywami. To nie ostatnie miejsce z bardzo dobrym jedzeniem na Madagaskarze, jakie spotykamy. Ale nie spodziewaliśmy się, że znajdziemy coś takiego w maleńkim miasteczku odległym o pięć godzin od najbliższego asfaltu.

Za Belo droga się pogarsza. Dotychczasowe bezdroża to była pestka. Jedziemy głębokimi koleinami po zaschniętym błocie. Zamiast mostków mamy kolejne brody do pokonania. Miesiąc temu Rinha tędy nie przejechał, musiał zawrócić. Był kwiecień i dopiero kończyła się pora deszczowa. 

Drugi prom jest nowoczesny, a rzeka o wiele węższa. Przeprawa trwa 15 minut. Zaraz nad wodą leży duża wioska Bekopaka, w której znajduje się siedziba Parku Narodowego Tsingy de Bemaraha i kilka hoteli. Dojeżdżamy chwilę przed zmrokiem. 180 km drogi zajęło nam prawie cały dzień. 

 

NA RELAKSIE

Prom do Belo-sur-Tsiribihinia, przypominający katamaran, płynie tam ponad godzinę. Jest czas na odpoczynek na pokładzie.

 

BLANKI I IGLICE

 

Tsingy de Bemaraha dzielą się na dwa rejony: duże i małe tsingy. Pierwszego dnia ruszamy do dużych. Parkujemy na polance i idziemy ścieżką w gęstym lesie. Coś się rusza pośród konarów drzew. To lemury z gatunku sifaka, białe futrzaste zwierzaki z czarną twarzą. Są zajęte śniadaniem i nie zwracają na nas uwagi. Zajadają liście prawie u szczytu drzew. Z daleka widać ich tłuste białe zadki. Zaczyna się właśnie pora sucha i kończy czas obfitości pożywienia. Drzewa powoli zrzucają liście, a nowe wyrosną dopiero za kilka miesięcy. Lemury muszą zmagazynować odpowiednią ilość tłuszczu, żeby przeżyć przez ten trudny czas do następnych deszczy w listopadzie. 

Ruszamy dalej i za chwilę pojawiają się skały. Wznoszą się 80 m nad poziom gruntu. Powstały 150 mln lat temu w morzu, ze skorupek martwych żyjątek opadających na dno. Typowy wapień, ale w tym rejonie erodował w unikalny sposób. Wysokie mury skał są zakończone wznoszącymi się w górę ostrymi szpicami. Wyglądają jak penitenty na lodowcu. Miejscami woda wymyła w skale długie korytarze. Są zaskakująco proste, jakby zrobione od linijki. Idąc nimi, czuję się, jakbym szedł wzdłuż murów średniowiecznego zamku zakończonego blankami i iglicami. 

Trasa wiedzie przez jaskinię. Z góry zwisają korzenie drzew, które przebiły się przez szczeliny w stropie. Otaczają nas jak węże boa. Są też stalaktyty i stalagmity. Miejscami widać bogatą szatę naciekową. Po jaskini ostrożnie porusza się małe zwierzątko wielkości sporego szczura z dużym biało-rudym ogonem. Rozpoznajemy jednego z miejscowych drapieżników, mangustę. Gdy siedzimy przez chwilę spokojnie, podchodzi do nas zaciekawiona. Bardzo blisko. Po czym znika równie bezszelestnie, jak się pojawiła. 

Wchodzimy na samą górę. Skały są tak ostre, że można się o nie pokaleczyć albo zniszczyć buty. Dlatego chodzi się po drewnianych pomostach. Jest nawet coś na kształt via ferraty. Dostaliśmy uprzęże, chociaż mam wrażenie, że więcej w tym jest zabawy dla turystów niż rzeczywistej potrzeby asekuracji. 

Na jednym z drzew siedzi niewielki lemur nocny. Z małej dziupli wystaje jego główka z ogromnymi oczami. Zamykają mu się, ale nie odpuszcza. Nie chowa się. Zazwyczaj nocne lemury śpią w dzień, dobrze schowane. 

Wracamy do Bekopaki. Mam wreszcie czas przyjrzeć się wiosce. Małą miejscowość tworzą chatki z drewnianych żerdzi. Jedynie kilka budynków jest murowanych i mają dachy z blachy falistej. Centrum stanowi szeroka zakurzona droga, trochę gęściej zabudowana, z kilkoma sklepikami i restauracyjkami. Wioski zamieszkane przez Sakalawa są bliskie naszym wyobrażeniom o czarnej Afryce. Proste drewniane chaty, szerokie dachy z wysuszonej trzciny podparte drewnianymi palami.

Następnego dnia jedziemy do małych tsyng. Są położone bliżej Bekopaki i płynie się do nich łodzią w górę rzeki Manabolo. Niski piaszczysty brzeg szybko ustępuje miejsca skałom, które pną się coraz wyżej. Przewodnik pokazuje nam wyraźną linię, do której dochodzi woda w porze deszczowej, jakieś dwa metry ponad nami. Pod koniec pory suchej z kolei woda opada na tyle, że często nie da się przepłynąć łodzią pośród mielizn i łach piasku. 

Po drodze zaglądamy do jaskini. Wejście jest znad rzeki, tak że da się do niej dostać tylko z łodzi. Przy wyższym stanie wody otwór jest zalewany. Koło jaskini na półkach skalnych widać kości. To cmentarz ludzi Vazimba. Przybyli na wybrzeże Madagaskaru z Afryki i byli traktowani przez polinezyjskich Malgaszów jako obce, pierwotne plemię. Przewodnik twierdzi, że żyli tutaj od XII do XVII w., po czym zniknęli, zdominowani przez Sakalawa. Ale wątpię, żeby były tu robione badania archeologiczne, które ustaliły rzeczywisty wiek i historię tych stanowisk. 

Przybijamy wreszcie łodzią pod właściwe skały. Krótka wspinaczka dusznym, ale cienistym lasem i jesteśmy na szczycie. Skały są bardzo podobne do dużych tsyng. Tylko więcej ciemnych korytarzy przecinających skały. Nagrodą jest widok na rzekę Manabalo tworzącą piękny kanion. I jesteśmy tu w przeciwieństwie do dużych tsyng zupełnie sami.