Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2019-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2019 na stronie nr. 68.

Tekst: Iza i Jerzy Nowińscy, Zdjęcia: Jerzy Nowiński,

Fiordy jadły mi z rączki


Podobno chodzenie po fiordach nie jest łatwe. Coś mi się nie chce wierzyć. Przeszłam już ponad połowę trasy i nawet się nie zdyszałam. Moi tragarze sapią, ale dla takich widoków jestem gotowa na ich poświęcenie. Norwegia jest po prostu najpiękniejsza, a mówi to nie byle kto, bo ja, 6-miesięczna, rezolutna obieżyświatka!

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Przyznam, że kiedy zdecydowałam się zabrać rodziców w podróż po Skandynawii, przede wszystkim chciałam zobaczyć Geirangerfjorden. W Norwegii znajdziemy wiele interesujących miejsc, ale to właśnie najdalsza z odnóg Storfjorden trafiła na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Zdradzę sekret: nieprzypadkowo. Geirangerfjorden liczy ponad 250 m głębokości, otaczają go wysokie na ponad półtora kilometra szczyty, a po jego zboczach spływa kilka imponujących wodospadów. To dużo, ale nie jest to ani najwyższy, ani najgłębszy, ani nawet najdłuższy fiord na świecie. Wiem, że dorośli lubią liczby, ale na szczęście tym razem specjaliści z UNESCO poszli po rozum do głowy i nie kierowali się wyłącznie matematyką.

 

MOTORÓWKĄ W PIĘKNY REJS

Prawdziwy wiking przed wypłynięciem w morze powinien założyć pomarańczowy kapoczek.

PŁYWAJĄCA STONKA

Wycieczkowce pięknie wpasowują się w krajobraz, niestety co jakiś czas na brzeg wysypują się z nich tysiące pasażerów.

Dawno opuszczone farmy leżące na zboczach Geirangerfjorden dziś powoli wracają do życia.

;"> <strong>czas farmerÓw</strong>
CZAS FARMERÓW

CZAS FARMERÓW

Dawno opuszczone farmy leżące na zboczach Geirangerfjorden dziś powoli wracają do życia.

 

BYĆ JAK WIKING

 

To, co lubię w fiordach najbardziej, to możliwość poznawania ich z każdej strony. Zupełnie inaczej wyglądały z ramion mamy, inaczej kiedy raczkowałam, a jeszcze inaczej, kiedy wypłynęłam w rejs wycieczkową linią kursującą po Geirangerfjorden! W tym miejscu muszę zaznaczyć, że podróż promem była punktem obowiązkowym mojej wyprawy do Norwegii. Dzięki temu, że autem zabraliśmy się na statek, zaoszczędziliśmy kilometry, które normalnie musielibyśmy przejechać na lądzie, a ja miałam okazję wyrwać się z fotelika samochodowego. Najważniejsze były jednak widoki. Z poziomu morza prawie pionowe, parusetmetrowe ściany robiły niezwykłe wrażenie i musiałam wysoko zadzierać główkę, żeby zobaczyć miejsce, w którym kończyła się skała, a zaczynało niebo. 

Przez cały rejs miły pan opowiadał historię mieszkających tu ludzi. Jeśli teraz Geirangerfjorden jest znaną atrakcją turystyczną, tak przez wieki na jego zboczach mieszkali pasterze utrzymujący się z hodowli kóz. Dobrze, że mnie tam wtedy nie było, bo pewnie zostałabym przywiązana do jakiegoś palika, żeby nie spaść z klifu (podobno tak właśnie robili rodzice mieszkających nad fiordem dzieci). Niestety wraz z bogaceniem się kraju małe farmy powoli pustoszały i z początkiem XX w. prawie wszystkie zostały porzucone. Dziś miejsca takie jak Skageflå, Knivsflå czy Homlongsætra są świadectwem innych czasów, kiedy życie na fiordzie było bardziej surowe, a przy tym spokojne i bliższe przyrody.

Rejs po Geirangerze to prawdziwy hit, ale później czekało mnie coś jeszcze lepszego. Wyobraźcie sobie, że podczas naszego pobytu w Norwegii mogłam wejść w buty wikinga. Wystarczyło w jednym z ośrodków wynająć małą motorówkę i już wypływałam na szerokie wody norweskich fiordów. Jakie to były emocje! Ja w profesjonalnym kapoku, warkoczący silnik i wysokie fale. Pochwalę się, że przez większość czasu pełniłam obowiązki kapitana. Niestety tatko nie do końca rozumiał, co do niego gaworzyłam, bo przez ponad dwadzieścia minut pływał zygzakiem. Dopiero kiedy opanował naszą krypę, uznałam, że moje życie jest już bezpieczne i pozwoliłam sobie na krótką drzemkę.

 

SZKRABY NA SZCZYTY!

 

Większość turystów odwiedzających Geirangerfjorden korzysta z noclegu w małej miejscowości leżącej u ujścia rzeczki Geirangelva. To tu przybijają wielkie wycieczkowce, turyści zatrzymują się na noc w drogich hotelach bądź na odrobinę tańszych, ale zatłoczonych polach kempingowych. Zanim zdecydujemy się pójść po linii najmniejszego oporu, warto mieć na uwadze, że między majem a wrześniem przez liczący niewiele więcej niż 200 mieszkańców Geiranger przewija się od ośmiuset tysięcy do miliona turystów. Wyobraźcie sobie, wszędzie przepychają się ludzie, warczą samochody, jest głośno i człowiek boi się, że zgubi mamę. Prawdziwa podróżniczka nie przepada za tłumami, dlatego musiałam zagonić całą rodzinę na małą przechadzkę.

Przyznam, że z początku rozważałam podejście pod leżącą na zboczu fiordu farmę Homlongsætra na własnych nogach, ale ostatecznie uznałam ten pomysł za zbyt oklepany i mój wybór padł na przejażdżkę w chuście. Takie rozwiązanie jest chyba najlepsze dla małych szkrabów: z wysokości mogłam lepiej poznawać trasę, pilnować mamy, a przy okazji wyprawa była bezpieczna dla mojego kręgosłupa. Zawczasu sprawdziłam też pogodę. Norweska aura potrafi zaskakiwać, a choć sama byłam gotowa na wszystko, musiałam myśleć o rodzicach i upewnić się, że nie będzie padało.

Podczas wspinaczki najgorzej wypadł tatko. Non stop musiałam na niego czekać! Odrobinę tłumaczy go ilość bagażu, ale przecież powinien być przygotowany na trochę większy wysiłek. W końcu żadna szanująca się młoda dama nie pójdzie w góry bez kilku kreacji na zmianę, pieluch, dobrego jedzenia czy ciepłego śpiworka. Na szczęście trudy wędrówki rekompensowały widoki: niebieska woda (nie uwierzycie, ale było jej więcej niż w wannie), wysokie góry, a do tego wszystko wokoło było zielone – czego chcieć więcej? 

 

PIKNIK NA WISZĄCEJ SKALE

Tylko Iza, mama, tata i Geirangerfjorden, reszta turystów została na zatłoczonym polu kempingowym.

 

NOC NA AMBONIE

 

Wspominałam, że zabrałam rodziców na przechadzkę po Geirangerfjorden, ale nie przyznałam się do jednego – nie planowałam z niego schodzić, a w każdym razie jeszcze nie tego samego dnia. Dlatego kilkaset metrów za farmą Homlongsætra, na którą składały się dwa malutkie domki, wysłałam moich tragarzy na poszukiwanie miejsca na nocleg.

Pomyślicie, że znalezienie płaskiego skrawka ziemi na zboczu fiordu może być trudne, ale od czego są rodzice. Okazało się, że wszystko zaplanowali, i trafiliśmy na Preikestolen. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam tę nazwę, byłam zaskoczona – przecież tak samo nazywa się słynna skała wisząca nad oddalonym o ponad 350 km Lysefjorden. Rozwiązaniem tej zagadki jest znajomość norweskiego. Preikestolen to po norwesku ambona, a krawędź klifu wiszącego nad Geirangerfjorden jest zaskakująca równa. Kiedy doszliśmy na miejsce, okazało się, że nie będziemy mieć problemu z wyszukaniem odpowiedniej lokacji, ale z wybraniem tej jednej z najlepszym widokiem na fiord.

Kiedy już znaleźliśmy swój zakątek, zdziwiły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze – na skale jak za dotknięciem różdżki wyrósł niebieski domek, nazwany przez mamę namiotem, po drugie – byliśmy tam praktycznie sami. Aż trudno było sobie wyobrazić, że gdzieś na dole kłębiły się tłumy. Pół kilometra nad ciemną taflą wody panował idealny spokój, słychać było śpiew ptaków, szum liści i spływającego naprzeciwko nas wodospadu. Siedem Sióstr, bo tak nazywa się najsłynniejsza kaskada wpadająca do Geirangerfjorden, z poziomu wody wygląda imponująco, ale z perspektywy lotu ptaka nabrała zupełnie innego charakteru. Woda spływała po ścianie fiordu niczym rozlane mleko, które kontrastowało z ciemnymi skałami i dziwnie pobudzało mój apetyt.

Słońce powoli zaczęło zachodzić, a my siedzieliśmy na skraju urwiska, ciesząc się sobą i otaczającą nas przyrodą. Latem wieczory w Norwegii są urocze, ale dla małego brzdąca trwają odrobinę za długo. Powoli robi się coraz ciemniej, natomiast gwiazdy pojawiają się na niebie dopiero po północy. Dlatego wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy nagle zgasło światło. Do tej pory nie wiem, czy to było unikalne dla Geirangerfjorden zjawisko astronomiczne, czy może tatko nałożył mi na oczy czapeczkę?