Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2019-08-01

Artykuł opublikowany w numerze 08.2019 na stronie nr. 10.

Tekst i zdjęcia: Aleksandra Wiśniewska,

Echa Jedwabnego Szlaku


Miasto Ałmaty wita nas śnieżną zamiecią i ołowiem zimowego nieba. Wewnątrz kampera temperatura spada do minus czterech. Zamiast jednak uciekać w stronę ciepła, decydujemy się wyruszyć w podróż sentymentalną – śladami jedwabnego szlaku. Chcemy sprawdzić, czy kazachskie miasteczka rozbrzmiewają jeszcze echem karawan ciągnących wieki temu z Chin do Europy.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Podróż zaczynamy od położonego na południowym wchodzie Sajram. To niewielkie, liczące nieco ponad trzydzieści tysięcy dusz miasteczko jest jednym z najstarszych w Kazachstanie. W 1999 r. obchodziło trzytysięczne urodziny! W IX w. Sajram zapisał się w historii jako kwitnący ośrodek handlu, ale również miasto obronne, chroniące mieszkańców i przybywających z daleka kupców przed atakami nomadów. W bezpiecznych warunkach dochodziło tu do wymiany towarów pomiędzy wschodnimi handlarzami jedwabiem, papierem i porcelaną a miejscowymi, których dumą były tkaniny i przede wszystkim filc, używany do okrywania jurt. 

To właśnie on, chropowato-miękki, gruby i ciepły materiał, staje się przedmiotem naszych poszukiwań w Sajram. 

 

SZEWC Z SAJRAM

W swoim maleńkim warsztacie szybkimi ruchami przesuwa pod igłą kawałki owczej skóry i bezkształtne skrawki przeistaczają się w eleganckie obuwie. Wszystko szyje na miarę, na zamówienie.

KUMYS Z SZYMKENTU

Jest lekko gorzki, cierpkawy i orzeźwiający, a prosto z bazaru – najlepszy. Można tu też nabyć twaróg, ser owczy i kozi, ajran z natką pietruszki i szczypiorkiem, różnego rodzaju jogurty i gęstą śmietanę.

SMACZNEGO!

Tutejsze szaszłykarnie są niepozorne, ciasne i zakopcone paleniskami, ale ich dania rozpływają się w ustach. Czuje się w nich ziołowe marynaty doprawione dymem, a świeża ostra cebula idealnie dopełnia smaku.

 

GDZIE JEST FILC?

 

Tropienie zaczynamy od zlokalizowania bazaru. Nawigacja prowadzi nas wąskimi, chaotycznymi uliczkami miasta do zbiegu głównych dróg. Ich stan jest tak samo zły, jak tych osiedlowych. Są oblepione budyneczkami, z których każdy pełni funkcję usługową. Największą popularnością cieszą się notariusze i lombardy, reklamowane przez baner ze złotym pierścieniem i osadzonym w nim gigantycznym brylantem. Pomiędzy nimi cisną się na wpół oszklone, na wpół panelowe fronty minimarketów spożywczych. Czasami nie ma ani reklam, ani frontów, a sklepik otwiera się bezpośrednio na ulicę, pokazując cały swój asortyment. A to wszystko, zanim jeszcze wejdziemy w labirynt bazaru właściwego.

Ten praktycznie niczym się nie różni od sklepików na zewnątrz. Malutkie sześciokąty pomieszczeń wypełnionych po brzegi różnego rodzaju dobrami. Jedyna różnica, jaką natychmiast zauważamy, to relatywna cisza. Nie ma potrzeby przekrzykiwać warczących silników samochodowych, nieustannie trąbiących klaksonów i piszczących hamulców, które są akompaniamentem świata kupieckiego na zewnątrz. A i kupujących tu jakby mniej.

Przechadzamy się bazarowymi alejkami w poszukiwaniu słynnego filcu. Kluczymy pomiędzy stoiskami z odzieżą, skórzanymi płaszczami i puchowymi kurtkami. Filcu ani śladu. Kiedy pół godziny później, uznając swoją porażkę, opuszczamy bazar, nasze spojrzenie pada na pusty sklepik. W jego witrynach wiszą skórzane wkładki do kozaków. Może tu? Siedzący nad maszyną do szycia mężczyzna wita nas szerokim, ale szybkim uśmiechem. – Zdrawstwujtie. A filcu u was niet? Głowa podnosi się tylko na chwilę, by grzecznie odpowiedzieć: – Niet. U nas tylko skóra. Naturalna! Owcza!

Rzeczywiście, wszędzie jak okiem sięgnąć piętrzą się kawałki skór. Niektóre już przycięte, inne jeszcze w wielkich płatach miękkiej wełny. Na stołach pod oknem leżą gotowe próbki wkładek. 

– A te za ile? – Wskazuję na czarne, z wystającym na szwach i cholewie meszkiem wełny. 

– Dziesięć tysięcy tenge, te obok, prostsze, pięć.

– A to można te czarne?

– Nie, nie. – Spod czapeczki rozlega się dobroduszny śmiech. – Tu wszystkie na zakaz, na miarę.

No cóż, trudno.

– A ten filc? Nie wiecie, gdzie można dostać?

– Tu na bazarze? Nie dostaniecie.

Porażkę postanawiamy zatopić w filiżance czaju. Czajkany swoją liczbą przerastają nawet lombardy i notariuszy. W ich ciepłych i parnych wnętrzach postawiono ubrane w ceraty stoliki. Dziewczyny, które są jednocześnie i kelnerkami, i kasjerkami, krzątają się jak w ukropie.

– Co będzie?

– Czajnik czaju z mlekiem i może samsa?

– Samsę trzeba zamówić na stoisku przed wejściem. U nas tylko czaj.

Odpowiednio pouczeni idziemy oglądać asortyment wskazanego stoiska. Zaskakująca ilość dobroci mieści się na niewielkim, przylegającym wprost do paleniska blacie. Wracamy z samsą – smażoną na głębokim tłuszczu bułeczką wypełnioną baraniną, cebulą i aromatycznym rosołem. Do tego beliasz, złożony na pół cieniutki naleśnik wysmarowany farszem z baraniny, oraz gumma – cynamonowa bułeczka z nadzieniem z mielonej wątróbki i ryżu.

A w czajkanie na stole paruje już czaj.

 

PIĘKNE JAK AISZA

Mauzoleum Aisza Bibi w wiosce o tej samej nazwie. W XII-wiecznym wnętrzu leży 16-letnia Aisza, która jechała na spotkanie z ukochanym, Emirem z Taraz. Kiedy odświeżała się w rzece, śmiertelnie ukąsił ją wąż. Zrozpaczony Emir zarządził budowę mauzoleum, które miało dorównać urodzie dziewczyny.

TAJEMNICZE SAURAN

Początki tej fortecy sięgają X w. Otoczona siedmioma murami, była stolicą Białej Hordy – klanu jednego z wnuków Czyngis-chana. Dziś po warowni nie zostało wiele, ale miejsce to emanuje tajemniczym pięknem, podkreślonym przez barwy rozpostartego nad nim nieba.

NAUCZYCIELOWI – TIMUR

Chodża Ahmad Jasawi, XII-wieczny suficki święty, podbił serca wiernych umiejętnością przekazywania nauk islamu. Timur, groźny władca Samarkandy, darzył Jasawiego ogromnym szacunkiem i na jego cześć kazał wznieść w Turkiestanie mauzoleum, nazywane drugą Mekką. Jego kopuła po dziś dzień pozostaje największą w Centralnej Azji.

 

KAŻDY KĘS TO EKSTAZA...

 

Na kolejnym przystanku naszej karawany, w mieście Szymkent, tropimy kumys. To właśnie ze sfermentowanego kobylego mleka miasteczko jedwabnego szlaku słynęło najbardziej. Oraz z tego, że było dla Sajram karawanserajem – wielkim zajazdem, w którym zatrzymywali się na odpoczynek kupcy wraz ze swoją służbą, towarami i trzodą. Co ciekawe, dzisiejszy Szymkent znacznie przerósł swojego dawnego patrona. Obecnie jest trzecim co do wielkości miastem Kazachstanu, z populacją przekraczającą milion mieszkańców.

Tutejszy bazar wielkością i zaopatrzeniem dostosowuje się do miasta. Wczorajsza wizyta na bazarze w Sajram była przyjemną przechadzką w porównaniu z walką o życie, jaka toczy się na zawiłych, zatłoczonych uliczkach marketu w Szymkent. Strużki ludzkich potoków biegną w każdą stronę. Złapani w nurt jednego z nich, nijak nie możemy zmienić kierunku. Iść pod prąd? Szaleństwo. Do tego raz po raz czujemy między żebrami ostre łokcie dostawców z lokalnych jadłodajni – przeciskają się przez tłum z siłą tarana, akrobatycznie balansując półmiskami pełnymi szaszłyków i lepioszek.

Nurt niesie nas z części tekstylnej bazaru przez obuwniczą, dywanową, biurowo-szkolną, gospodarstwa domowego aż po spożywczą. Tu walecznie wyłamujemy się z niego i szukamy stoisk z kumysem. Idziemy. Sprzedawcy zachwalają swoje towary w co najmniej dwóch językach: kazachskim i rosyjskim. Kiedy zaś widzą nasze obco wyglądające twarze, dorzucają jeszcze obowiązkowe „my friend!” i wciskają w dłonie próbki towarów. Mężczyzna z minimalistycznego stoiska złożonego z blatu i maszyny wyciągniętej z pracowni alchemika oferuje świeżo wyciśnięty sok z granatu. Ciemnobordowe owoce wkłada w srebrny cylinder. Za pomocą czteropromiennej gwiazdy kołowrotka wciska weń ciężki tłok. Chwilę później krwisty sok tryska do szklanego dzbanka, a stąd do plastikowej butelki.

Popijając orzeźwiający płyn, brniemy dalej. Wreszcie jest. Kumys. I nie tylko. Długie rzędy stoisk z nabiałem ciągną się równolegle do siebie, a przy każdym stoi chmara kupujących. Sprzedawczynie – w grubych kurtach pod śnieżnobiałymi fartuchami – przelewają warząchwie białych płynów z emaliowych wiader do plastikowych butelek klientów. Zanim dokonamy zakupu, jesteśmy raczeni próbkami tego, co kryje każde z wiader: mleko owcze, mleko krowie, śmietana, jogurt, unoszący się w serwatce twaróg, ajran i oczywiście gorzkawo-kwaśny, łaskoczący podniebienie fermentem, orzeźwiający kumys.

Udane poszukiwania idziemy uczcić w alejce z minijadłodajniami. Do tej trafić najłatwiej. Znaczą ją unoszący się w powietrzu zapach grillowanego mięsa i gęsta mgła aromatycznego dymu palenisk. Całą długość zdobią plastikowe stoliki z surowymi szaszłykami. Tylko stawiamy pierwszy krok w tym kierunku, a wyskakują do nas sprzedawczynie, błyskając imponującą ilością złotych koronek. 

Docieramy cało do końca alejki, gdzie zaskakuje nas szaszłykownia, w której nikt nie ciągnie do środka. Zaintrygowani, zerkamy nieśmiało na piętrzącą się przed nami ofertę. Nikt tu nie krzyczy, nie nagania. Cud jakiś! Ośmieleni, zagadujemy kucharza, który w okopconym palenisku bezustannie przekręca pręty pełne kawałków mięsa. Poleca szaszłyki z mielonego farszu, wątróbkę owiniętą boczkiem i standardowo – baraninę. We wnętrzu niewielkiego pomieszczenia ściśle wypełnionego stolikami czeka już dzbanek czaju z mlekiem i kosz lepioszki. Jakiś czas później pojawia się talerz z szaszłykami pod grubą pierzyną świeżej cebuli... Każdy kęs to ekstaza. Delikatne, soczyste mięso rozpływa się w ustach. Jego dymny smak i osty kontrast cebuli tworzą idealną harmonię. Domawiamy jeszcze indyczą wątróbkę, która smakuje jak grillowany jedwab. 

Dym z paleniska wlatuje do środka i wyciska łzy z oczu. Babuszka jazgotliwie odbiera telefony z zamówieniami. Cerata klei się do łokci słodką herbatą. Jest pięknie.

 

FORTECA I OAZA

Farab był potężnym, ufortyfikowanym miastem i oazą dla karawan przemierzających jedwabny szlak. Monumentalne budynki tworzyły symetrycznie poukładane osiedla. Działał tu skomplikowany system nawadniający, dzięki któremu rozwijało się rolnictwo oraz funkcjonowały łaźnie z gorącą wodą.

 

BYŁ SOBIE FARAB

 

Zasmakowawszy współczesnej wersji jedwabnego szlaku, cofamy się w czasie. Jedziemy do antycznych osad. Ich ruiny pamiętają jeszcze karawany pierwszych kupców, którzy przemierzali szlak na jucznych koniach i wielbłądach.

Farab wita nas mrozem i przenikającym do kości wiatrem. Malutka wioseczka, do której przylega kompleks ruin, jest jedyną w promieniu wielu kilometrów osadą, wyrastającą pośród suchego, piaszczystego stepu. Na pustym parkingu przy wiosce zostawiamy kamper i w tumanach kurzu wzbijanego przez porywisty wiatr idziemy na teren oazy.

Jej początki sięgają III w. Za czasów świetności była miejscem, gdzie schodziły się główne trasy jedwabnego szlaku. Farab liczył wówczas ponad 150 gęsto zabudowanych miasteczek z pałacami i warowniami. Łącznie na ich terenie mieszkało niemal 250 tys. ludzi. Całość przecinał skomplikowany system kanałów doprowadzający wodę m.in. do powstałych w IX w. łaźni z halą do kąpieli i masażu. Odnalezione podczas prac archeologicznych szczątki naczyń świadczą również o biegłości mieszkańców w wytwarzaniu misternie zdobionej ceramiki.

Najsłynniejsza karta w historii Farab ocieka jednak krwią. Na początku XIII w. dotarła tu mongolska karawana. Jej burmistrz wziął przybyszów za szpiegów i kazał zgładzić wszystkich – 450 ludzi. Dowiedziawszy się o tym, Czyngis-chan przysłał do oazy trzech swych dyplomatów z żądaniem wyjaśnień. Jeden z nich został zgładzony, a dwóch pozostałych upokorzono, goląc im brody i odsyłając do chana. Jego zemsta niemal zrównała Farab z ziemią, nigdy już nie wrócił do czasów świetności. Dzieła chana dopełniły liczne wojny nękające region oraz wysuszenie rzeki Syr-daria, która utrzymywała oazę przy życiu.

Zostawieni sami sobie, w mroźny listopadowy dzień błąkamy się po uliczkach starożytnej osady – jedyni żyjący pośród duchów przeszłości. Kiedyś pomiędzy tymi murami wrzało życie. Powietrze dźwięczało głosem rozmów, negocjacji, informacji i plotek z odległego i tajemniczego Wschodu. Dziś jedynym dźwiękiem, jaki zaburza ogłuszającą ciszę, jest zawodzenie wiatru. Ze świątyń, domostw, łaźni i sklepików pozostały resztki wypalonych cegieł, poukładane przez archeologów w prowizoryczne granice budynków. I ciągnące się po sam horyzont długie kopce porośnięte ostrą trawą. Pod każdym z nich – podobna osada, pieczołowicie otulona przez step.

W stanie skrajnej melancholii wracamy do kampera. Czas w drogę do następnej pocztówki z przeszłości. Na przeszkodzie staje jednak zamieć, minus jedenaście na termometrze i zamarznięte przewody paliwowe. Ale wkrótce pojawia się pomoc. Najpierw w postaci okutanego w waciak stróża kompleksu archeologicznego. Potem jego szwagra, który przybywa z odsieczą na koparce z pobliskiej budowy. Pojawia się również taksówkarz z holem od traktora i przygarnia nas na wieczerzę w kuchni ogrzewanej piecem kaflowym. Jest i mechanik z garażu przylepionego do lokalnego spożywczaka. 

 

JAK PRZED WIEKAMI

 

Dzień później kamper, przywrócony do życia przez całą wioskę, która zbiegła się na pomoc nieszczęsnym turystom, znów niesie nas jedwabnym szlakiem.

Ostatnim punktem na naszej trasie jest Turkiestan. Pod wspaniałym mauzoleum z turkusowo-beżowej ceramiki leży suficki święty, Chodża Ahmad Jasawi. W XII w. zasłynął z wyjątkowej umiejętności przekazywania masom nauk islamu. Jego osoba w świecie muzułmanów była tak wysoce ceniona, że miejsce spoczynku Jasawiego okrzyknięto drugą Mekką. W XIV w., na polecenie Timura, potężnego władcy Samarkandy, nad skromnym grobem świętego wzniesiono przepiękne mauzoleum.

Do dziś budowla wprawia w zachwyt. Jest celem podróży zarówno turystów, oczarowanych jej pięknem, jak i pielgrzymek wiernych, którzy z namaszczeniem okrążają ją zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara, gładząc prawą dłonią w modlitewnym geście mury świętego miejsca.

Panująca tu atmosfera znów skłania do zadumy. Czy rzeczywiście jedwabny szlak przestał istnieć? Ludzie wciąż ciągną po tych samych, wytyczonych wieki temu ścieżkach. Pokonują tysiące kilometrów, by znaleźć się w tych samych co ich przodkowie miejscach kultu. Prą naprzód karawany tirów wypełnione towarami na handel. Siedzące na bazarach i przydrożnych straganach z owocami przekupki tak samo jak praprzodkinie twardo targują się z klientami. I tak samo jak wieki temu ludzie spieszą z pomocą podróżnikom w potrzebie.