Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2019-08-01

Artykuł opublikowany w numerze 08.2019 na stronie nr. 28.

Tekst i zdjęcia: Piotr Porayski-Pomsta, Zdjęcia: shutterstock,

Dzień z życia delty


Co prawda w delcie nie ma tak spektakularnych widoków jak w zatoce Ha-Long, lecz to właśnie tutaj kończy bieg Mekong, najdłuższa rzeka Indochin, czwarta Azji. To 40 tys. km² rozlewisk, szerokie na setki metrów ramiona głównych odnóg, połączone tysiącami kilometrów naczyń włosowatych – kanałów, kanalików, rowów wodnych, zatoczek i jeziorek. Labirynt nie do ogarnięcia dla ludzi ze stałego lądu, czarna rozpacz dla wszelkiej maści najeźdźców i uzbrojonych po zęby wojsk.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Tutaj – w Regionie Delty Mekongu – gdzie nie spojrzeć, wszystko kwitnie i obrasta. Każdy skrawek lądu jest zadbany. Jak nie sad, to ogród, jak nie pole ryżowe, to hodowla drzewek ozdobnych. Cykady cykają dźwiękiem pił elektrycznych. Wzdłuż betonowych dróg soczysta trawa. Przy brzegach kanałów szpalery drzew. Z pni o szarej korze wyrastają wielkie żółtawe chropowate owoce. Ich smród przyprawia o mdłości, chociaż smakują niewinnie, jak ser pleśniowy. W delcie rosną sobie i śmierdzą swobodnie, dopiero wyeksportowane stają się utrapieniem. W Singapurze za zjedzenie owocu w miejscu publicznym płaci się karę 500 dolarów singapurskich. W Tajlandii czy Laosie przed wejściem do hoteli stoją wielkie tablice: zakaz wnoszenia durianów. Lecz im więcej zakazów, tym większa ochota bierze, by jednak spróbować. 

Gdzie indziej ogromne pomelo. Zielona, gruba skóra. Rozmiary między piłką futbolową a lekarską. Zwisają nisko i trudno je dostrzec wśród gęstej zieleni. Banany wyrastają na sztorc kilkupiętrowymi kiściami. Czerwone rambutany, rodzaj liczi, zwisają włochatymi kulkami spod koron drzew. Kilkukilogramowe kokosy tłoczą się pod gałęziami palmy: im niżej wiszą, tym są starsze. Jeśli u nasady mają żółtą obwódkę, znaczy, że są dojrzałe. Jeśli spadną z drzewa, kładzie się je w ciemnych, wilgotnych miejscach. Wówczas skorupa lekko pęka i pojawia się zielony pęd. Potem pędy stawia się w cieniu ogrodu. Zasadzona palma wydaje owoce po cztrech latach. 

Tak mówi Czi, który tu żyje. Następnie wyjmuje pożółkłą gazetę, którą znalazł kiedyś w domu. Pyta, co tam jest napisane. „Ten cudowny ogród, który mógłby wyżywić nie tylko cały Wietnam, ale część Dalekiego Wschodu, ten ogromny arsenał ludzi, w którym żyje połowa wiejskiej ludności kraju”... – czytam kawałek nadający się do odszyfrowania.

 

KARAWANA PŁYNIE DALEJ

Łódź jest tu najpraktyczniejszym środkiem transportu. Dopływami rzeki i niezliczonymi kanałami można dotrzeć niemal w każdy zakątek regionu i przewieźć każdy towar, znacznie cięższy niż kwiaty.

ZAMIAST SZYLDU

Odnalezienie się pośród dziesiątek łodzi-straganów na targu jest niezwykle proste: towary są wywieszane na wysokich drągach, dobrze widocznych z daleka, nawet w gęstym tłoku.

WSZYSTKO PŁYNIE

Na targu Cai Rang między ciężkimi łodziami sprzedawców warzyw, ryb i skorupiaków śmigają zwinne motorówki. Dostarczają spragnionym kupcom i ich klientom wodę i słodkie napoje chłodzące.

 

BAZAR NA BURYCH WODACH

 

Zadziwiające jest to, że mieszkańcy kąpią się w rzekach i kanałach delty, chociaż woda ma kolor bury. Zawdzięcza go obfitym błotom niesionym przez tysiące kilometrów. Ale w ostatnich dziesięcioleciach błoto coraz częściej miesza się z plamami ropy, pestycydami i śmieciami, a mimo to w upalne dni amatorów kąpieli nie brakuje. Młodsi pływają, nurkują i parskają, wypluwając fontanny wody. Starsi nad kąpiel sportową przedkładają kontemplację. Stoją po brodę w wodzie i patrzą w przestrzeń. Nawet tego dnia, gdy niebo zaciągnęło się chmurami, lunął deszcz i waliły pioruny. 

Wody delty są ich domem i zapewne dlatego to robią. Zresztą wielu ludzi urządza się na statkach. Całe rodziny tak żyją przez wiele miesięcy w roku: rodzice, dziadkowie, dzieci, a nawet psy i koty. Ich przestrzeń życiowa ogranicza się do pokładu oraz części mieszkalnej poniżej. Przy czym pokład służy zarazem za salon, taras wypoczynkowy oraz magazyn i stragan. Łodzie przypominają XVII-wieczne galeony: z przodu krótki dziób ze sterczącym bukszprytem, z tyłu wyniesiona rufa z nadbudówką, burta zwężająca się ku górze, z otworami strzelniczymi służącymi za okna. Udoskonalenia sprowadzają się do zastąpienia żagli silnikiem spalinowym lub wywieszenia wzdłuż burt opon jako odbijaczy, zamiast worków czy lin. I nawet jeśli nie mają kilkuset lat, łajby muszą być bardzo stare, bo woda wymyła z burt farbę i jedynie wymalowane tuż pod dziobem oczy – znak przynależności do jednego z regionów delty – błyszczą świeżością. 

Na noc cumują w zacisznych kanałach. O świcie wyruszają na wielkie odnogi – Song Co Chien, Song Hau, Song Ba Lai, Song Ba Luong – gdzie łączą się z innymi. Powstaje wodny targ: kapitanowie rzucają kotwicę w uzgodnionym miejscu, unoszą wysoko drągi ze śrubami, a na maszcie eksponują towar. Dyndają ryby, kraby, wielkie krewetki, ananasy, kokosy, zioła, dynie, cebula, kapusta, pomelo, gujawa, pęczki ryżu – wszystko, co żyje i rośnie w delcie. Trudno o większą obfitość. 

A gdy galeony bujają się na falach, między nie spływają się mniejsze łódki. Jedne to obwoźne bary oferujące napoje chłodzące, a także gorące dania. Pozostałe to łodzie klientów, chociaż na pływającym bazarze Cai Rang godzina dziesiąta rano, kiedy dotarliśmy tu z Czi, to już prawie wieczór. Co miało być dziś sprzedane, dopłynęło już do domów gdzieś w głębi lądu. 

Z klientów są jeszcze tylko ci, którym do bazaru dwa uderzenia wiosłem – mieszkańcy wiosek i nabrzeża Song Cang Tho. Ich domy na brzegu, wsparte na wysokich palach wbitych w dno rzeki, są co najmniej tak samo doświadczone pracą wody jak łodzie: szare, wymyte deski, smagane wiatrem i palone słońcem, niepewne dachy wyprane deszczówką, porośnięte glonami. Słabością tych domów jest to, że co kilka lat woda Mekongu zalewa je po czubki dachów, a wówczas mieszkańcy muszą uciekać – przenosić się na wyższe partie lądu albo ładować siebie i dobytek na statki. 

 

RYŻ POWSZEDNI

W tych stronach świata ryż towarzyszy każdemu posiłkowi, w różnych postaciach: sypkiej, lepkiej, kleistej, w zależności od gatunku i fantazji kucharza. W fabryce słodyczy znajduje jeszcze inne zastosowanie: po uprażeniu w ogromnym woku służy jako składnik cukierków miodowych.

OGRÓD OBFITOŚCI

Tak nazywa się deltę Mekongu. Ziemia tu żyzna, ludzie pracowici, a klimat łaskawy dla ogrodów, pól ryżowych i sadów. O ile regionu nie nawiedzi nowy kataklizm – może nawet gorszy niż amerykańskie bomby – dostatek nie opuści tych stron.

ZRÓB SOBIE CEGŁĘ

Tradycyjna cegielnia jest w zasadzie nieczynna, jednak mieszkańcy jeszcze z niej korzystają: nowoczesność nowoczesnością, lecz gdy ta zawodzi, stare metody sprawdzają się najlepiej.

 

WĄŻ W BUTELCE I NA TALERZU

 

Potem popłynęliśmy do fabryki łakoci. Czi, stary łasuch, bywa tam regularnie. Budynek jest większy od innych i też stoi na wodzie. Tyle tylko, że zamiast z drewna zbudowano go z betonu. Fabryka nie jest bardzo duża i pracuje w niej ledwie kilka kobiet. Maszyn w zasadzie nie ma, wszystko wyrabia się ręcznie i z miejscowych produktów – masy kokosowej, mąki ryżowej, trzciny cukrowej, papieru ryżowego, prażonego ryżu. Masę miesza się, odparowuje, łączy z cukrem trzcinowym, studzi, zawija w papier ryżowy i na koniec wychodzą z tego tutejsze krówki, słodsze niż czysty cukier. Krówkę można popić napojem chłodzącym, niebezpiecznym konkurentem coca-coli: zimną wodą wymieszaną z sokiem z trzciny cukrowej. 

W fabryce w sprzedaży są też innego rodzaju produkty. Na przykład wyciąg pszczeli. Zgodnie z ulotką jest dobry na wszystko, w tym na: cukrzycę, nadciśnienie i miażdżycę, dnę moczanową, przemęczenie, malarię, dengę, bóle w stawach, bóle mięśni. Wystarczy szczyptę położyć na języku albo dodać do herbaty. Oprócz tego w zakładzie kilka półek jest zastawionych wódką. Ma ona kolor żółty i jest sprzedawana w płaskich butelkach, ćwiartkach albo połówkach, w których pływa mała kobra i czarny skorpion. Wąż trzyma w paszczy ogon skorpiona. Wygląda bardzo przekonująco: jakby kobra chwyciła jadowity ogon w pysk. Ale zwierzęta pochodzą ze specjalnego gospodarstwa, gdzie hoduje się je wyłącznie w takich celach, więc to wszystko ludzkie fantazje. 

A to tylko wstęp do długiej listy tego, co w tych stronach świata się serwuje. Wśród tutejszych dań znajdziemy psy, koty, węże, żaby, owady, oprócz oczywiście wszystkich tych zwierząt, których jedzenie nie szokuje. Od razu nasuwa się pytanie, czy spożywanie kur, świń, krów, kóz, osłów, gołębi jest bardziej moralne. Psina jest wyjątkowo droga. W zależności od regionu podaje się ją duszoną albo pieczoną. Częściej na północy kraju niż na południu. Zresztą wielu Wietnamczykom nie odpowiada taka kuchnia. Oświadczają, że nigdy nie próbowali psa, kota ani nawet szczura. Zwłaszcza tu, na katolickim południu kraju, przeciwników nie brakuje – twierdzą oni, że takie rzeczy je niemal wyłącznie napływ z północy. 

Co innego węże. Czi tłumaczy, że węża w delcie można spotkać wszędzie: na drzewie, drodze i w wodzie. Rzeczywiście, czasem można dostrzec, jak długie, cienkie ciałko śmiga zygzakiem od brzegu do brzegu. Z główką wystającą nad wodą, jak węszący piesek. Ludzie cieszą się, gdy wąż wślizgnie się do domu, bo jego mięso jest smaczne, a do tego zdrowe i delikatne. Najlepiej smakuje grillowane. W delcie przyrządza się też ogromne dusiciele w charakterze wkładki mięsnej do rosołu. W fabryce słodyczy wielki zielony pyton czekał w klatce na swoje przeznaczenie. Mięso będzie na zupę, skóra na torebki i portfele, tłuszcz na pomady, po których natychmiast goją się rany. Ludzie są bardzo praktyczni, przy czym produkcja słodyczy w tej fabryce wydaje się przykrywką do wszechstronniejszej działalności.

 

NA POKŁADZIE W DZIEŃ TARGOWY

Chociaż na wodzie przestrzeni jest dużo, kupcy wolą zbijać się w ciasne grupy. Targ stałby się smutnym supermarketem w plenerze, gdyby nie kwitnące życie towarzyskie – nieodzowny kompan dobrych interesów.

 

TO BYŁA DŻUNGLA

 

Pod wieczór pojechaliśmy rowerami wzdłuż kanałów. Czi obiecał, że upiecze rybę na kolację według własnego przepisu, więc obraliśmy kierunek na targ. Ale po drodze znowu złapała nas burza z piorunami i musieliśmy schronić się w nieczynnej cegielni. Przypominała wysoką stupę, a po środku szpiczastego sklepienia miała dziurę na dym. Ale przytuliliśmy się do ścian. Strugi deszczu waliły przez komin, a powietrze trzęsło się od grzmotów. Drżeliśmy ze strachu, że piorun walnie w cegielnię i nas pozabija. Przekrzykujący naturę Czi pocieszał jednak, że – jeżeli posłuchać starych ludzi – bywało znacznie gorzej. Kiedyś było tu bardziej dziko i znaczne obszary delty porastał las. Był bardzo gęsty i mieszkało w nim wiele zwierząt. Później jednak zaczęły kryć się tu oddziały Wietkongu. Las spalono, a wraz z nim z dymem poszła cała reszta.

Wietkong był komunistyczną partyzantką Wietnamu Północnego. Do chwili zajęcia Wietnamu Południowego Hanoi nie szczędziło wysiłków, by zdestabilizować proamerykański rząd w Sajgonie. Skutecznie: odkąd Wietkong utworzył swe bazy w delcie, stał się nie do pokonania. Władze w Sajgonie na próżno próbowały odzyskać kontrolę nad ujściem Mekongu. Wysyłały siły lądowe i lotnictwo, ale co zdobyły w dzień, traciły w nocy. Prawdę mówiąc, w całym Wietnamie Południowym kontrolowały tylko Sajgon oraz kilka miast i miasteczek. Ich przedstawiciele poruszali się w terenie w obstawie wozów opancerzonych. „Dwa kilometry od miasta [Quang] teren jest niepewny”. – Wspominamy inny czytelny fragment ze starej gazety: „Po czterech muszę zawrócić: to już teren nieprzyjaciela. (...) W wiosce Hoa-Thoa zwiad opancerzony natrafił na Wietkong. Wezwano lotnictwo. Ciężkie bomby 500 kg na początek, potem deszcz małych bomb z białym fosforem. – Czy zniszczyliśmy Wietkong? – Nie wiadomo – odpowiadają lotnicy – nic nie było widać przez płomienie i dym”.

Większość mieszkańców delty nie chciała mieszać się w wojnę. Wielu uciekło do Sajgonu. Część przystępowała do komunistów, bo dawali im więcej przywilejów i nakładali mniej obciążeń niż ich własny, teoretyczny, rząd. Inni byli wcielani do partyzantki siłą. Bomby spadały na wszystkich. Wspierający południowców Amerykanie zrzucali też hektolitry napalmu, czynnika pomarańczowego – pestycydu, który wyżerał wszystko do gołej ziemi – tony bomb defoliacyjnych, a strzelcy kawalerii powietrznej sprzymierzonych polowali na tych, których nie zabił ogień i chemia. Tymczasem rząd w Sajgonie za dnia wysyłał do delty przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości, których – z powodów czysto praktycznych – wyposażono w przenośną gilotynę.

Nic dziwnego, że ludzie delty przestali lubić i Amerykanów, i swój rząd. A Wietkong rósł w siłę. W 1975 r., gdy wojska Wietnamu Północnego zajęły Sajgon, ludzie na południu liczyli jednak na pojednanie narodowe. Ale komunistom tego rodzaju „liberalne” koncepcje były obce. Wszystkich ideologicznie podejrzanych wysyłali do obozów reedukacyjnych, z których wielu nigdy nie wróciło. Mieszkańców delty pozostawiano jednak na ogół w spokoju. Więc gdy nawałnica minęła, znów mogli uprawiać swoje ogrody. 

 

OSTATNI ODDECH MAKRELI

 

W końcu deszcz zelżał i ruszyliśmy w drogę. Potrzebowaliśmy świeżej kurkumy, liści bananowca i ziół – kolendry, bazylii, mięty i Czi długo przebierał, krzywił się, wąchał, zanim znalazł to, czego chciał. Prawie zapadł zmrok, gdy dotarliśmy do ryb. Dużo tego było: w płytkich misach łapały powietrze wielkie czerwone karpie królewskie. Krewetki duże i małe tłoczyły się, podrygując na płaskich tacach. Czarne kraby deptały się w wysokim wiadrze. Na talerzu długie węgorze plotły się w warkocze. Żaby ze związanymi nogami próbowały wyskoczyć z głębokiej miski... Gdy Czi z błyskiem w oku wskazał na dorodną makrelę, przekupka lewą ręką chwyciła zwierzę i położyła sobie na kolanach. Prawą ręką sięgnęła po nożyce i zanim jeszcze ryba wyzionęła ducha, obcięła jej płetwy, ogon i na koniec głowę. Następnie nożem rozcięła brzuch i wyrzuciła wnętrzności do miski. Tak oczyszczoną rybę wrzuciła do foliowej torby. 

W domu Czi pokroił kardamon na plasterki, rybę w kostki, a wszystko razem z ziołami zawinął w liście bananowca i włożył do pieca. Potem zasiedliśmy za stołem w ogrodzie. Pałeczkami chwytaliśmy kawałki mięsa, maczaliśmy w sosie rybnym i wkładaliśmy do ust. Pojadaliśmy kleistym ryżem i popijali żółtą wódką z fabryki łakoci, krzycząc: „Mot Hai Ba Jo! Na zdrowie!”. Nocą cykady piłowały znacznie głośniej niż za dnia.