Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2019-10-01

Artykuł opublikowany w numerze 10.2019 na stronie nr. 10.

Tekst i zdjęcia: Marek Tomaszewski,

Miasto miłości


Sighnaghi reklamuje się jako miasto miłości. Miejscowi mówią także, w zależności od rozmówcy, że to gruzińska Wenecja, Werona czy Toskania. Co więcej, znajdziemy tu także mały gruziński Wielki Mur Chiński.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Nie tak dawno, za rządów byłego już prezydenta Micheila Saakaszwiliego, miasto zostało gruntownie odnowione. Niektórzy powiedzą potem, że restauracja i remonty poszły za daleko, że Sighnaghi zostało niemal zbudowane na nowo, co sprawiło, że zagubiło gruziński charakter, stało się wydmuszką – piękną na zewnątrz, ale pustą w środku, bez wyrazu. Można się z tym zgadzać lub nie, niemniej jedno nie budzi wątpliwości. Sighnaghi nie potrzebuje porównań do innych, bardziej znanych miejsc na świecie. Samo w sobie jest na tyle urokliwe i klimatyczne, że zasługuje na wizytę i bliższe poznanie.

 

MAGAROS WISZKARI

Taką nazwę nosi najważniejsza brama Sighnaghi, łącząca nowszą część miasteczka z jego starą zabudową.

TYLKO DLA TWOICH OCZU

Fotografowanie w monastyrze Bodbe jest zabronione, ale mało kto przejmuje się zakazem, tylko uwiecznia piękne freski na zdjęciach.

A TO GRUZJA WŁAŚNIE

Czerwona dachówka, strzeliste cyprysy, gorący klimat i pyszne wino – to nie Toskania, ale gruzińskie Sighnaghi. Warto też wybrać się za miasto, aby nacieszyć oczy jego wyjątkowym położeniem.

 

PRAWIE JAK LAS VEGAS

 

Już samo położenie tego niewielkiego miasteczka robi wrażenie. Sighnaghi jest usytuowane na wzgórzu o wysokości 790 m n.p.m., a dosłownie pod nim rozciąga się, aż po sam Kaukaz, rozległa, długa na 160 km i szeroka na około 20–30 km, dolina rzeki Alazani, słynąca z uprawy winorośli i wyrobu świetnego wina. Budynki z daleka wyglądają jak przyklejone do zbocza i sprawiają wrażenie, że zaraz osuną się w przepaść.

Dojazd lokalną marszrutką z położonej w dolinie wioski Tsnori przyprawia o zawroty głowy. Kolejne wzniesienie, serpentyna, zakręt, szybka zmiana wysokości zatyka uszy, aż w końcu wjeżdżamy do miasteczka przez bramę w murach. Koła toczą się powoli po bruku, otacza nas morze czerwonych dachów, strzeliste, kamienne wieże kościołów, smukłe cyprysy i tuje. Jednym słowem – bajka i sielanka, faktycznie niczym w Toskanii. Klimatu i romantyzmu dodają rzeźbione, ażurowe balkony oplecione winoroślą, wychodzące na wąskie, brukowane uliczki, którymi przechadzają się leniwie koty.

Dlaczego Sighanghi to miasto zakochanych? Nikt z mieszkańców nie potrafił konkretnie odpowiedzieć na to pytanie. Określenie nie nawiązuje do żadnej historii, legendy, żadna para kochanków nie straciła tu życia w imię niezrozumianego i nieszczęśliwego uczucia, jednak podobno można tu się pobrać o każdej porze dnia i nocy. Dom ślubów jest otwarty całą dobę, z czego chętnie korzystają zakochani. To takie gruzińskie Las Vegas. Niestety, zawarte tu małżeństwo jest ważne tylko na terytorium Gruzji.

Historia Sighnaghi sięga XVIII w. W 1762 r. król Herakliusz II założył tu fortecę z najpotężniejszymi w tej części Gruzji murami obronnymi. Strategiczne położenie i fortyfikacje chroniły miejscową ludność przed atakami Persów i Lezginów tak skutecznie, że miasto zyskało miano niezdobytej twierdzy, a jego nazwa wywodzi się z języka tureckiego i oznacza fort, schronienie. Do dzisiejszych czasów w doskonałym stanie zachowało się około 4 km murów obronnych wraz z 23 basztami i 6 bramami. Można wspiąć się na jedną z wież i odbyć przyjemny spacer do dwóch kolejnych trasą udostępnioną dla turystów. Rozciąga się stąd obłędny wręcz, panoramiczny widok na całą, płaską jak stół, Dolinę Alazańską, a przy dobrej pogodzie na horyzoncie są widoczne ośnieżone szczyty Wielkiego Kaukazu.

Same mury, przy dużej dozie wyobraźni, faktycznie można porównać do Wielkiego Muru Chińskiego. Gdy się spojrzy na turystyczną mapę Sighnaghi, wprawne oko zauważy, że mury nie otaczają w pełni obecnego miasta, ale okalają fragment niezabudowanego zbocza. Jeśli wierzyć wyjaśnieniom, mieszkańcy podczas najazdów opuszczali miasto, chronili się wraz z dobytkiem za murami na wzgórzu i dopiero stąd bronili się przed najeźdźcami.

 

GRUZIŃSKI NIKIFOR

 

Sighnaghi nie ma zbyt wielu zabytków, atrakcją jest sam spacer i podziwianie miłej dla oka zabudowy i okolicy. Niewielu turystów spędza tu więcej niż jeden, dwa dni. Najspokojniej jest o poranku, zanim zjadą rzesze zorganizowanych wycieczek, a także wieczorami, gdy ustanie warkot quadów, którymi rozbijają się młodzi Gruzini oraz skośnoocy przybysze z Dalekiego Wschodu. Swój koncert w ciepłe dni zaczynają cykady, zmysły koi delikatny szmer fontanny na niewielkim rynku. Może faktycznie określenie „miasto miłości” nie jest tylko suchym sloganem, ale trzeba trafić na odpowiednią chwilę i przyjechać tu z odpowiednią osobą.

W Sighnaghi znajdują się dwie cerkwie – Świętego Jerzego i Świętego Stefana. Z wieży tej drugiej, na którą można się wspiąć, roztacza się przyjemny widok na okolicę. Pięknie wyglądają kamienne mury świątyni oświetlone ostatnimi promieniami słońca. Zabarwiają się wówczas na ciemnopomarańczowy kolor i stają się niezwykle fotogenicznymi obiektami. Spacer po Sighnaghi umilają także pokryte patyną rzeźby, przy których chętnie pozują turyści. Jedną z nich jest, inspirowana malarstwem Niko Pirosmaniego, rzeźba chudego lekarza z parasolem i walizką, jadącego na osiołku.

Niko Pirosmani, a właściwie Pirosmanaszwili, urodził się w pobliskiej wiosce Mirzaani i z jego pracami zetknął się każdy, kto choć raz był w Gruzji. Ten malarz samouk, prymitywista, jest porównywany z naszym Nikiforem Krynickim. Sam nierzadko cierpiał głód, malował więc to, czego mu brakowało – suto zastawione stoły, supry, czyli gruzińskie biesiady, szczęśliwych ludzi pijących wino. W swych pracach oddawał esencję Gruzji, dlatego na ścianie niemal każdej restauracji wisi reprodukcja jednego z jego dzieł. W muzeum w Sighnaghi znajduje się druga co do wielkości, po Tbilisi, kolekcja obrazów Niko Pirosmaniego.

– Chcecie dowiedzieć się, na czym polega wielkość Pirosmaniego? – zagadnął nas po rosyjsku opiekun kolekcji. Oczywiście byliśmy ciekawi. Zaprowadził nas do jednego z obrazów przedstawiającego jelenia. – Stańcie w odległości kilku metrów, z lewej strony obrazu, i patrzcie jeleniowi prosto w oczy. Przejdźcie następnie powoli na prawą stronę i zobaczycie, co się stanie. Stało się coś, co spowodowało, że otworzyliśmy oczy szeroko ze zdumienia. Otóż wzrok jelenia podążał za nami. Niezależnie gdzie się stanie, odnosi się wrażenie, że jeleń patrzy nam prosto w oczy. Zachwycony iluzją, kilkukrotnie przechodziłem z jednej strony obrazu na drugą, bawiąc się przy tym jak dziecko.

Pomimo że niektóre z prac Pirosmaniego są dość infantylne, to po obejrzeniu kolekcji znajdującej się w Sighnaghi i „zabawie” z jeleniem muszę przyznać, że faktycznie był on wielkim malarzem i nie bez powodu jego twórczość stała się wizytówką całego kraju.

 

LOKALNY SNICKERS

Czurczchela to orzechy nanizane na nić, zatopione w gęstej masie z soku winogronowego.

AŻUROWY SYMBOL

Drewniane balkony wychodzące na uliczki są charakterystyczne dla całej Gruzji.

WINOZWOŻENIE

Do Gruzji, a szczególnie Kachetii, najlepiej jechać w porze winobrania, ulicami jeżdżą wówczas ciężarówki wypełnione owocami.

 

U ŚWIĘTEJ NINO

 

Niecałe 3 km od Sighnaghi znajduje się monastyr Bodbe, miejsce pochówku św. Nino – mniszki z Kapadocji, apostołki, świętej Kościoła katolickiego, ormiańskiego i prawosławnego, dzięki której Gruzja jako drugi kraj na świecie (po Armenii), w 337 r., przyjęła chrzest i uznała chrześcijaństwo za religię państwową. Mogiła świętej oraz jej relikwie znajdują się w niewielkiej kaplicy trzynawowej bazyliki, która obecny kształt przybrała w IX w. Ściany bazyliki zdobią piękne, wielobarwne freski, oświetlane rozproszonymi promieniami słońca, które wpadają niewielkimi okienkami. Nikt nie przejmował się zakazem fotografowania, więc ja również skorzystałem i zrobiłem kilka zdjęć. Grób jest celem licznych pielgrzymek, podobnie jak źródło, bijące według legendy w miejscu, w którym św. Nino się modliła. Aby do niego dojść od monastyru, należy przejść około kilometra w dół schodkami, a następnie leśną ścieżką.

Cudowne źródełko ma ponoć leczniczą moc. Wody można napić się na miejscu, nabrać jej sobie do pojemnika, ale także zanurzyć się w nim (za opłatą), z czego wiele osób ochoczo korzystało. Kąpiel można wziąć w niewielkiej kapliczce wybudowanej nad źródłem, której strzegą siostry zakonne. Prowadzą one zapisy chętnych i wyczytują po kolei nazwiska. Zgodnie z instrukcją tego uzdrawiającego misterium należy przed wejściem rozebrać się do naga, a następnie trzykrotnie zanurzyć, razem z głową, w lodowatej wodzie.

Do monastyru i źródełka można dojść bez problemu pieszo. Ma to tę zaletę, że po drodze mija się wiele punktów widokowych na Sighnaghi. Najpiękniejszy widok rozpościera się z tarasu restauracji Kanudosi. Koniecznie trzeba tu się zatrzymać, nie tylko dla podziwiania panoramy miasta i zrobienia sesji fotograficznej, ale także aby popróbować flagowych dań gruzińskiej kuchni. Na przystawkę zamówiliśmy pchali, posiekany szpinak z orzechami i pestkami granatu, a jako dania główne chaczapuri, placek z serem będący gruzińską odpowiedzią na włoską pizzę, oraz słynne chinkali. Są to charakterystycznie zawijane pierogi z różnorakim nadzieniem – od baraniny zaczynając, na grzybach kończąc. Wewnątrz chinkali, oprócz nadzienia, znajduje się pyszny sos. Trzeba zatem uważać, aby nie uronić ani kropli tej esencji dania, co dla kogoś, kto je chinkali po raz pierwszy, może być problemem. Sztuka polega na tym, aby wziąć pierożek w palce, delikatnie nadgryźć kawałek i na samym początku wypić sos, a dopiero potem zająć się resztą. Do tego wszystkiego obowiązkowo dzban miejscowego, domowego wina z endemicznego szczepu saperavi. Na deser koniecznie należy skosztować tutejszego specjału zwanego gruzińskim snickersem. Są to czurczchele – nanizane na sznurek orzechy zatopione w gęstej masie powstałej z soku winogronowego.

Do Sighnaghi najlepiej pojechać jesienią, gdy przyroda rozkwita paletą barw, a w winnicach trwa winobranie. Miasto leży w Kachetii, regionie słynącym z wyrobu wina. Ogromne wrażenie robią, sunące jeden za drugim, stare gruzawiki z naczepami wypełnionymi po brzegi ciemnymi lub jasnymi winogronami, jesteśmy w końcu w centrum gruzińskiego winiarstwa. Sighnaghi to najpiękniejsze miasto Kachetii, a może nawet i całej Gruzji. Miasto miłości, miasto zakochanych. Cytując Wojciecha Jagielskiego, to „dobre miejsce do umierania”, ale chyba jeszcze lepsze do życia. Zgodnie z legendą Bóg, stwarzając świat, oddał Gruzinom miejsce, które chciał zachować dla siebie – najpiękniejsze i niepowtarzalne. Po wizycie w Sighnaghi jestem gotów uwierzyć, że to nie tylko legenda.