Zamarzyła nam się śnieżna pantera. I przez myśl nam nawet nie przeszło zdobywanie pięciu siedmiotysięczników byłego ZSRR. Mówimy tu o prawdziwej śnieżnej panterze. Zamieszkuje ona odległe, często niedostępne tereny najwyższych gór Azji. Swoje oblicze pokazuje tylko nielicznym. Wyruszyliśmy zimą w Himalaje Ladakh, by spróbować naszych sił w poszukiwaniu zjawy.
Dostępny PDF
Z gwarnego i spowitego smogiem Delhi przylecieliśmy do sennego Leh, daleko na północy Indii. Przed wylądowaniem usłyszeliśmy komunikat z kabiny pilota. Pierwszy oficer ostrzegał nas przed skutkami choroby wysokościowej. Chwilę później wylądowaliśmy na wojskowym lotnisku, blisko 3500 m n.p.m. W momencie otwarcia kabiny samolotu organizm doświadcza szoku ciśnieniowego. Pierwszy dzień należy spędzić na odpoczynku.
MANTROWY ZAWRÓT GŁOWY
Buddyjskie flagi modlitewne przed świątynią Tsemo w Leh, położoną na wysokości ponad 3600 m n.p.m. Znajduje się ona zaledwie kilkaset metrów od centrum miasta, ale lepiej iść tam już po aklimatyzacji.
GÓRY JAK OCEAN
Poszarpana grań prowadzi do szczytu Rumbak Kangri (5100 m n.p.m.). Niegdyś było tu dno oceanu, na które składały się różne skały osadowe, m.in. fioletowe wapienie. W wyniku erozji i utlenienia, na przestrzeni 50 mln lat, skały te uległy skruszeniu i przemieniły się w piasek o tak ciekawej barwie.
MISTRZYNI KAMUFLAŻU
Śnieżna pantera idealnie wtapia się w otoczenie. Jak zauważyć kota na tle gór? Po pierwsze – być cierpliwym (tropienie trwało 10 dni). Po drugie – wytrzymywać kilkugodzinne czuwanie na mrozie. Po trzecie – mieć dobry sprzęt, no i szczęście.
WDROŻENIE DO MAŁEGO TYBETU
Drugiego dnia, w ramach aklimatyzacji, zdobyliśmy zamek w Leh. Położony na 3700 m n.p.m., królował nad miastem. Wokół powiewały tybetańskie chorągiewki, które wysyłały w świat buddyjskie mantry. Przed nami roztaczała się piękna panorama: w dole miasto Leh, w oddali zaś – ośnieżone szczyty Parku Narodowego Hemis. To właśnie tam mieliśmy szukać zjawy. Patrząc jednak na ogrom otaczającej nas przestrzeni, zaczynaliśmy wątpić w sukces naszego przedsięwzięcia. Przecież zdarzało się, że przez całe długie lata nie widział jej tutaj nikt.
Następnego poranka załatwiliśmy pozwolenie na pobyt w Parku Narodowym Hemis, po czym zaangażowaliśmy taksówkarza w przejazd do oddalonego o 30 km Zinchen. To niewielka wioska na końcu asfaltowej drogi, która wyznacza początek pieszego szlaku. Z taksówkarzem umówiliśmy się na nasz odbiór dwa tygodnie później. Przed nami były dwie, może trzy godziny marszu do doliny Rumbak.
Podążaliśmy w górę zamarzniętego potoku. Z obu stron skalne ściany rzucały na nas cień, który ustępuje tutaj miejsca światłu słonecznemu jedynie na kilkadziesiąt minut dziennie. Ku naszemu zaskoczeniu nie zalegał śnieg. Jak się później dowiedzieliśmy, mieszkańcy Ladakh cieszą się słońcem przez 320 dni w roku. Niestety, skutkuje to często okresami suszy i nieurodzaju.
Około południa dotarliśmy do miejsca, w którym wąski skalny przesmyk otwierał swoje wrota, zmieniając oblicze w obszerną dolinę Rumbak. Kilkaset metrów dalej pojawiła się odizolowana wioska o tej samej nazwie. Weszliśmy do pierwszego domu, by zapytać o nocleg. Zostaliśmy odesłani do kolejnej rodziny, bowiem mieszkańcy Rumbak wypracowali rotacyjny system przyjmowania turystów. W ten sposób zyski dzielą się pomiędzy wszystkich.
Zrzuciliśmy plecaki w przydzielonej nam sypialni. Warunki były proste, lecz wystarczające. Dwa materace rozdzielone metalowym piecykiem. Po chwili gospodarze przynieśli tybetański klasyk, czyli słoną herbatę z masłem jaka i talerz świeżo ulepionych pierożków momo. Rozgrzani i posileni mogliśmy ruszyć na pierwsze poszukiwania.
PIERWSZE KOTY ZA PŁOTY?
Podążaliśmy ścieżką prowadzącą do przełęczy Ganda La (4980 m n.p.m.). Co kilkadziesiąt kroków stawaliśmy, by uspokoić oddech. Przystawialiśmy do oczu lornetki. Skanowaliśmy granie w nadziei, że choć na chwilę ukaże się w nich ruchoma sylwetka. Za którymś z przystanków odnieśliśmy pierwszy sukces. Wypatrzyliśmy stado nahurów górskich, czyli dzikich owiec, które stanowią główne źródło pokarmu dla śnieżnej pantery. Przełom lutego i marca to okres, w którym aktywnie podążają za nimi w niższe partie gór.
Po kilku godzinach dotarliśmy do samotnego domu, który widniał na mapach jako wioska Yurutse. Wymieniliśmy z napotkaną kobietą miejscowe pozdrowienie – melodyjne joley. Zostaliśmy zaproszeni na herbatę. Z radością weszliśmy do ciepłej kuchni. Wyglądało na to, że nikt więcej tutaj nie mieszkał. Próbowaliśmy dopytać o rodzinę, życie na uboczu, o spotkania ze śnieżną panterą. Bariera komunikacyjna okazała się jednak nie do przejścia, nawet z pomocą zaoferowanego nam słownika angielsko-ladakhi. Nie pozostało nic innego, jak zapłacić i wrócić na szlak.
Droga zaczęła piąć się stromo w stronę przełęczy. Na ok. 4400 m n.p.m. zdecydowaliśmy, że czas zawracać. Nie zabraliśmy czołówek i nie chcieliśmy, by zaskoczyła nas noc. Kiedy dotarliśmy do domu, ostatnie promienie słońca oświetlały już tylko czubki gór. Przystanęliśmy jeszcze na moment, żeby podziwiać krajobraz. W jednym kadrze piaszczyste wydmy, czerwone stoki, przyprószone śniegiem szczyty oraz czarna grań, poszarpana niczym ząbki piły mechanicznej. I to niebo bez chmur, które przybierało każdy możliwy odcień niebieskości.
Gospodyni zaprosiła nas do kuchni. Na ziemi leżała stolnica, na której rozwałkowane ciasto z jęczmiennej mąki już czekało, by nadać mu kształt. Na samym środku stał czarny, blaszany piec. Co kilka minut gospodarz podsycał ogień szufelką wysuszonych odchodów jaka. W kącie stał telewizor, który z jednej strony psuł atmosferę izolacji, z drugiej – dostarczał domownikom jedynej rozrywki. Tego wieczoru wspólnie oglądaliśmy hinduskie show taneczne, zajadając przy tym tigmo, czyli bułki na parze z sosem warzywnym. Tuż przed spaniem gospodarz wszedł do naszego pokoju. Nucąc pod nosem buddyjskie mantry, rozpalił ogień w piecyku. Godzina ciepła wystarczyła, by po długim dniu przyszedł błogi sen.
ZABAWA W KOTKA I JAKA
Pantera chciała upolować młodego jaka, ale był na pastwisku i chroniła go siatka.
PIĘKNA BESTIA
Grube łapy z gęstym futrem działają jak rakiety, ułatwiając długie wędrówki w głębokim śniegu. Długi ogon pozwala balansować ciałem w czasie ataku oraz służy jako „szal”, którym kot owija się w nocy.
KRÓLOWA PIEROGÓW
Gospodyni z doliny Rumbak jest mistrzynią tybetańskiej kuchni. Jej świetne pierożki momo powstają z mąki jęczmiennej produkowanej w wiosce.
PIONIERZY PRZETRWANIA
Nazajutrz, posileni ciepłym naleśnikiem, wróciliśmy w plener. Słońce jeszcze nie zdążyło się podnieść ponad góry, kiedy doszliśmy do pierwszego punktu widokowego. Spotkaliśmy tam trójkę Anglików, którzy przyjechali tutaj dokładnie w tym samym celu. Wspólnie zastanawialiśmy się, czy nie postradaliśmy zmysłów, decydując się na marznięcie w –20°C przez kilkanaście dni bez najmniejszych gwarancji zobaczenia śnieżnej pantery. Jakby jednak nie było, Anglicy mieli gorzej od nas, bowiem noce spędzali nie w ciepłym gospodarstwie, ale w zimnym namiocie.
Byliśmy akurat w trakcie wyobrażania sobie ciepłej filiżanki kawy, kiedy nad naszymi głowami poszybował orłosęp. To niezwykły ptak z rodziny sępów, który żywi się wyłącznie kośćmi pozostawionymi przez inne drapieżniki. Chwyta kość i podlatuje z nią na wysokość kilku kilometrów, po czym zrzuca ją na ziemię. Kość roztrzaskuje się o skały, a ptak wydobywa z niej to, co najcenniejsze, czyli szpik.
Po chwili Simon wypatrzył przez teleskop odległego o kilka kilometrów rysia. Na otaczającym go lodzie było widać plamę krwi, jednak dystans uniemożliwiał identyfikację ofiary. Nie minęło więcej jak dziesięć minut i ryś zniknął z resztkami zdobyczy w odległej dolinie. Kto by pomyślał, ile zwierząt wiedzie ciężkie życie w tym surowym, wrogim i niedostępnym otoczeniu. Nam zaledwie po godzinie stania zrobiło się tak zimno, że w podskokach ruszyliśmy w górę doliny, idąc tym razem traktem zamarzniętej rzeki. Znowu znaleźliśmy stado nahurów. Obserwowaliśmy uważnie wszystkie otaczające je skały. Na nic.
Następnego dnia główną atrakcją podczas wyjścia była szczekuszka. Odpoczywaliśmy w słońcu na skale, kiedy to zza wielkiego głazu wyskoczyło niewielkie stworzenie. Spojrzało na nas, po czym dało susa w pobliski krzaczek. Myśleliśmy, że to mysz, dopóki nie wyczekaliśmy jej wyjścia z ukrycia. Tym razem napatrzyliśmy się porządnie. Szczekuszki faktycznie przypominają duże myszy. W rzeczywistości jednak są spokrewnione z zającami, co udowadniają sprawnymi skokami pomiędzy skałami. W mgnieniu oka potrafią zniknąć w szczelinie. Każdy z żyjących tu drapieżników, od lisa, przez rysia i orła, aż po śnieżną panterę, z chęcią uczyni ze szczekuszki swój obiad.
Cały kolejny tydzień minął podobnie. Po śniadaniu wyruszaliśmy w góry. Szukaliśmy jakiegokolwiek śladu śnieżnej pantery. Po zachodzie słońca wracaliśmy do domu na kolację. Zobaczyliśmy wilki tybetańskie, lisy, zające, orły, sępy i wszędobylskie jaki. Cały ten czas zjawa zdawała się jednak nieuchwytna. Zaczęliśmy tracić nadzieje.
CIERPLIWOŚĆ NAGRADZA WYBRANYCH
Ósmego dnia nastąpił przełom. Jak co dzień szliśmy w stronę przełęczy uzbrojeni w lornetki. Tym razem należało jednak patrzeć pod nogi. Pod stopami zauważyliśmy świeży ślad śnieżnej pantery odciśnięty w piasku. Tuż obok – kolejny. Mogliśmy odtworzyć sobie jej kilkusetmetrowy spacer. Mieliśmy niezbity dowód na to, że śnieżne pantery naprawdę żyją w Hemis. Pomimo wzmożonych wysiłków więcej tego dnia nie było nam dane zobaczyć.
Nazajutrz zmieniliśmy strategię i zamiast poruszać się po górach, przemieściliśmy się na punkt widokowy i postanowiliśmy się już z niego nie ruszać. Skoro my nie możemy dogonić zjawy, może ona sama przyjdzie do nas? Prawdę mówiąc, mieliśmy już trochę dość codziennej rutyny poszukiwawczej. Jednak ten ruch okazał się strzałem w dziesiątkę.
Najpierw zauważyliśmy stado nahurów. Po chwili, na przeciwnej grani, pojawiła się zjawa! Z gracją pokonywała kolejne trudności skalne, zbliżając się w kierunku upatrzonej ofiary. Gołym okiem jej srebrne futro w czarne cętki było nie do odróżnienia od otoczenia. Przez lornetkę było widać natomiast idealnie jej grube łapy i piękne, niebieskie oczy, które nie spuszczały wzroku ze stada nahurów. Dostąpiliśmy tego zaszczytu! Udało nam się zobaczyć śnieżną panterę w jej naturalnym środowisku! I to nie dalej jak trzysta metrów od nas!
W tym samym czasie przez położone na dnie doliny pastwisko przechodził młody jak. Pantera zauważyła go i straciła zainteresowanie oddalającymi się nahurami. Zbiegła zgrabnie w dół stoku, czając się za głazem na cielaka. Przygotowała się do ataku. Jak przeszedł kilka metrów od niej, zupełnie nieświadomy zagrożenia. Zjawa nie była chyba przekonana, że będzie w stanie skutecznie pokonać ofiarę. Przy jej niezdecydowaniu cielę jaka przeszło jej przed nosem i powoli oddaliło się w stronę upatrzonych krzaczków.
Po nieudanym polowaniu śnieżna pantera ułożyła się do snu w jednej ze szczelin. Nic dziwnego, że przez tyle czasu nie mogliśmy jej wypatrzyć. Idealnie zlewała się z otoczeniem. Z przeciwnej strony doliny zauważyliśmy nadchodzących Anglików. Łamiąc zasady, krzyknąłem ich w kierunku: – Jest! Chodźcie tu szybko! Ona naprawdę tu jest!
Kiedy dobiegli do nas, długo nie mogli złapać oddechu. Simon podał mi statyw z teleskopem, żebym pomógł mu namierzyć ukrytą w szczelinie zjawę. Jego przyrząd optyczny był niesamowity. Wyraźnie było widać wystające zza skały ucho. I nic więcej. Zgodnie jednak stwierdziliśmy, że godzina jest jeszcze młoda i pantera na pewno ruszy dzisiaj przed siebie.
Tuż przed zachodem słońca stało się, jak przypuszczaliśmy. Zjawa podniosła się z ziemi i wspięła na najbliższy dla niej punkt obserwacyjny. W pobliżu nie było widać żadnych nahurów. Trochę zrezygnowana zaczęła iść w stronę szczytu. Byliśmy już dawno w cieniu, wypatrując z dołu, jak jej smukła sylwetka przemieszcza się po oświetlonej słońcem grani. Cała nasza ekipa była tak podekscytowana, że na dobre kilka godzin całkowicie zapomnieliśmy o trzaskającym mrozie.
SPOJRZENIE W PRZYSZŁOŚĆ
W Parku Narodowym Hemis w pobliżu Leh (miasto widoczne w dole) jest największe zagęszczenie śnieżnych panter na świecie. Ich dalsze przetrwanie zależy głównie od ograniczania ingerencji człowieka, co tutaj akurat spotyka się ze zrozumieniem.
CO WIEMY O ZJAWIE
Przez ostatnie kilka dni naszego pobytu zobaczyliśmy śnieżną panterę jeszcze tylko raz. Tym razem w towarzystwie ekipy filmowej, która przyjechała do doliny Rumbak kręcić dokument na temat zjawy. Ich przewodnicy za pomocą teleskopów wypatrzyli śnieżną panterę poruszającą się po szczycie oddalonym od nas o trzy kilometry. Nikt nie chciał uwierzyć naszemu bliskiemu spotkaniu sprzed kilku dni, dopóki nie pochwaliliśmy się zdjęciami.
Śnieżne pantery to bardzo sekretne zwierzęta, o których nadal nie wiemy zbyt wiele. Szacuje się, że około 9 tys. osobników patroluje góry wysokie od Kirgistanu, przez Indie, aż po Chiny. Za wyjątkiem samic z młodymi prowadzą one samotny tryb życia. Każdego dnia pokonują dziesiątki kilometrów w poszukiwaniu pożywienia. Późna zima to czas, kiedy schodzą w niższe partie gór w poszukiwaniu partnera.
Park Narodowy Hemis jest jednym z najlepszych miejsc na świecie, gdzie mamy szansę zobaczyć je na wolności. Samą dolinę Rumbak regularnie odwiedza 10–15 kotów. Hemis to także wzorowa historia sukcesu relacji pomiędzy dzikimi zwierzętami a ludźmi. Jeszcze kilkanaście lat temu tubylcy polowali na śnieżne pantery, których futro na czarnym rynku sprzedaje się za cenę od 10 tys. euro w górę. Z inicjatywy rządowej rozpoczęto projekt ekoturystyczny, mający na celu ochronę śnieżnej pantery. Dzięki temu Park Narodowy Hemis może się obecnie poszczycić największym ich zagęszczeniem na świecie, a mieszkańcy okolicznych wiosek nauczyli się, że ochrona śnieżnej pantery bezpośrednio wiąże się ze stabilnością ich przychodów w przyszłości.