Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-11-01

Artykuł opublikowany w numerze 11.2011 na stronie nr. 44.

Tekst: Anna Bunikowska,

Autostopem przez autonomię


– To co jeszcze chcecie zobaczyć w Armenii?
– Artak przebija się przez gwar przy suto zastawionym stole.
– Wszystko! – uśmiechamy się do naszych przypadkowo poznanych gospodarzy i parujących szaszłyków.
– Czyli do Karabachu też jedziecie?
– A turyści mogą tam w ogóle wjechać?

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Kilka dni później, wraz z pięcioma współpasażerami, plecakami i jazgotem ormiańskiego disco, wjechaliśmy kanarkowym matizem do Górskiego Karabachu. Droga wiła się wśród postrzępionych łańcuchów gór, ścian świerkowych lasów i przez malowniczo nabite chatami wioski. Artak miał rację: zobaczyć Karabach, to się w nim zakochać.

 

 

MINISTERIALNE PERTRAKTACJE

 

Euforię przygasił pierwszy posterunek policji. Okazało się, że jako zagraniczni turyści, powinniśmy się zameldować, a nie przemykać autostopem. Musieliśmy kupić wizy i zadeklarować, gdzie i w jakim celu zamierzamy jeździć. Nie przywykliśmy do planowania tras podróży, a o tym regionie wiedzieliśmy zasadniczo, że to urodziwa, choć znękana wojnami kraina. Mieliśmy dwie mapy Kaukazu, z których tylko jedna uznawała Karabach za autonomię. Obiecaliśmy dopełnić formalności w Stepanakercie i z powrotem upchnęliśmy się w samochodzie naszych przygodnych znajomych. Policja łaskawie zignorowała fakt, że matiz nie jest wozem siedmioosobowym.
Stepanakert wyobrażałam sobie jako ubogą, z trudem odradzającą się stolicę wyniszczonej autonomii. Tymczasem zobaczyliśmy zadbane, zielone miasto. Dobrze zaopatrzone sklepy, kawiarnie i kawiarenki internetowe, kosze na śmieci rozstawione wzdłuż czystych chodników. Tylko widok mijanych co krok żołnierzy nie pozwalał zapomnieć o problemach tego regionu.
Wizę należało wyrobić w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Republiki. Wydawana na 21 dni, kosztuje 3 tys. dram (ok. 8 USD). Mile nas to zaskoczyło, bo w na forach internetowych zwykle podaje się ceny bardziej wygórowane. Niestety, wiza nie może opiewać na czas dłuższy niż wiza armeńska. To zmuszało nas do wyjazdu z Karabachu po 9 dniach. Dodatkowo, w ministerstwie należało wypełnić „kartę podróżną”, wpisując planowane cele podróży. Zmiana trasy i wjazd w strefę zagrożenia miały się wiązać z poważnymi konsekwencjami karnymi.
Jak zwiedzić Karabach w 9 dni? Rozłożyliśmy świeżo nabytą mapę, na której terytorium autonomii było niemal dwa razy większe niż na tej przywiezionej z Polski. Wpisaliśmy na naszą „kartę podróżną” wszystkie przygraniczne wioski. Urzędniczka w błękitnej bluzce z falbankami, z uroczym uśmiechem je wykreśliła. Rozpoczęliśmy pertraktacje. Urzędniczka stworzyła nam nową mapę Karabachu, zakreślając zakazane miasta, zaznaczając pola minowe, podkreślając interesujące wioski. Z autentyczną troską wyznaczyła nową trasę naszej podróży. Wyruszyliśmy następnego dnia.

 

GORĄCE ŹRÓDŁA W POBLIŻU JEGHEGNUT

Niewielu miejscowych, a tym bardziej turystów tu trafia.

CZAS I NATURA ROBIĄ SWOJE

Wrak pojazdu wojskowego sterczący ponad zasiekami z jeżyn na jednym z opustoszałych blokowisk miasta.

DAWID NA TLE CHACZKARU

Kunsztowny chaczkar stojący u drzwi kompleksu Dadivank to ormiańska, kamienna płyta wotywna upamiętniająca szczególne wydarzenia. Dadivank to największy i najważniejszy kościół Górskiego Karabachu, religijna stolica republiki słynna z przechowywania relikwii Jana Chrzciciela.

 

SIARCZYSTY SPOSÓB NA PARÓWKI

 

Vadim, nasz kolejny przypadkowy kierowca, wraz z przyjacielem wiózł ojca na wycieczkę. Z morzem wódki, chlebem i arbuzem, jechali do gorących źródeł. O tych dzikich źródłach, których nie było na żadnej mapie, nie słyszał nawet leciwy pan Gienek, kucający na przednim siedzeniu i z dziecięcym entuzjazmem zasypujący nas opowieściami o pięknie tutejszej przyrody. Zachodzące słońce padało na wraki czołgów mijanych na poboczu.
O zmierzchu wjechaliśmy na niepozorną polanę, ciasno objętą ścianami gór. Pośród rudoszarych skał burzyło się i parowało źródło. Gorąca, nasycona siarką woda spływała krętymi strumieniami do mętnych, żółtych jeziorek. Kąpaliśmy się i ucztowaliśmy do późna. Mimo zapewnień, że Ormianie koniak piją tylko w ostateczności, butelka (podarowana nam przez policję!) błyskawicznie znikła w kubkach zrobionych z plastikowych butelek. Nocą gejzer zwiększył aktywność, a temperatura wody odstraszyła nawet najwytrwalszych zwolenników kąpieli. Za to zachwycony pan Gienek, w bulgoczącej topieli ugotował parówki.
O świcie gejzer wygląda jak mały, gniewny wulkan, dyszący parą. Taszcząc ogromnego arbuza, którego nam podarowano, wracaliśmy na wyznaczony nam obszar wyprawy.

 

 

MAGICZNA ŚCIANA MAŁEGO DAWIDA

 

Karabach, podobnie jak Armenia, słynie z architektury sakralnej. Jednak do wielu kościołów prowadzą już tylko zarośnięte ścieżki, znane nielicznym miejscowym. Niejedna świątynia ginie w kompletnym zapomnieniu. Warto ich szukać, pytać o nie i odwiedzać. Trzeba zobaczyć osławiony Goszawank, ciężki Gandzasar, lekką i elegancką białą cerkiew w Szuszi czy otoczony masywnym murem Amaras. Dla mnie wyjątkowy jest kompleks klasztorny w Dadivank, wyglądający z daleka jak baśniowy zamek, zagubiony w bujnej zieleni. Nasz przewodnik Dawid miał 10 lat i dwie siostry. Powiedział nam to po angielsku, bo w szkołach podstawowych Karabachu już nie uczą rosyjskiego. Dawid znał wszystkie zakamarki Dadivanku. Prowadził nas przez obszerne sale, kaplice i kapliczki, zapadające się pomieszczenia gospodarcze. Pokazywał, tłumaczył i z niegasnącym entuzjazmem zalewał nas potokami informacji. Pod wysokimi sklepieniami gnieździły się nietoperze. W chłodnym półmroku zrujnowanej kapliczki odpoczywały krowy, a przejść między budynkami broniły kolczaste jeżyny. Dla Dawida największą tajemnicą tego miejsca była magiczna ściana, cała usiana kamyczkami. Z gruzowiska pod stopami wybraliśmy płaski kamyk, który po energicznym potarciu o ścianę, przywarł do niej. Do dziś nie rozumiemy, co powodowało to tajemnicze przyciąganie.

 

ZOŃCZYK ZNACZY PARASOL

Wąwóz nieopodal miasta Szuszi skrywa bajkowy wodospad przypominający parasol.

 

ODKRYWCY PARASOLA

 

Karabach był dla nas wielkim odkrywaniem. Bez przewodnika, niemal bez żadnych informacji wstępnych, włóczyliśmy się po nim, słuchając ludzi i łapiąc okazje. Dotarliśmy do ogromnego platana, liczącego ponad 2 tys. lat, wielkiego jak baobab i pustego w środku. W jego wnętrzu ludzie zaimprowizowali mały ołtarzyk, ku czci nieznanego nam bóstwa. Można zapalić świeczkę, zawiązać wstążkę, popatrzeć w niebo, prześwitujące przez gigantyczne liście. Mimo że ma pusty pień, to silne i uparte drzewo wciąż rośnie.
Po długich poszukiwaniach odnaleźliśmy wąwóz rzeki Hunot i „Zontik”. Według mieszkańców Karabachu, to jedna z turystycznych wizytówek autonomii, odpowiadająca rangą naszemu Morskiemu Oku. Sterty śmieci na brzegach rzeki potwierdzały, że to niezwykle popularne miejsce. Mimo to warto wspiąć się tym leśnym szlakiem. „Zontik” to po rosyjsku parasol. Spodziewałam się więc ujrzeć na końcu drogi uroczą niegdyś polankę z cudem sowieckiej sztuki użytkowej w postaci blaszanej parasolki lub innym pomnikiem komunistycznego turpizmu. Tymczasem „Zontik” okazał się olbrzymim wodospadem. Za ścianą wody kryła się obszerna jaskinia, z której sklepienia nieustannie „padał deszcz”.

 

 

KRAJOBRAZ PO BITWACH

 

Podróżując po centrum autonomii, można ulec złudzeniu, że wojny to tylko krótkotrwałe katastrofy, gwałtowne i bolesne, ale bez poważnych konsekwencji. Czysty, zielony Stepanakert, gładkie szosy, spokojnie żyjący ludzie, podkreślający w rozmowach, że wojna skończyła się tu w 1996 r.
Szuszi dzieli od Stepanakertu około 10 kilometrów. Dumne z pięknej, śnieżnobiałej katedry, przed wojną liczyło 70 tysięcy mieszkańców. Dziś żyje ich tam około 20 tysięcy. Całe dzielnice zmieniły się w białe ruiny. Godzinami można chodzić po upiornych, zarośniętych chwastami uliczkach, oglądać wraki, gruzy i opuszczone meczety.
Choć Szuszi przeraża ogromem zniszczenia, widać tu ślady życia, próby odbudowy. Za to do Martakertu jechało się przez całkowite zgliszcza. Nie mieliśmy prawa tam trafić, zwłaszcza przez obszary, które nawet na najbardziej optymistycznej z naszych map, oznaczono jako „strefę zmiennych wpływów”. Z głównym komendantem karabaskiej straży pożarnej, w jego służbowym samochodzie, czuliśmy się jednak bezpieczni i uprzywilejowani. Strażacy opowiadali o wojnie i sowieckich prześladowaniach. Widok ruin wiosek na hektarach spalonej ziemi był wstrząsający. Mury i słupy zwęglonych winnic przypominały opustoszałe obozy pracy. Mijamy wiele cmentarzy. Ormiańskich i azerskich. Podobno po drugiej stronie granicy, cmentarze Ormian są niszczone, zaorywane, zmieniane w działki budowlane. Tu szanuje się zmarłych, bez względu na ich narodowość.

 

KTOŚ ZASIAŁ TU WIATR

Opuszczone, wyludnione tereny „ziemi niczyjej” przy drodze do położonego na północnym wschodzie autonomii Martakertu. Spalona ziemia dawnych pól i bielejące ruiny przesiedlonych wiosek to ślady wojennych burz, które się tędy przetoczyły.

NASZA KLASA

Ruiny liceum w Szuszi, niegdyś prestiżowej szkoły, dziś są jeszcze jednym śladem wojny. Obecnie miejscowa społeczność zbiera fundusze na odbudowę.

TEN SAM JĘZYK, TA SAMA NIECHĘĆ

 

Podróżując po Karabachu, automatycznie porównuje się go z Armenią. Po obu stronach granicy mieszkają Ormianie. Mówią tym samym językiem i pędzą taki sam bimber. Niestety, historia i polityka podzieliły ich, obciążając mrowiem długów, zatargów i zależności. Górski Karabach to dziś autonomia. Ma własną flagę, godło, rząd i odrębną politykę zagraniczną. W Armenii granicy z Turcją strzegą rosyjscy żołnierze, a Rosjanie swobodnie podróżują po całym kraju, lubiani i szanowani. Do Karabachu wstępu nie mają. W Armenii Lenin i Stalin postrzegani są jako wybitni przywódcy, zbawcy narodów słowiańskich. A dla mieszkańców Karabachu cały dramat rozpoczął się, gdy Lenin postanowił podarować te ziemie Azerom.
Ormianie z przeciwnych stron granicy wzajemnie za sobą nie przepadają. Karabach zresztą raczej skupia się na swoich sprawach, na nieustającym konflikcie z Azerbejdżanem. Ludzie są tu równie gościnni jak w Armenii – zaskakująco szczodrą kaukaską gościnnością – jednak mniej wylewni, oszczędniejsi w słowach, a zarazem bardziej tolerancyjni. Kolejnej wojny jednak nikt nie chce, ani w Karabachu, ani w Armenii. Ale jedyną łączącą je drogą wojskowe karawany wciąż transportują żołnierzy i amunicję.

 

 

CZARNA KOŁDRA I NIEBIESKI BUKIECIK

 

Opuszczaliśmy Karabach nocą, gnani terminem wygaśnięcia wizy. Ciemnymi i pustymi drogami, pieszo i stopem, dowlekliśmy się do przydrożnej knajpy. W telewizorze płonęły rosyjskie lasy, a my wzmacnialiśmy morale kubkiem herbaty i ciastkiem. Ciastko było duże. I gratisowe. Jedynym prócz nas gościem był kierowca ciężarówki, czekający niecierpliwie na dowóz paliwa. Kilka podejść do zaśnięcia na chyboczącej się ławie sprawiło, że Tomek rozłożył karimatę przy stercie przejrzałych bakłażanów. Mnie przypadła w udziale klitka z polowym łóżkiem i kudłami owczej wełny w kącie. Gospodarz troskliwie przykrył mnie kołdrą, czarną i sztywną od wiekowego brudu. Skulona, by mieć jak najmniejszą powierzchnię styku z tą „materią”, usiłowałam niepostrzeżenie się spod niej wygrzebać. Czujny właściciel za każdym razem jednak opatulał mnie po samą szyję. Na pożegnanie podarował mi jeden z bukiecików ziół, suszących się nad ladą. Drobne, szarawe listki, niebieskie kwiatki, to urc – tutejsza herbata.
Gdy pojaśniało, pierwszy raz mogłam się przyjrzeć naszej noclegowni. Stojące przy wejściu kosze na śmieci były wielkimi łuskami po pociskach.