Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-11-01

Artykuł opublikowany w numerze 11.2011 na stronie nr. 52.

Tekst i zdjęcia: Roman Rojek,

Wielkie Zimbabwe


Zimbabwe to dawna Rodezja. Dawnej Rodezji już nie ma. Miejsce, do którego w 1890 roku dotarł z grupą 200 farmerów i 200 policjantów Cecil John Rhodes i które na cześć ówczesnego premiera Wielkiej Brytanii nazwał Salisbury, też się już tak nie nazywa.
To dziś Harare, prawie dwumilionowa stolica Zimbabwe.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Szerokie jezdnie, wieżowce, rozłożyste wille na przedmieściach ogrodzone wysokimi murami – wszystko tu jest schludne i pozamiatane. Jeśli ktoś lubi architekturę angielskich domów wolnostojących, to w Harare znajdzie setki przykładów tego, jak z komina uczynić element ozdobny, czyli właśnie angielskiego wkładu w światową architekturę. Posesje są dobrze utrzymane. Utrzymane przez tych, którzy je obecnie zajmują. Ci, którzy je budowali, zdążyli na początku XXI wieku wyemigrować w pośpiechu. Niektórzy z nich powracają.
Now is better – powiedzą nam wszyscy miejscowi biali, których spotkamy na swej drodze.
W Bulawayo, drugim co do wielkości mieście Zimbabwe liczącym prawie milion mieszkańców, liczbę białych szacuje się już tylko na 2 tysiące.
Kto szacuje? Są jakieś organizacje skupiające tylko białych?
A po co mieliby się skupiać? – nasz przewodnik jest mistrzem w zadawaniu pytań w odpowiedzi na pytania. Poza informacjami, które wyczytuje dla nas na mijanych drogowskazach, jedyne co udaje nam się z niego wyciągnąć przez kilka dni wspólnej podróży przez kraj, to imię (Simon) i nazwa najpopularniejszego piwa (Zambezi).
Bez żalu opuszczamy stolicę i szeroką szosą przecinającą piaszczysty step porośnięty kolczastymi krzakami i akacjami, nazywany tu veldem, jedziemy na południowy wschód, w stronę Eastern Highland – wyżyn podobnych do tych w Szkocji – i położonego na nich Parku Narodowego Nyanga.

 

OŚLEPIAJĄCE PIĘKNO

Mutarazi – najwyższy wodospad Zimbabwe. Gdyby nie to, że zdjęcie zrobione jest pod słońce, wodospad prawie wysechł, a fotograf niezbyt sobie radził z ustawieniami aparatu, to zdjęcie mogłoby być warte nawet pięćdziesiąt trylionów dolarów. Oczywiście, zimbabweńskich z 2008 r.

WZGÓRZA MATOPO, MATOBO LUB MATOPAS

Jak zwał, tak zwał. Są piękne. UNESCO wpisało te krajobrazy na swoją listę dziedzictwa w 2003 r.

CIĄGLE PALĄ TRAWĘ

Wypalanie traw to wciąż metoda przygotowywania ziem pod uprawę. Często wymyka się spod kontroli, a wtedy farmerzy z zagrożonych ziem wypalają pas ochronny przed swoimi domami. To też wymyka się spod kontroli...

 

POD SŁOŃCE


Park położony jest na wysokości 1800 m n.p.m. Znajduje się tu malowniczy, najwyższy wodospad w Zimbabwe, Mutarazi, będący drugim pod względem wysokości wodospadem Afryki o bezpośrednim spadku 760 m (najwyższy jest Tugela w RPA o wysokości 948 m). W masywie Nyangi znajduje się też najwyższa góra Zimbabwe – Nyangani (2593 m n.p.m.). Tak więc, zapowiada się safari krajobrazowe.
Wszyscy zaczynają trasę od wodospadu Muturazi – oświadcza rano przewodnik. – My zrobimy odwrotnie. Skoro tak zależy wam na fotografiach, będziecie mogli podziwiać go przy zachodzącym słońcu.
Pejzaże rzeczywiście są zachwycające i nawet gęsty dym z palonych traw nie jest w stanie ich przysłonić. Jeszcze podczas wyjazdu ze stolicy co chwilę mijaliśmy hektary płomieni.
To przygotowania pod uprawę kukurydzy – tłumaczył naiwnie nasz Simon.
W parku narodowym też będą sadzić kukurydzę? – pytamy teraz, wskazując na falę płomieni pełzających po górach.
Nie. Park leży na granicy z Mozambikiem. To przemytnicy zacierają ślady – bredzi nasz Simon.
Nasz przewodnik, który przy okazji jest też kiepskim kierowcą, w ogóle nie orientuje się w zawiłościach dróg krzyżujących się w parku narodowym. Co chwila staje i przygląda się każdemu drogowskazowi. Staje zresztą przy każdej tablicy. Wreszcie zatrzymuje się przed uzbrojonym strażnikiem. Wymieniają grzeczności, co tu zawsze trwa dłuższą chwilę, aż w końcu napotkany mężczyzna lufą karabinu wskazuje nam drogę. Mimo naszych protestów, pokazywania map i namów, by jechać w przeciwnym kierunku, nasz Simon mrucząc tylko:
All right, all right – jedzie, jak mu poradzono. Po kilku kilometrach dojeżdżamy do miejsca, gdzie woda zerwała drogę. Jakieś 6 lat temu, jak się dowiadujemy od napotkanego drwala, który pokazuje, że do wodospadu Mutarazi jedzie się w przeciwnym kierunku. Zawracamy, by po kilku kilometrach znów spotkać strażnika, który pokierował nas w złą stronę.
Hej, boss! – kierowca woła i tłumaczy mu co narobił. Tamten przybiera zafrasowaną minę. Śmieje się serdecznie. Okazuje pełne zaambarasowanie, a na koniec prosi kierowcę o okazanie dokumentów, które długo i wnikliwie sprawdza.
Jadąc zupełnie pustymi wzgórzami, docieramy wreszcie do parkingu, skąd już tylko 600 m dzieli nas od miejsca, skąd najlepiej widać wodospad. Chwytamy za sprzęt i biegiem! Słońce w Afryce zachodzi błyskawicznie i teraz jest już zupełnie niedaleko linii horyzontu.
Nic dziwnego, że wszyscy od obejrzenia Mutarazi zaczynają dzień. Słońce zachodzi dokładnie nad nim. Nie da się zrobić żadnej fotografii, mając czerwoną tarczę na wprost obiektywu. Bezskutecznie usiłuję zabić wzrokiem przewodnika. W końcu zrezygnowany pytam, jak w języku shona, którym mówi też prezydent Mugabe, wymawia się słowo – kretyn.
Niepotrzebnie już teraz się denerwujesz. Jest końcówka pory suchej i to najgorszy okres w Zimbabwe do oglądania wodospadów. Wszystkie wyglądają, jak cieknący kran. Dopiero się wkurzysz, gdy dojedziemy nad wodospady Wiktorii.
Na nocleg do Troutbeck Resort docieramy późnym wieczorem. Kiedy wreszcie po trzech dniach pobytu napotykamy tu pierwszych białych turystów, nie wiadomo czy okazać grzeczną obojętność, czy jednak ucieszyć się ich widokiem.

 

WYSOKIE MURY IMPERIUM

Za tym szczelnym murem, w okresie świetności imperium Monomotapa żyło 200 żon ówczesnego króla. To przynajmniej w części wyjaśnia, dlaczego mur był tak wysoki.

WIELKA WIEŻA W WIELKIM ZIMBABWE

Zadziwia techniką wykonania, choć jej przeznaczenie nie jest ustalone.

PARK NARODOWY NYANGA

„Tu jest prawie tak pięknie, jak u nas” – powiedział znajomy Szkot.

 

W KAMIENNYM KRĘGU


Żaden wyjazd do Zimbabwe nie mógłby być kompletny bez wizyty w ruinach Wielkiego Zimbabwe, zwanego też „Domem z kamieni”. To największa budowla okresu przedeuropejskiego na południe od równika, leżąca 25 km od Masvingo. Obiektem głównym jest „Świątynia”, owalna budowla o średnicy ok. 80 m, składająca się z wysokiego na 10 m i szerokiego miejscami na 5 m muru, wewnątrz którego wznosi się tajemnicza wieża 12-metrowej wysokości i kilka innych obiektów, również kamiennych. Wszystkie wzniesiono z granitowych kostek bez użycia jakiejkolwiek zaprawy. Przeznaczenie budowli jest nieznane, choć wszyscy są zgodni, że absolutnie nie miała ona charakteru obronnego. Władcy średniowiecznego imperium Monomotapa nie mieli z kim przegrać. Nie musieli więc się bronić, dopóki nie przybyli tu Portugalczycy.
W ruinach znaleziono też osiem figurek ptaków o sokolich dziobach i z ludzkimi dłońmi zamiast nóg. Te dziwadła widnieją na dzisiejszej fladze Zimbabwe. Wśród archeologów panuje w zasadzie zgoda co do tego, że imponujące budowle wznieśli przodkowie dzisiejszych plemion Szona, a nie semiccy przybysze. Duma z tego miejsca sprawiła, że po zwycięstwie Mugabe cały kraj nazwano właśnie Zimbabwe. Co znamienne, na podstawie staranności i kunsztu, z jakim układano kamienne bloki, badacze wyraźnie oddzielają trzy charakterystyczne okresy w historii Wielkiego Zimbabwe. Początkowo, kamienie układano dość starannie, jakby uczono się, pod czyjąś kontrolą (?), metr po metrze, nowych dla tej części Afryki technologii. Potem przyszedł okres maestrii. Pojawiły się fryzy szefronowe i coraz precyzyjniej szlifowane kamienie. Aż w końcu… zaczęto budować gorzej niż na początku.
To trochę, jak historia najnowsza tych ziem, z trudem wydzieranych buszowi, powoli irygowanych, obsadzanych nowymi zasiewami i w końcu doprowadzonych do niezwykłej wydajności, pozwalającej żywić siebie i sąsiadów. Aż w końcu przyszła kompletna zapaść. W 2008 roku inflacja osiągnęła groteskowe rozmiary i wyniosła 89,7 tryliarda procent. „Jestem głodującym miliarderem” – takie transparenty nieśli wtedy protestujący przeciwko rządom Mugabe. Dziś gospodarka zaczyna się powoli dźwigać, bo nie może chyba upaść niżej. Obowiązującą walutą jest dolar amerykański.
Śpimy w hotelu Great Zimbabwe, gdzie Simon z dumą pokazuje wiszące w recepcji zdjęcia.
Nocowała tu Lady Di!
Fiu, fiu. Ktoś jeszcze, oprócz niej i nas?
No tak. Wiele osób. Także teściowa Diany.
Elżbiecie II, z Bożej łaski Królowej Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, Antigui i Barbudy, Australii, Bahamów, Barbadosu, Belize etc. w prezentacji Simona ostał się tylko tytuł teściowej Lady Di. God save Queen Elizabeth!

 

WZGÓRZE MALINDZIDZIMU (MIEJSCE, GDZIE MIESZKAJĄ DUCHY PRZODKÓW)

Tu, zgodnie ze swoim życzeniem, spoczywa sir Cecil Rhodes – twórca Rodezji i spółki De Beers Mines, posiadającej wszystkie kopalnie diamentów w tym kraju.

BUSZMEŃSKIE MALUNKI

Jaskinie Matopo Hills są największym na południu Afryki skupiskiem tych naskalnych malowideł.

WALK THE LION!

A czy Ty wyprowadziłeś już dziś swojego lwa na spacer?

 

WŁOS SIĘ JEŻY


Na równinach Zimbabwe, 8 km od Gweru, znajduje się powszechnie reklamowany Antelope Park. To siedziba African Lion & Environmental Research Trust – pierwszego na świecie ośrodka rehabilitacji i uwalniania lwów – jak szybko przekonaliśmy się, zupełna fikcja, niewarta najbardziej pomiętego dolara zimbabweńskiego z okresu hiperinflacji. Można tu o poranku pospacerować z młodymi lwami, wysłuchawszy wcześniej prelekcji na temat zasad bezpieczeństwa. Groza i niepewność, jakie czyhają na śmiałków (którymi za chwilę się staniemy), o których opowiada nam młody i już znudzony wolontariusz, okaże się groteską. Puszyste lwiątka łaszą się do wszystkich i gdyby nie poszturchiwania i ciągnięcie za grzywę, w ogóle nie chciałyby spacerować. To jednak nie jest kontrowersyjny punkt programu. To dobrze, że są ośrodki jak ten, które skupują biedne sieroty po odstrzelonych lwach w Botswanie i Zimbabwe, dokąd na polowania jeżdżą dzielni mężczyźni z całego świata, by tam, wychyleni ze swych terenówek, mogli wypróbować sztucery, lunety i noktowizory.
Problem, co zrobić z osieroconymi lwami, gdy już podrosną i nie warto ryzykować spacerów z ubezpieczonymi turystami. Tu wymyślono podobno sposób przywracania im możliwości powrotu w dziki świat. Wieczorem, za dodatkową opłatą i po wysłuchaniu kolejnej prelekcji na temat zasad bezpieczeństwa zobaczymy jeden z etapów.
Kiedy po zmroku wyjeżdżamy odkrytymi toyotami, by podążać za trzema wypuszczonymi z klatki lwami, czuć napięcie. Lew i dwie samice idą tyralierą, a trzy samochody z turystami powoli suną za nimi. Snop czerwonego światła, podobno niewidocznego dla zwierząt, co jakiś czas wyławia z mroku ich sylwetki. Przez krótkofalówki kierowcy podają sobie pozycję najwyraźniej zaganianych lwów. Nagle jeden z samochodów zapala wygaszone dotąd reflektory. W ich świetle kompletnie zaskoczone stoją dwie małe impale. Przez chwilę. Po chwili, w błysku fleszy, samochodowych reflektorów i latarek lwy rozszarpują jedną z malutkich antylop.
Międzynarodowy gwar i podniecenie wśród rozentuzjazmowanych turystów jeszcze głośniejszy będzie jutro przy śniadaniu, gdy kolejne grupy będą się przekonywać, że widziały więcej.
It was marvellous! – zapewnia mnie starsza pani biorąca drugą porcję owsianki.
What was marvellous?
No, ten cały program przywracania.
Dotąd wypuszczono z ośrodka jednego lwa. Podobno. Jego los jest nieznany.

 

LEKCJA PRZYSTOSOWANIA

W świetle reflektorów i ku uciesze turystów lwy odrabiają swoją lekcję.

NIETYPOWONOSE

Słoń i nosorożec to czołowi przedstawiciele tego „gatunku”.

 

WIELKA PIĄTKA AFRYKI


Wzgórza Matobo są pasmem długości 100 kilometrów. Zwietrzałe skały granitowe i przepastne zagłębienia porośnięte gęstym buszem zawsze były schronieniem dla ludu Szona. Tu znajduje się jedno z największych skupisk malowideł naskalnych, liczących sobie tysiące lat. W kraju, gdzie za zrobienie zdjęcia budynkom miejskim w Bulawayo grozi kara pieniężna, skalne malowidła można dotykać. Niestety, wielu to robi brudnymi paluchami. Na szczęście, nikt nie próbuje dotykać czarnych i białych nosorożców, które można tu spotkać bez trudu i w samotności patrzeć, jak strzygą zakolczykowanymi uszkami.
By jednak zobaczyć całą Wielką Piątkę Afryki, czyli jeszcze słonia, lwa, bawoła i lamparta, trzeba pojechać dalej, do Parku Narodowego Hwange. To największy rezerwat dzikiej przyrody w Zimbabwe powierzchnią dorównujący Belgii. Samych słoni jest tu od 20 do 75 tysięcy. Park nie jest ogrodzony i zwierzęta mogą się swobodnie przemieszczać, stąd tak duża, przypominająca nasze sondaże przedwyborcze, rozbieżność w szacunkach co do ich liczby.

 

„DYM, KTÓRY GRZMI”

Tak nazywano ciągnące się na długości 1,7 km wodospady na rzece Zambezi, na granicy Zimbabwe i Zambii, zanim David Livingstone nie nazwał ich imieniem swojej królowej.

WIELKI SURWIWAL


Wodospady zostały odkryte w 1855 roku przez Davida Livingstone’a i na cześć angielskiej królowej (Simon nie wie, czyją była teściową) nazwane wodospadami Wiktorii. To tu, na północnej granicy Zimbabwe, rzeka Zambezi spada z wysokości 110 metrów, wyrzucając w górę chmurę wodnego pyłu. Przemieszczając się do kolejnych punktów widokowych, których wzdłuż wodospadów wyznaczono 16, warto zabrać ze sobą parasol lub nie brać aparatów fotograficznych, choć to drugie byłoby zbrodnią na wspomnieniach.
Atrakcją jest też most kolejowy ponad rzeką Zambezi, który spina stalowym łukiem brzegi głębokiej na 110 m przepaści. Każdy z tych metrów można podziwiać, rzucając się na bandżi w dół. Komu i tego mało, może spróbować, po podpisaniu stosownego formularza o zrzeczeniu się wypłaty odszkodowania, spływu po Zambezi. Płomień zapału do tego przedsięwzięcia wygasa jednak, gdy odczytujemy nazwy tylko niektórych progów rzecznych, które należy pokonać w czasie tego, mającego najwyższą punktację w międzynarodowej skali trudności, spływu. Zaczyna się od Diabelskiej Spłuczki (The Devil’s Toilet Bowl), potem są Podróże Guliwera, Zatrata, Pożeracz Ciężarówek, Trzy Brzydkie Siostry, a na koniec – Terminator.
Jednak surwiwal, przed którym rzeczywiście trzeba przestrzec podróżujących, to korzystanie z usług Air Zimbabwe. Na lotnisku dowiadujemy się, że zarezerwowane i opłacone bilety są nieaktualne. Najbliższe loty do Harare być może będą wznowione za 2 dni. Zawsze jest tak, że gdy prezydent Mugabe ma gości i chce im pokazać wodospady, to odwołuje wszystkie inne loty. Na szczęście, latają małe samoloty. Wykupujemy więc miejsca w 6-osobowej maszynie, lecz i tu czeka kolejna niespodzianka. Przed wejściem na pokład pilot oświadcza, że część bagażu nie może polecieć. Maszyna tyle tego nie podźwignie.
Zostawiamy na płycie lotniska dwie walichy, do których solidarnie pakujemy rzeczy najmniej potrzebne, a jakiemuś mechanikowi wręczamy 200 dolarów z nikłą nadzieją, że będzie w stanie zorganizować ich dostarczenie w ciągu doby do naszego hotelu w Harare.
Następnego dnia, gdy już mamy opuszczać Zimbabwe, w hotelu pojawia się Simon ciągnący nasze dwie zostawione walichy.
Simon jesteś wielki.
Zimbabwe is great!