Zjeżdżam rowerem z niewysokiego grzbietu górskiego, zostawiając za sobą Tajlandię. Przede mną – w znacznej części płaska – Kambodża. Pierwszy biwak robię na polnej drodze. Tak będzie bezpieczniej. Kambodża uchodzi za jeden z najbardziej zaminowanych krajów świata. To pozostałość po najczarniejszym okresie w jej historii: zbrodniczych rządach Czerwonych Khmerów i wojnie wietnamskiej, w którą uwikłali swój kraj.
Dostępny PDF
Rok 1975, w którym Czerwoni Khmerzy doszli do władzy, ogłosili rokiem 0. Jednak dla wielu mieszkańców Kambodży (Khmerów) był ostatnim. Komunistyczny dyktator Pol Pot usiłował wcielić w życie wizję Kambodży rolniczej i samowystarczalnej. Za dewizy uzyskane z eksportu nadwyżek ryżu planowano sprowadzać towary niedostępne w kraju. Nadwyżek nie było, ale ryż i tak wędrował za granicę. Zapanował głód. Brakowało nie tylko żywności, ale także leków i ubrań. Pol Pot zabrał się do eliminowania rzeczywistej i domniemanej opozycji. Ginęli, nierzadko na torturach, przedstawiciele pomniejszych grup etnicznych, mnisi, lekarze, muzycy, wszyscy, którzy choćby przez fakt noszenia okularów, mogli uchodzić za inteligencję. Po czterech latach rządów Pol Pota populacja Kambodży zmniejszyła się o jedną trzecią. 70 procent ocalałych stanowiły kobiety. Przez kolejne 11 lat kraj okupowali Wietnamczycy. Przyszli z hasłem „Wyzwalamy od Pol Pota”.
OFIARY WOJNY
W Kambodży wciąż co miesiąc ginie 70 osób, a ponad 300 zostaje rannych w wyniku wybuchu pozostawionych min pułapek.
SKLEPIK Z ENERGIĄ
Tu można naładować akumulatory, podłączając je do generatora.
JEDZIE WĘGIEL DO WSI
Wielu mieszkańców nie ma dostępu do elektryczności, a węgiel drzewny pozostaje najtańszym źródłem energii.
KHMERSKIE KARAOKE
Pierwsi spotkani przeze mnie Khmerzy są bardzo mili, wręcz przyjaźni. Z jednej z przydrożnych wiejskich chałup wołają do mnie: – Chodź na owoce! Z innej zapraszają na obiad. Wieczorem chcę rozstawić namiot przy tutejszej szkole. Informuję o tym, na migi, grupkę miejscowych. Ci, po krótkiej naradzie, sygnalizują: to niebezpieczne. Któryś z Khmerów podaje mi telefon. Słyszę kobiecy głos, mówiący po angielsku: – Idź za właścicielem telefonu. Zaprowadzi cię na nocleg. To blisko.
Pół kilometra dalej znajdujemy elegancki dom. Uśmiechnięci ludzie prowadzą do pokoju, w którym będę spał. Częstują kolacją. Kuchnia kambodżańska to światowa czołówka! Jem, słuchając, jak moi gospodarze podśpiewują. Mieszkańcy Azji Wschodniej uwielbiają karaoke. O 22. generator prądotwórczy zostaje wyłączony. Czas spać.
Rano zaczyna się ruch przy stojącej obok domu pompie. Pompy ufundowali tu Australijczycy, chcąc podnieść stan higieny w kraju, gdzie wodę wciąż czerpie się głównie z niezbyt czystych rzek. Mój gospodarz, jak widać, to ktoś znaczniejszy, co najmniej sołtys – taki duży dom, przy nim pompa, generator prądotwórczy i do tego prywatny zestaw do karaoke. Wieś nie jest zelektryfikowana. Gdzieś na jej skraju hałasuje wielki generator. Ładuje akumulatory samochodowe, które potem ktoś rozwiezie po domach. Dla wielu jedynym urządzeniem elektrycznym jest mała lampka, która musi wystarczyć, by rozproszyć mrok nocy.
NAJPIĘKNIEJSZA
Świątynia Bayon, ozdobiona niezliczonymi wizerunkami bóstw, należy do najbardziej znanych dzieł sztuki i architektury khmerskiej. Jest jedną z najpiękniejszych świątyń w Angkor Wat. Znajduje się tu 37 wież.
DŻUNGLA POCHŁONĘŁA IMPERIUM
...lecz nadal podtrzymuje jego mury. Figowiec bengalski dzięki swoim mocnym pędom, które zakorzeniając się, tworzą naturalną konstrukcję, zapobiega rozsypaniu się budowli.
KHMERSKIE ŚWIATOWIDY
Wpatrzone w cztery strony świata głowy ze świątyni Bayon. Wciąż trwa spór, czyje oblicza przedstawiają posągi.
Z GRABIAMI NA RYBY
Któregoś dnia śniadanie jem w dawnym ogrodzie królewskim niedaleko Siem Reap. Na ławce zjadam kanapkę bynajmniej nie królewską. Wokół mnie piętrzą się pozostałości stolicy wielkiego imperium Khmerów. Nie przypuszczałem, że te budowle będą tak imponujące. Kilometry ścian pokryte płaskorzeźbami. To tutaj znajduje się największa budowla religijna świata – świątynia Angkor. A także inna, chyba najpiękniejsza, jaką kiedykolwiek widziałem: Bayon.
Jedną ze świątyń właśnie rekonstruują. Nowoczesny sprzęt, dźwigi... Idzie im jednak jakoś nieporadnie. Nieopodal młodzi ludzie wciskają turystom pamiątki. Ich niewielki zysk uszczupli potem skorumpowana policja. Niepłacący haraczu nie mają prawa sprzedaży.
Oto potomkowie narodu, który niegdyś władał Azją Południowo-Wschodnią. Dawniej imperium, dziś jeden z najbiedniejszych krajów świata.
Z Siem Reap wyjeżdżam główną arterią Kambodży. Samochodów, na szczęście, mało. Gorzej, że te nieliczne pędzą jak szalone. Zamiast autobusów, pikapy z ludźmi tłoczącymi się na pace. Wielu też jest – jak ja – rowerzystów.
Wszechobecna bieda i tu rzuca się w oczy. Widziałem wiezionego na motocyklu chorego, podłączonego do kroplówki zawieszonej na trzymanym przez niego kiju. Innym razem para dorosłych w ten sam sposób wiozła dziecko. Kij trzymała kobieta. Biedaków nie było stać ani na pobyt w szpitalu, ani na taksówkę.
Młodzi mężczyźni urządzają połów w przydrożnych wodach. Przeczesują muł grabiami, szukając długich, wężowatych ryb. Nieopodal tablice z apelem przeciw takiemu kłusowaniu. Raczej nieskuteczne, bo przy tej biedzie kuchnię wzbogaca wszystko, co można złapać. Szarańcze i inne owady, pająki i żmije. Żmij próbuję na przydrożnym straganie. Prażone na oleju, zwinięte w precelki. Ułamuję po kawałku i maczam w sosie czosnkowym. Naprawdę niezłe.
SREBRNA ŚWIĄTYNIA W KOLORZE ZŁOTYM
Jej podłogę wyłożono 5329 srebrnymi płytkami (stąd nazwa), każda waży 1,125 kg. Wewnątrz znajduje się figura kryształowego Buddy oraz wizerunek Buddy Maitrei inkrustowany 9584 diamentami.
NIELUDZKI TRANSPORT
Azja bywa okrutna nie tylko dla zwierząt.
WŁOCHATY PRZYSMAK
Smażona tarantula należy do lokalnego menu.
JAK NOCOWAĆ, TO W KLASZTORZE
Zabudowania klasztorne wznoszą się na wysokiej górze. Młody mnich i towarzyszący mu chłopak zaproponowali, że mnie oprowadzą. Chcą poćwiczyć angielski. Chłopak nie jest mnichem, ale może mieszkać w świątyni, gdyż chodzi do tutejszej szkoły. To przywilej chłopców – dziewczętom nie wolno spać w świątyni, więc szanse na naukę mają praktycznie tylko w szkołach niedaleko swoich domów, mało kogo stać na opłacenie stancji. Stąd, większość kambodżańskich dziewcząt wcześnie kończy edukację.
W ubogiej Kambodży mnichem zostaje się często dla podniesienia standardu życia, a czasem jest to jedyna szansa na zdobycie wykształcenia.
Mijamy jaskinie, moi przewodnicy nie kwapią się jednak, by mi je pokazać. – Boimy się duchów – wyjaśniają. Mnisi? W końcu zgadzają się wejść. W jednej z jaskiń widzę makabryczny stos czaszek i kości. To pozostałość po rządach Pol Pota, szczątki „wrogów” dyktatury. Gdy dochodzimy do końca, mnisi opuszczają jaskinie z wyraźną ulgą
W świątyni właśnie odbywają się nieodpłatne dla mieszkańców pobliskich wsi zajęcia z angielskiego. Prowadzi je mnich, który już na tyle zna ten język, że może dzielić się wiedzą. Proszą, żebym mu pomógł. Podoba mi się ta idea samopomocy. Człowiek nieodpłatnie dzieli się z innymi tym, co potrafi. Możliwe, że tym, co sam też poznał dzięki takim darmowym lekcjom.
W drodze czasem natrafiam na obwoźnych handlarzy. Za środek transportu służą im rowery, często bardziej obładowane od mojego. Najbardziej imponują mi sprzedawcy koszyków. Transportują olbrzymie wieże tego towaru. Ich rowery są ciężkie, ale solidne; w kołach mają metalowe pręty. Zwykłe szprychy nie wytrzymałyby obciążenia. Spotykam też nabijaczy jednorazowych zapalniczek. Jaki może być profit z takiego procederu? Jednorazówka jest tak tania! A jednak jeden z nabijaczy stawia mi coca-colę.
WYPŁYWAMY NAPRZECIW POTRZEBOM KLIENTA
W pływającej wsi Kampong Luong domy budowane są na tratwach z bambusa. Na mniejszym zdjęciu: sklep warzywny płynie do klienta.
SZEF KUCHNI POLECA
Nasiona lotosu i żmije w sosie czosnkowym.
PŁYWAJĄCA WIOSKA
Na noc rozstawiam namiot przy polnej drodze. Wydawałoby się, że na tyle daleko od głównej trasy, by nie słyszeć przejeżdżających nią pojazdów. Okazuje się, że droga, którą wybrałem, też do całkiem cichych nie należy. Chyba prowadzi do wsi, bo co rusz coś nią przejeżdża. Motocyklista przystanął i zaprasza mnie do domu. Nie chce mi się ruszać. Namiot rozstawiony, leżę wygodnie. Po chwili wraca, z żoną i dzieckiem. Dzwoni na policję, w trosce o moje bezpieczeństwo. Jego intencje rozumiem, ale „pomocą” zachwycony nie jestem. Przyjeżdżają policjanci, też na motocyklu. Na migi pokazują, że mam się spakować i jechać za nimi. Nie uśmiecha mi się to, ale wyboru nie dają. Zwijam namiot i jedziemy kilka kilometrów dalej, na posterunek. Będę ich gościem. Jeden z policjantów nawet pozamiatał podłogę, żebym miał czysto. Serdeczność Khmerów jest niesamowita.
W wiosce nad olbrzymim jeziorem Tonle Sap sprzedawcy oferują mnóstwo ryb, marynowanych i suszonych. Mimo to, tutejsza restauracyjka serwuje tylko... kurczaki. W Kambodży dość powszechnie panuje przekonanie, że kurczak smaczniejszy jest od ryby. A że droższy? Białego turystę stać, tacy kasę mają!
Z jeziora wypływa rzeka Tonle Sap. Dokąd wypływa? To zależy. Normalnie, jej wody wpadają do olbrzymiej rzeki Mekong. Ale w porze deszczowej Mekong tak przybiera, że nurt Tonle Sap cofa się o 100 km, z powrotem do jeziora. Powierzchnia jeziora się powiększa, a miejscowość Kampong Luong oddala się od brzegu. To dość szczególna wieś, bo pływająca. Wszystkie domy w niej umocowane są na bambusowych tratwach. Na wodzie unoszą się sklepy, zakład fryzjerski, szkoła, stacja paliw i bary. Nawet świnie hoduje się w pływających klatkach.
SZEF KUCHNI POLECA
Nasiona lotosu i żmije w sosie czosnkowym.
PARKING NA GROBLI
Rowery, będące najpopularniejszym środkiem transportu w Kambodży, nie przydadzą się jednak w pływającej wiosce.
ZAMIAST SZAMPANA, KWIAT LOTOSU
Phnom Penh, stolica Kambodży w czasach Pol Pota niemal opustoszała. Wszystkich mieszkańców wygnano do pracy w polu. Przymusowa ewakuacja objęła nawet pacjentów szpitali, którzy umierali podczas owego marszu śmierci.
Dziś Phnom Penh prezentuje się zgoła inaczej. Choćby na ulicach: ruch, ogromne zamieszanie. Pojazdy jeżdżą lewą stroną, prawą, jak im wygodniej. Samochody, skręcając w boczną drogę, przed skrzyżowaniem zjeżdżają na przeciwległy pas, oczywiście blokując całą resztę. W stolicy skupia się cały – słabo w tym kraju rozwinięty – przemysł. Widok robotników spieszących do fabryk, kojarzy się z dziewiętnastowiecznymi rycinami. Szare, zmęczone twarze. Przeważają młode kobiety. Do pracy jeżdżą w przepełnionych, kilkudziesięcioosobowych przyczepach motocykli.
Jest 1 stycznia, jednak tu nikt nie świętuje Nowego Roku. Obowiązuje kalendarz buddyjski, w którym rozpoczęcie roku wypada zazwyczaj w lutym. Ich sprawa, ja postanowiłem, chociaż symbolicznie, uczcić ten dzień. Funduję sobie małą, ale egzotyczną, ucztę. Na początek, kwiat lotosu, a właściwie jego nasiona. Wydłubuje się je z nierozwiniętego jeszcze pąku. Drugie danie jest też całkiem niezwykłe. To kambodżański przysmak: wielkie jak dłoń, smażone tarantule! Natura poskąpiła im urody, są ogromne i włochate. Budzą odrazę, ale po usmażeniu są naprawdę smaczne. Kto by pomyślał.
Nowy Rok i nowa przygoda. Przed przekroczeniem granicy oddaję rower do myjni. Za naprawdę profesjonalne umycie i naoliwienie części ruchomych płacę jedynie pół amerykańskiego dolara! Teraz w pełnej krasie – sam się też wyszorowałem i przebrałem – mogę rozpocząć poznawanie Wietnamu.