Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2004-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2004 na stronie nr. 13.

Tekst i zdjęcia: Grzegorz Kapla,

Delhi albo dziesięć kręgów wtajemniczenia


W pierwszej chwili odrzuca cię brud na ulicach, żebracy, kalecy, wszędobylskie krowy i smród spalin. Potem słyszysz dziwny furkot, który zagłusza hałas ulicy. Podnosisz głowę. Miliony zielonych papug lecą wąwozem ulicy pomiędzy wieżowcami bez okien. To cud! Jesteś w Indiach...

 

W Indiach wszystko jest święte. Święte krowy z żelazną konsekwencją walca na budowie autostrady pakują się prosto w plecak leżący na kawałku blachy pośrodku kałuży błota. Krowie w to graj – plecak czerwony, może będzie smaczny. Za świętą krową truchta jeszcze bardziej święty cielak. Plask, plask, wskakuje w błoto, rozchlapując je wokół, jakby był u siebie na podwórku. A to przecież główny dworzec autobusowy w stolicy kraju – Delhi.

 

Obok plecaka, na kawałku kartonu, święty mąż sadhu uśmiecha się dobrotliwie, wyciągając rękę po jałmużnę. Miseczka, torba i wyświechtany gałgan na grzbiecie to cały jego majątek. Nie ma znaczenia, czy ofiarujesz mu garść rupii, ciapata, czy tylko uśmiech – i tak cię pobłogosławi. Hindusi to niesamowicie mili ludzie. Nawet jeśli cię okradną – to z klasą.

 

Delhi by night.

Na Connaught Place – centralnym placu Nowego Delhi – roi się od joginów, czyścicieli uszu, handlarzy i oczywiście zaklinaczy węży.

 

Krąg pierwszy: zagubienie

 

Samoloty mają to do siebie, że nie zawsze lądują wtedy, kiedy lubisz. To znaczy – w południe. Ten lądował w nocy. Przysuwasz nos do plastikowej szyby. Pod tobą Delhi by night. Ma to swoje dobre strony – zamiast falistoblaszanych domków biedoty widzisz morze białych świateł – aż po sam horyzont. I jedno wielkie, zielone ognisko. To Dom Modlitwy Baha-i. Świątynia wszystkich wyznań. Olbrzymi budynek w kształcie kwiatu lotosu przypomina operę w Sydney. Z nieba wygląda imponująco – olbrzymi kwiat w morzu świateł. Pod boeingiem, na autostradzie łączącej miasto z lotniskiem, siedzą młodzi Hindusi. To modne miejsce na randkę. Siadają przytuleni i patrzą na lądujące samoloty...
Do centrum trzeba pojechać taksówką. Oczywiście ambassadorem. Ten wóz jest symbolem Delhi, tak jak riksza – Kalkuty. Obła, niklowana konstrukcja z lat pięćdziesiątych zaopatrzona w romantyczny, umieszczony na zewnątrz taksometr, który kierowca łamie za pomocą chromowanej dźwigni.
Siedzenia, kryte niemiłosiernie spękaną dermą, która kiedyś była pewnie biała... Otwierasz okno. Patrzysz w feerię świateł przed oczyma – tych nowych, elektrycznych, i tych tradycyjnych – płonących stosów śmieci, przy których blasku uwijają się miejscowi rzemieślnicy. I kompletnie nie masz pojęcia, gdzie jesteś. Delhi – niegdyś stolica hinduskich muzułmanów – w 1911 roku przejęła po Kalkucie brzemię stolicy jednego z największych krajów świata. Mieszka tu prawie 12 milionów ludzi, zanieczyszczenie powietrza dorównuje temu w Meksyku, hałas jest nieporównywalny z niczym, co człowiek przy zdrowych zmysłach może sobie wyobrazić. I nawet w magicznych Indiach niewiele miejsc może się równać z tym miastem.
– Trzeba się zarejestrować – taksówkarz zatrzymuje się przed jasno oświetlonym kantorem z napisem Government Tourist Office na szybie – wejdź, zapisz się, ja poczekam.
Wchodzisz. Uśmiechy, kawa, foldery. Chciałbyś jednak znaleźć jakiś hotel zamiast słuchać o atrakcjach Indii. Młody człowiek w garniturze udającym Armaniego, który można tu sobie uszyć za kilka dolarów u każdego krawca – sięga po telefon i wykręca numer telefonu hotelu. Tego, o który ci chodzi. Bierzesz słuchawkę, żeby usłyszeć, że nie ma wolnych miejsc. I tak kilka razy z rzędu.
– Hm..., jak ci pomóc – frasuje się chłopak – może w „York Hotel” będą miejsca? Są. Zapłacisz 30 USD zamiast trzech, których spodziewałeś się za łóżko w kultowym Ringo Guest House. Ale za to zapisałeś się w księdze biura i za 200 USD zamówiłeś sobie bilety do Leh. Choć wcale nie miałeś ochoty tam jechać...

 

 

Krąg drugi: osaczenie

 

Miało być inaczej – dyskusje po świt z podróżnikami z całego świata, którzy jak pszczoły do miodu ciągną do Ringo. „York Hotel” jest w podłej dzielnicy. Wysokie krawężniki, hałas dieslowskich generatorów prądotwórczych, krowy chadzające całymi stadami i przerzucające kolejne sterty śmieci. A rankiem... krawaciarz z biura turystycznego siedzi w holu na dole, rozparty na drewnianej, bogato rzeźbionej ławie tuż pod figurą Ganeshy – wedle hinduskich wierzeń patrona m.in. złodziejaszków. Przed hotelem stoi już nie ambassador, lecz jeep maruti. I zamiast ruszyć przed siebie... znowu trafiasz do „biura”. I znowu „szukają ci hotelu”. Pierwszy telefon, drugi.
– Zaraz, zaraz..., ależ głos w słuchawce wciąż jest ten sam! – teraz, wypoczęty i wykąpany, bystrzej patrzysz krawaciarzowi na ręce. I nagle rozumiesz – chłopak dzwoni... do pokoju obok. Za każdym razem wybiera ten sam numer! Naciągacze żyją z tego, że lokują turystów w drogich hotelach w odległych dzielnicach!
– Co jest, panowie, do jasnej cholery – jest ich zbyt wielu, żeby chwycić gościa za krawat. Hindusi podobno stronią od przemocy, ale kto ich tam wie. Może lepiej obrócić wszystko w żart? Może uda się odzyskać 200 USD, które miał kosztować bilet do Leh? A może lepiej wyjść stąd i poprosić o pomoc policjanta?
– Żartujemy – śmieją się, widząc, że zostali rozszyfrowani. I tak nie jest źle – z hotelu „York” dostaną za mnie 5 USD. Mają niezły obiad.
Po dziesięciu minutach wracam z policjantem. Błąd. Nigdy nie wiesz, czyim kumplem jest policjant w obcym mieście. Ale powinieneś wiedzieć – że nie twoim.
– Nie martw się, jutro wpadnij po swój bilet lotniczy – uśmiecha się ten w krawacie i dodaje rozbrajająco – wiesz, taką mamy pracę. To lepsze niż kopanie rowów.
Nauczony doświadczeniem nie wsiadam już do taksówki. Szukam motorikszy. Najlepiej, żeby rikszarz nosił turban. Sikh, jeden z bohaterów „Angielskiego pacjenta”, był przecież człowiekiem honoru. Po półgodzinie gniecenia się z plecakiem na ławeczce ląduję na Connaught Place. W samym środku miasta molocha. Ufff! Stąd tylko krok do Scindia Place numer 17. Ringo Guest House. Najsłynniejsze w Azji przytulisko dla trampów. Od 30 lat w tym samym miejscu, od 30 lat bez remontu. Starożytny chyba klimatyzator marki York, który dawno już przeszedł na emeryturę i zamiast chłodzić służy za gniazdo gekkonów oraz spalony dusznym upałem taras na dachu, z którego nie ma żadnego widoku. Stoją tu stoliki i krzesełka z oparciami wyplatanymi z plastikowych osłonek od przewodów elektrycznych. Witają cię uśmiechy tych, co na podróżowaniu po świecie zżarli zęby. No, wreszcie się odnalazłeś.

 

Jazgot ulicy nie milknie chyba nigdy.

Na kilkupasmowych ulicach zobaczysz najbardziej eleganckie limuzyny i ani śladu nędzy. Do Pałacu Prezydenckiego Zrashtrapati Bhavan od Connaught Place musisz iść taką właśnie aleją w kierunku India Gate – Łuku Tryumfalnego, bliźniaczo podobnego do tego z Paryża.

Wszystko to kotłuje się na drodze, od czasu do czasu zwalniając: już to z powodu wędrującej krowy, już to – wielbłądziego zaprzęgu.

 

Krąg trzeci: obłąkanie

 

Mówili – sierpień nie jest dla białego człowieka. Sierpień to monsun, czterdzieści stopni w cieniu i sto procent wilgotności powietrza. Nie kłamali. Tak właśnie jest. Najgorzej jest nocą. Mokre prześcieradła, lepki śluz na całym ciele, jazgot zepsutego yorka. Nie ma ucieczki przed tym koszmarem. Zwlekasz się, żeby wleźć choć na chwilę pod zimny prysznic. Ale to nie pomaga. Musisz przywyknąć. Im wcześniej to pojmiesz – tym lepiej. Rankiem jest znośnie. O świcie, zanim słońce zdąży się rozgrzać, jest całkiem przyjemnie. Na zaparkowanych wzdłuż trotuarów o wysokich krawężnikach rowerowych rikszach dosypiają ich kierowcy. Muszą pracować do późna w nocy, żeby opłacić dzienną stawkę opłaty za dzierżawę sprzętu. Im samym zostaje niewiele. Akurat tyle, żeby kupić sobie posiłek w ulicznej budce – kilka łyżek zupy i piekielnie ostry pierożek z fasolowym nadzieniem. Z każdą minutą robi się coraz bardziej gorąco. Szare wiewiórki przylegają do pniaków drzew w poszukiwaniu cienia, a wielkie brunatne ptaszyska, które – gdzie nie spojrzysz – są w zasięgu wzroku, karmią swoje młode.
Jazgot ulicy nie milknie chyba nigdy. Dwusuwowe motoriksze, autobusy miejskie, prywatne mikrobusy, jeepy kursujące po stałych trasach bez rozkładu, które odjeżdżają po zapakowaniu takiej masy pasażerów, jaka w Europie wymagałaby autobusu, miejscowe „harleye” na trzech kołach, dźwigające na sobie budy dla dziewięciu osób. Wszystko to kotłuje się na drodze, od czasu do czasu zwalniając: już to z powodu wędrującej krowy, już to – wielbłądziego zaprzęgu.
W samym środku miasta znajduje się wielkie rondo Connaught Place, skąd rozchodzą się wszystkie główne ulice. Na północ: do Czerwonego Fortu, na południe: do dzielnicy bogatych, India Gate i pałacu prezydenta, na wschód: do świętej rzeki Jamuny, a na zachód: do świątyni Lakszmi i świętego gaju, w którym musisz mieć oczy dookoła głowy, bo tutejsze małpy tylko czekają, żeby dopaść twego bagażu.
Niby proste, ale cały czas błądzisz. Dlaczego? Bo w Indiach ruch jest lewostronny. I choć to może dziwne – Hindusi zdają się czytać w lewą stronę... przestrzeń. Jeśli wskazują ci kierunek – liczą od lewej do prawej. My zaś myślimy w kierunku zgodnym ze wskazówkami zegara. I kiedy ruszamy do Lakszmi – trafiamy nad rzekę. Nie wolno wpadać w irytację. Na Delhi, ten olbrzymi kocioł dźwięków, barw i zapachów, jest tylko jeden sposób – zanurzyć się w nim, otworzyć szeroko oczy i pozwolić mu się poprowadzić. Każdy zaułek to nowa przygoda. Szkoda, że nie możesz się cieszyć nią tak, jak należy. 200 USD w „depozycie” biura turystycznego ciąży jak kamień...

 

 

Krąg czwarty: oświecenie

 

Co począć w obcym, wielkim mieście, w którym nie znasz nikogo, kto mógłby ci przyjść z pomocą, kiedy nawet policjant okazuje się kolegą naciągacza? Co zrobić, jeśli masz do czynienia z ludźmi wychowanymi w zupełnie innej kulturze, którzy – jeśli im się pożalisz – powiedzą ci, że odzyskasz swoje w następnym wcieleniu? Kto cię zrozumie w tym kraju, gdzie święte są krowy, węże, słonie, drzewa, góry, obłoki i rzeki?
Swój.
Swój – znaczy: chrześcijanin. Nic lepszego nie przyszło mi do głowy.
Jak znaleźć chrześcijanina w New Delhi? Buddystę można poznać po szafranowej szacie, wyznawcę Kryszny po loku na czubku ogolonej czaszki, Sikha po turbanie i niegolonej nigdy – przenigdy skórze. Ale chrześciajnina? Po tym, że klęka przy konfesjonale.
– Do świątyni! – wciskam się do wnętrza motorikszy. Błądzenie po tym mieście w duszne godziny południa jest ponad siły białego. W rikszy nie ma klimatyzacji, ale nie ma też drzwi i jeśli maszyna ruszy – jest znośnie. Pot przestaje płynąć ciurkiem po twarzy i zaczyna się sączyć kropelka po kropelce. Na razie, płynie – bo... nie ruszamy.
– Do jakiej świątyni? – uśmiecha się rikszarz.
– Do chrześcijańskiej, do kościoła.
– Nie znam takiej świątyni – kręci z uśmiechem głową.
No tak. I wtedy mnie oświeciło. Sięgam po zapocony „Lonely Planet India”. Katedra Najświętszego Serca. Jest w pobliżu Garudawara Rakanbanganj – świątyni Sikhów.
– Aaaaa... Garudawara – odpręża się rikszarz. Ruszamy.
Biskup Roland De Souza wygląda raczej na lekarza niż na księdza. Słucha w skupieniu, od czasu do czasu przeciągając dłonią po zarośniętej brodzie.
– No tak, chyba potrzebujemy pomocy Kabira.
Kabir ma ze dwa metry wzrostu i jest miejscowy. Znaczy – ze stolicy.
Pozostaje ustalić, gdzie jest „Rządowe Biuro”, bo „jest ich tu z pewnością więcej niż dwa tuziny”. Kiedy mówię, że w okolicy są zakłady malarzy – Kabir już wie. I od tej pory Delhi staje się jakoś lepsze. Po półgodzinie wraca do mnie 200 USD...

 

Małpy – władczynie starego miasta.

Chandni Chowk to główna ulica starego Delhi. Paharganj – główny bazar – to jego serce.

 

Krąg piąty: oczarowanie

 

Na Connaught Place – centralnym placu Nowego Delhi – roi się od joginów, czyścicieli uszu, handlarzy i oczywiście zaklinaczy węży. Święte kobry siedzą w trzcinowych, wyblakłych od starości koszach. Na widok turysty z aparatem fotograficznym zaklinacze podrywają się ze sterty papierów, na których leniwie siedzą całe popołudnie. Budzą kobry.
– Twenty rupias, twenty rupias – machają rękoma i wyciągają zza pazuchy swoje instrumenty. Święta kobra wyrwana nagle z odrętwienia pręży swe lśniące ciało i wysuwa język. Nie dostrzegam, żeby tańczyła, ale faktem jest, że nie atakuje swojego opiekuna. Pokaz trwa kilka minut. Trzy zdjęcia i 20 rupii wędruje z ręki do ręki.
Kobra jest dla Hindusów równie święta jak krowa. Ale i tak może się uważać za szczęściarę – siedzi w koszu cały dzień. Pracuje tylko parę minut, raz na jakiś czas. Kosz nakryty jest trzcinową pokrywką, która chroni gada od słońca. Niedźwiedź – o,... ten nie ma lekko.
Niedźwiedź leży w rzadkiej kępce cienia. Gęste futro ubabrane kurzem sprawia wrażenie sfilcowanego. Miś dycha niczym parowóz, a jęzor zwisa mu z pyska jak różowy kawał szynki. Nikt nie chce obejrzeć pokazu tresury, jest za gorąco, żeby przystanąć.
Środek sierpnia – środek monsunu. Biały człowiek czuje się najlepiej w jakimś kulturalnym miejscu. Na przykład w Ośrodku Niemieckiej Kultury i Sztuki – w zamian za okazję skorzystania z najlepszego air condition w centralnym Delhi trzeba się tylko pokręcić wokół kilku pretensjonalnych rzeźb i porobić przemądrzałe miny na widok kilku mikroakwarelek. Wszyscy, którzy stoją obok, robią podobne miny. Uradowanych z rześkiej bryzy powietrza o temperaturze szesnastu stopni, którą wypluwa z siebie air cooler – najlepszy przyjaciel białego człowieka w tropikach.

 

 

Krąg szósty: odkrywanie

 

Co dziesiąty Hindus jest muzułmaninem. Nie spożywa wieprzowiny, a krowa nie jest dla niego świętością. Muzułmanie podbili północne Indie osiemset lat temu, przynosząc tej ziemi wiarę w jednego Boga, zakaz przedstawiania jego wizerunków na obrazach i rzeźbach oraz imponującą architekturę funeralną, nieznaną hinduistom ufającym w łańcuch wcieleń.
W Delhi trzeba zobaczyć grobowiec Humayuna. Ta szesnastowieczna budowla z czerwonego piaskowca, zwieńczona olbrzymią marmurową kopułą, jest protoplastą Taj Mahal – najsłynniejszego obok Angkor Wat zabytku Azji. Grobowiec ma już większość elementów, które znajdujemy w Taj – smukłe kolumnady, lekkie łukowate arkady, bogate zdobienia murów, kopułę. Diabeł tkwi w szczegółach. Delikatne desenie ścian doprowadzono w Taj Mahal do doskonałości, jakiej nigdy wcześniej ani nigdy później nie udało się ludziom powtórzyć. Może dlatego, że rzemieślnicy, którzy tam pracowali, zostali skróceni o dłonie... Tuż obok Humayuna warto zobaczyć grób Nizammudina Chistiego – sufickiego świętego, który dokonał żywota w Delhi w 1325 roku, oraz ukochanej córki szacha Jahana.
Warto też odwiedzić pozostałości po dokonaniach maharadży Jai Singha – władcy, który zyskał sławę jako najdoskonalszy astronom swoich czasów. Jego wykute w kamieniu obserwatorium Jantar Mantar można zobaczyć w centrum miasta przy Sansad Marg. Najważniejszym jednak zabytkiem sztuki islamu jest Qutab Minar. Położony kilkanaście kilometrów na południe od miasta jest łatwo dostępny dla wszystkich, którzy się odważą skorzystać z autobusów miejskich. Ponieważ turyści unikają ich jak ognia, odważni zaraz po wejściu stają się atrakcją dnia i natychmiast znajdą się życzliwi, którzy wyjaśnią, gdzie i kiedy należy się przesiąść.
Minaret Qutab to pięciopiętrowa wieża o wysokości 73 metrów, zwężająca się ku górze. Budowano ją od roku 1193 do 1368. Trzy pierwsze piętra są czerwone i wykute w piaskowcu, czwarte jest białym marmurem, a piąte – z żółtego piaskowca. U stóp minaretu przycupnął najstarszy meczet na subkontynecie indyjskim, zbudowany na fundamentach hinduskiej świątyni Wisznu. W środku do dziś tkwi imponujący siedmiometrowy, odlany z żelaza filar. Napis wyryty na nim w sanskrycie głosi, iż poświęcono go królowi Czandrne Gupcie Vikramadityi. Rządził on w Indiach do 413 roku naszej ery.

 

Do tego święte krowy, wielbłąd zaprzęgnięty do wozu czy olbrzymi indyjski bawół przyciśnięty monstrualnym chomątem.

Na Delhi, ten olbrzymi kocioł dźwięków, barw i zapachów, jest tylko jeden sposób – zanurzyć się w nim, otworzyć szeroko oczy i pozwolić mu się poprowadzić. Każdy zaułek to nowa przygoda.

To właśnie tutaj, jak w wannie, możemy się po sam czubek głowy zanurzyć w takiej atmosferze Delhi, o jakiej marzymy.

 

Krąg siódmy: poszukiwanie raju

 

Czerwony Fort Lal Quila jest dla Delhi tym, czym Wawel dla Krakowa, Taj Mahal dla Indii, a Indie dla świata. Jest najważniejszy. I choć pochodzi z XVII stulecia, wciąż żyje. To właśnie z jego 18-metrowych murów 15 sierpnia każdego roku z okazji Dnia Niepodległości prezydent Indii przemawia do swego narodu.
Wchodzisz do wnętrza przez imponującą konstrukcję Bramy Lahore. Dla mieszkańców Delhi to bliski sercu symbol. Bo to właśnie tutaj załopotała pierwsza indyjska flaga po odzyskaniu niepodległości. I tutaj swoje mowy wygłosili Nehru i Indira Ghandi. Wchodzisz w bramę wprost z najbardziej zatłoczonej ulicy miasta – Chandni Chowk, jakby przeniesionej w czasie z lat czterdziestych.
Za murami panuje nieopisana cisza. I czysta, świeża zieleń. W ogrodach fortu można spędzić i kilka dni. Warto zobaczyć muzeum wojskowe i zwiedzić cały kompleks budowli, które powstawały od 1648 roku. W XVII stuleciu był to najbardziej imponujący pałac ówczesnych czasów. W sali przyjęć mogolskiego cesarza stał słynny Pawi Tron wyrzezany ze złota i drogich kamieni. Ten, o który wybuchła wojna z Persami i którego szczątki można dziś zobaczyć w Teheranie. W sali tronowej pozostał wyryty na ścianie napis: „Jeśli gdziekolwiek na świecie jest raj, jest on właśnie tutaj”.
Dzisiejsi władcy Indii mieszkają w innej części miasta. Dzielnica ambasad, wśród których polska jest jedną z najbardziej okazałych, sąsiaduje z dzielnicą milionerów. Mieszka ich w Indiach więcej niż w jakikolwiek innym kraju na świecie. Na kilkupasmowych ulicach zobaczysz najbardziej eleganckie limuzyny i ani śladu nędzy. Do Pałacu Prezydenckiego Zrashtrapati Bhavan od Connaught Place musisz iść taką właśnie aleją w kierunku India Gate – Łuku Tryumfalnego, bliźniaczo podobnego do tego z Paryża. Choć oczywiście zamiast nazwisk bohaterów z wojen napoleońskich tu wyryte są nazwiska 85 tysięcy żołnierzy Armii Indyjskiej poległych w I wojnie światowej i wojnie afgańskiej.
Wokół bramy biegają małpy, a zakochani pływają w łódkach po okolicznych kanałach i stawach. Można też pojeździć na słoniu. Przy Łuku Tryumfalnym skręcasz w prawo, w najsłynniejsza ulicę Delhi – Rajpath. Tu mieszczą się imponujące gmachy wszystkich ministerstw, a na wzgórzu, na którym kończy się aleja – stoi pałac prezydenta. Jest ciekawym połączeniem mogolskiej architektury cesarskiej i XIX-wiecznej architektury angielskiej. Jest więc konglomeratem artystycznych zdobyczy najpoważniejszych... okupantów Indii w ciągu naszej ery.
Kto ma szczęście odwiedzić Delhi w lutym, ten powinien zarezerwować pół dnia na zwiedzenie prezydenckich ogrodów. Nie ustępują tym w Wersalu, choć zamiast fontann podziwiamy tu na 130 hektarach żywopłotowe rzeźby na przykład w kształcie słoni. Kolory parku – szafranowa ziemia, zielone krzewy i białe niebo symbolizują barwy indyjskiej flagi. W czasach, kiedy pałac był rezydencją wicekróla, w ogrodach pracowało 418 ogrodników i 50 chłopców, których zadaniem było... płoszenie ptaków.

 

 

Krąg ósmy: nasiąkanie

 

Chandni Chowk to główna ulica starego Delhi. Paharganj – główny bazar – to jego serce. W połowie drogi pomiędzy nimi, w labiryncie krętych i piekielnie zatłoczonych uliczek, kryje się Meczet Jama. Największy w Indiach. I największa ekstrawagancja szacha Jahana, wykuta w jego ulubionych kamieniach – czerwonym piaskowcu i białym marmurze. I choć minarety wznoszą się na wysokość 40 metrów, niełatwo je wypatrzyć ponad głową, jeśli człowiek zanurzony jest w kolorowym tłumie przechodniów starego miasta.
Uliczki pełne są egzotycznych zapachów, hałasu i obwieszone jak choinka tysiącem ręcznie malowanych szyldów. To właśnie tutaj, jak w wannie, możemy się po sam czubek głowy zanurzyć w takiej atmosferze Delhi, o jakiej marzymy, oglądając podróżnicze filmy albo romanse, których akcja rozpoczyna się w czasach Kiplinga. Nie musimy zamykać oczu, żeby się znaleźć w samym środku dziewiętnastowiecznego tłumu pełnego kulisów, riksz, pięknych w każdym calu i w każdym wieku hinduskich kobiet w sari, eleganckich mężczyzn pod parasolami, lawirujących między żebrakami i wózkami handlarzy. Mnisi buddyjscy w szafranowych szatach obracają w palcach grube paciorki swoich różańców, Sikhowie przeciskają się w kierunku świątyni Digambara Jain, wyznawcy hinduizmu zostawiają buty przed wejściem do świątyni Gauri Shankar, a muzułmanie podążają jeszcze kilkadziesiąt kroków dalej do meczetu Sunehri. Do tego święte krowy, wielbłąd zaprzęgnięty do wozu czy olbrzymi indyjski bawół przyciśnięty monstrualnym chomątem – wszystko to wymieszane ze sobą jak w gorącym tyglu: rwąca rzeka kolorów, kształtów i woni, jakich nie doznasz nigdzie indziej.
Krępy mężczyzna chwyta w dłoń wielki, zielony kokos i jednym mocnym cięciem otwiera go jak jajo na miękko. Pac – odpada wierzchni kawał kopry. Do środka wędruje słomka od napojów. W takim klimacie ugasi pragnienie lepiej niż coca-cola. Kulisi – z wielkimi koszami pełnymi wszelakiego dobra, które jakimś cudem bez podpierania rękoma utrzymują na głowach – krążą w tłumie jak olbrzymie wieloryby pośród gór lodowych. Paharganj – to tutaj najłatwiej znaleźć nocleg w podłym hoteliku, w którym za niesamowity charakter orientalnej przygody wystarczy zapłacić garść drobnych monet. Wąskie schodki, skrzypiąca podłoga z desek poczerniałych od czasu i od niemycia, ściany gęste od much rozpędzanych przez błyskawiczne akcje gekkenów. Czasem przez otwarte okiennice łeb do środka wsadzi małpa. Złośliwa i niebezpieczna, bo pochwyci wszystko, co wpadnie jej w oko. Jest prawdziwą władczynią starego miasta.
Zakupy w Delhi to marzenie kobiet. Tysiące wzorów, zabójczo niskie ceny, kolory, od których się kręci w głowie. Mężczyznom kręci się w głowie natychmiast i niemal natychmiast muszą na czymś usiąść i odpocząć. Na szczęście są dla mężczyzn już to skrzynki nakryte narzutką w sklepikach bez klimatyzacji, już to szezlongi w sklepikach z klimatyzacją. W sklepikach z klimatyzacją mężczyzna może liczyć dodatkowo na herbatę. Dzięki temu nie wtrąca się do interesów.

 

Żeby posmakować prawdziwych Indii, musisz spróbować jedzenia z budek ulicznych kucharzy.

Pałac prezydenta jest ciekawym połączeniem mogolskiej architektury cesarskiej i XIX-wiecznej architektury angielskiej.

Krąg dziewiąty: rozsmakowanie

 

W opinii wielu smakoszy indyjska kuchnia może z powodzeniem rywalizować z tradycjami takich potęg jak kuchnia seczuańska czy kantońska. Jedzenie tutaj wymaga odwagi. Trzeba przełamać lęk przed nieznanym albo zrezygnować i poprzestać na licznych McDonald'sach czy Pizza Hut. Ale jeśli się raz spróbuje obiadu z ulicznej budki – nie ma odwrotu. Jest o wiele smaczniejszy niż ten, który dostaniesz w najlepszych restauracjach.
Żeby posmakować prawdziwych Indii, musisz spróbować jedzenia z budek ulicznych kucharzy. Praktykują oni przez całe dziesiątki lat, zresztą zupełnie jak Chińczycy, przygotowywanie tylko jednej potrawy. Trening czyni mistrza. Poznasz to, nawet jeśli do wyciskanej z suszonego liścia bananowca jednorazowej miseczki wleją porcję dhal – najpopularniejszej potrawy Indii, wegetariańskiej curry podawanej z ciapatami lub ryżem. Warto się skusić na serowy mattar paneer albo ziemniaczane, piekielnie ostre aalu dum. W małych restauracyjkach podają tandoori – potrawy z grillowanego mięsa, które wcześniej przeszło przez specjalną marynatę, oraz biryani – mięso z kolorowym ryżem, orzechami i owocami. Jeśli zaryzykujesz podróż w niezbadane rejony podniebienia i masz ze sobą zestaw loperamidu – będziesz zachwycony. Ale prawdziwa przygoda dopiero przed tobą. Bo prawdziwa przygoda to thali. Najlepszą podają w kultowej restauracji hippisów z okresu Lata Miłości – „Tandoor”. Thali to talerz a właściwie taca, na której otrzymujesz kilkanaście miseczek przeróżnych potraw, miskę jogurtu, kilka słodkości na deser i ryż. Ryz wysypujesz na tacę, dodajesz do niego sosów z miseczek, mieszasz wszystko ręką i... jeśli jest za ostre, a zawsze jest za ostre, poproś o dodatkowy jogurt. Znakomicie studzi hinduskie przyprawy.

 

 

Krąg dziesiąty: biały tygrys

 

Ogród zoologiczny nie należy do najpopularniejszych celów wycieczek przybyszów z Europy czy Ameryki. Ale mieszkańcy Delhi uwielbiają swoje zoo. I trudno się im dziwić. Pośród niebotycznych wieżowców czy zatłoczonych uliczek, pośród upału i duchoty smogu – ten ogród jest prawdziwą oazą zieleni i cienia. W dodatku to jeden z najciekawszych ogrodów zoologicznych świata. Oprócz sumaryjskich nosorożców, indyjskich lwów, niezwykłych ptaków można tu zobaczyć jedno z najrzadszych zwierząt świata – białego tygrysa. Zostało ich już na naszym globie 46. Pięć mieszka w Delhi. Żeby je ujrzeć, trzeba pokonać wiele przeszkód: tajemnicę sieci komunikacji miejskiej, bo z centrum nie da się tu dojechać bez przesiadek; niezwykle długą kolejkę do kasy oraz labirynt, którym jest samo zoo. Co prawda do każdego biletu dołączona jest mapa, ale i tak miną godziny, zanim dotrzesz na miejsce, kompletnie już oszołomiony barwami i śpiewem ptaków, tajemniczą głębią spojrzenia człekokształtnych małp, ogromem nosorożców, sztuczkami słoni czy zabójczym urokiem bengalskich tygrysów, beztrosko pływających w wielkim stawie pełnym zielonej rzęsy. Wreszcie stajesz przed olbrzymim betonowym kompleksem – posesją białego tygrysa – i... dalszą drogę blokuje masywna krata. A na niej napis: „Jest monsun. Jest bardzo gorąco. Tygrys śpi. Jest zbyt cenny, żeby budzić go tylko po to, aby cię zobaczył”.