Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2007-06-01

Artykuł opublikowany w numerze 06.2007 na stronie nr. 36.

Tekst i zdjęcia: Zbigniew Borys,

Wsiąknąć w Malezję

NIEŚPIESZNA PODRÓŻ

Przeczytałem kiedyś opowieść o człowieku, który strzelał z armat prosto w niezamieszkaną dżunglę. Wydało mi się to działaniem bez żadnego sensu, a gdy dowiedziałem się, że zamiast kul armatnich posyłał tam srebrne monety – byłem prawie pewien, że oszalał.

 

Przybyłem na Palau Penang dokładnie 210 lat po tym, jak pierwsi brytyjscy osadnicy, przywiezieni na okrętach Kompanii Wschodnioindyjskiej, dotknęli nieznanej ziemi. Flotą dowodził wówczas niejaki kapitan Francis Light i to jemu zawdzięczała Korona Brytyjska niezwykle korzystne przejęcie strategicznej wyspy. W zamian za poparcie militarne i garść złotych monet zyskał on akceptację miejscowego sułtana i zajął teren wtedy jeszcze niezamieszkany. Nikt z załogi nie chciał jednak na ochotnika bawić się w Robinsona Crusoe na bezludnej wyspie. Aby umotywować jakoś przyszłych plantatorów, kapitan Light rozkazał napełnić lufy armatnie srebrnikami z okrętowego skarbca i wystrzelić w kierunku ściany zieleni, która wówczas otulała całą wyspę. Trudno było o lepszą zachętę. Kto żyw, ruszył w kierunku nieznanego lądu. Podobno do dziś na wyspie można znaleźć srebrniki trącące armatnim prochem.

 

Warsztaty, sklepiki, restauracje i małe zakłady usługowe obejmują swymi ramionami sporą część chodnika, nie dając przejść obojętnie.

 

Wsiąknąć w Georgetown

 

Obecnie jednak nie numizmaty przyciągają tutaj rzesze wędrowców z całego świata, ale głównie ciepłe morze, łagodny klimat, piaszczyste plaże i świetna infrastruktura. Pewnie i ja trafiłbym nad jedną z zacisznych zatok, z miękkim piaskiem, rzędem palm i skąpo odzianym międzynarodowym towarzystwem.
Gdyby nie Georgetown – stolica wyspy.
Założona w 1786 roku przez kapitana Lighta i nazwana tak na cześć księcia Walii (a późniejszego króla Jerzego IV) – przez wieki była pierwszą przystanią licznie przybywających tu marzycieli i artystów, łotrów i odszczepieńców z dalekiej Europy oraz zwykłych robotników z Chin i Indii, szukających poprawy losu. Dzięki wolnemu portowi i liberalnej polityce ekonomicznej miasto rozrastało się błyskawicznie, by na początku XVIII wieku osiągnąć liczbę 10 tysięcy mieszkańców.
Dziś liczy sobie około 250 tysięcy i choć nowoczesność zagościła na dobre w wielu dzielnicach, to najstarsza część nadal wygląda, jakby była wzięta żywcem z XIX-wiecznych rycin. Całe śródmieście to jedno wielkie Chinatown, z kolonialną zabudową, rikszarzami penetrującymi wąskie uliczki i zapachami kantońskiej kuchni.
Wsiąkłem tam na dobre. Prawdę mówiąc, zamierzałem pomieszkać w Georgetown kilka dni, aby poznać miasteczko i wyskoczyć w głąb wyspy. Zostałem trzy tygodnie...

 

 

Szlifując bruk

 

Naprawdę mi się tam podobało. Niewielki hotelik „Wan Hai”, położony przy bocznej uliczce o wdzięcznej nazwie Love Lane, stał się moim małym domem. Cena nie była wygórowana, właściciel, sympatyczny, a kolejni współtowarzysze z wieloosobowej sali okazywali się wyrozumiali – nie musiałem zatem za każdym razem tłumaczyć, co do ciężkiej cholery można robić przez tyle dni w mieścinie, którą z powodzeniem można zwiedzić w kilka godzin.
Przyjemnie zatem spędzałem czas. Polegało to głównie na niespiesznych wędrówkach, zagubianiu się w labiryntach wąskich ulic i wśród z każdym dniem coraz bardziej znajomych twarzy. W Azji wiele rzeczy rozgrywa się gdzieś na granicy domu i ulicy. Wszystkie warsztaty, sklepiki, restauracje i małe zakłady usługowe obejmują swymi ramionami sporą część chodnika, nie dając przejść obojętnie. Zawieszałem zatem wzrok, często uzbrojony w obiektyw aparatu fotograficznego, na rzemieślnikach różnej maści, na fryzjerach, rzeźnikach i młodocianych czyścibutach. Podglądałem jubilerów, krawców i naprawiaczy zepsutych wentylatorów. Dopingowałem graczy w warcaby, szachy chińskie i próbowałem rozwikłać zasady gry w madżonga. Dawałem się przewieźć w zawrotnym tempie znajomemu rikszarzowi i potrafiłem przesiedzieć całe popołudnie na krawędzi chodnika, obserwując niespieszne życie mojego miasteczka. Czasami ktoś napomykał o jakimś święcie, pogrzebie, weselu. Zapraszał, łapał za rękę i prowadził. A to do chińskiej świątyni, a to do hinduskiego sanktuarium, a to do muzułmańskiego domu.
Nieraz wyjeżdżałem na cały dzień poza miasto, na jedną z plaż, aby odetchnąć od miejskiego gwaru, albo na nieodległe wzgórze, gdzie klimat ponoć lepszy i przyroda bardziej dziewicza. Penang Hill wznosi się 830 metrów ponad poziom większości ulic w Georgetown. Specjaliści wyliczyli, że na szczycie jest o pięć stopni Celsjusza chłodniej niż na wysokości linii brzegowej i dla wielu jest to główna motywacja, aby się tam wybrać. Na wierzchołek prowadzi wiele zagubionych wśród zieleni szlaków. Gdzieniegdzie można dostrzec dziko rosnące truskawkowe samosiejki – to potomkowie dawnych sadzonek, które po wykarczowaniu lasów zasadzili pierwsi osadnicy. Ze wzgórza rozciąga się panorama całej wyspy i sporej części półwyspu. Łatwo też zauważyć most spinający dwa lądy. To najdłuższy most w Azji Południowo-Wschodniej. Po nim następnego dnia dotarłem na stały ląd i podążyłem na południe, w kierunku Kuala Lumpur – stolicy Malezji.

 

Taiping wyróżnia miejski park z łąkami, oczkami wodnymi i romantycznymi mostkami. Bardziej przypomina południe Anglii niż skrawek wschodniej Azji.

Cameron Highlands – mekka włóczykijów z całego świata i herbaciane zaplecze Malezji.

KL. Za dużymi miastami nie przepadam...

 

Miasteczko Naj

 

Zanim dotarłem do KL (Key El – tak w skrócie nazywają Malajowie swoją stolicę), upłynęło sporo czasu. Pierwszym przystankiem było niewielkie miasteczko Taiping. Wcale nie chciałem się tam zatrzymywać, ale droga dojazdowa była tak cudna (aleja mangowców, z konarami tworzącymi swoisty baldachim nad jezdnią), że niejako bezwiednie zrezygnowałem z dalszej podróży. Znalazłem niedrogi pokój w kolonialnym budynku z odpadającym tynkiem i wyszedłem miasteczku naprzeciw.
Okazało się, że Taiping to dawne centrum wydobycia cyny – największe i najstarsze na półwyspie. Odkrywki kopalniane należą już do przeszłości, podobnie jak wielkomiejski charakter osady. Ta dawna stolica prowincji Perak dziś stanowi spokojne, ale niepozbawione czaru, prowincjonalne miasteczko. I chociaż po dniach chwały zostały tu i ówdzie jedynie cynowe czajniki – do dziś miejsce to szczyci się wieloma rzeczami, które pojawiły się tu po raz pierwszy w historii Malezji. Sami mieszkańcy czasami nazywają przewrotnie swoje miasto „31 Firsts”, co oznacza, że przynajmniej 31 razy coś miało swoją premierę właśnie tutaj. I tak znajdują się tu najstarsza w Malezji linia kolejowa, muzeum (z 1883 roku), park, zoo, wodociągi i wiele innych. Najprędzej zaczęto też tu wydawać codzienne gazety po angielsku i tamilsku. To co wyróżnia Taiping dodatkowo, to bez wątpienia Taman Tasik – miejski park z łąkami, oczkami wodnymi i romantycznymi mostkami. Bardziej przypomina południe Anglii niż skrawek wschodniej Azji. Założony został w 1880 roku (oczywiście jest to najstarsze założenie parkowe w Malezji) na terenie dawnej odkrywki cyny, u podnóża Maxwell Hill – pierwszego górskiego kurortu na półwyspie.

 

 

Kauczukowa armia

 

Droga na południe coraz bardziej oddalała się od wybrzeża i wiodła teraz między rzędami równo posadzonych drzew. Czasami pojawiali się między nimi mężczyźni o zmęczonych twarzach, z nożami w dłoniach i blaszanymi wiadrami w ręce. A drzewa płakały białymi łzami...
To kauczuk. Sadzonki, przeszmuglowane z Brazylii, pierwszy raz pojawiły się na półwyspie w drugiej połowie XIX wieku. Największym zainteresowaniem obdarzył je niejaki Hugh Low, który jako pierwszy, w 1870 roku, założył miniplantację w swoim ogrodzie w Kuala Kangsar. Być może przeczuwał, że za niecałe dwadzieścia lat rozpęta się istne kauczukowe szaleństwo. W 1888 roku wynaleziono opony, którymi zaczęto uszlachetniać twarde dotąd koła automobilów. Przemysł motoryzacyjny nabierał tempa, pojawiało się coraz więcej samochodów i zapotrzebowanie na kauczuk – główny składnik gumowych okładzin – rosło z każdym dniem. Dziewiczy tropikalny las, splątany i chaotyczny, ustępował miejsca kroczącej tyralierą armii kauczukowych drzewek. Nowe plantacje pojawiały się jak grzyby po deszczu, a zyski ich właścicieli rosły ponad wszelką miarę. I choć dziś oszołamiające kauczukowe fortuny należą już do przeszłości, wciąż jeszcze w okolicach Kuala Kangsar można wybrać się na spacer wśród równych alejek ponacinanych z wprawą kauczukowców.

 

 

Wczesna rzeź herbaty

 

Jadąc dalej, gdzieś za Ipoh, kiedy gorące, wilgotne powietrze nie pozwala się skupić na krajobrazach za szybami autobusu, wzbiera pragnienie, aby skręcić w bok – na wschód, w stronę majaczących na horyzoncie zielonych wzgórz. Tam powinno być chłodniej. I jest.
Miejsce to odkrył dla potomnych William Cameron – nadworny kartograf i twórca pierwszych w historii map tego regionu. Do dziś ten pagórkowaty teren nosi jego imię. To Cameron Highlands – mekka włóczykijów z całego świata i herbaciane zaplecze Malezji. Leżące na wysokości od 1300 do 1829 metrów wzgórza przekonują, że klimat w Malezji potrafi być rześki, wieczory chłodne, a noce wręcz zimne. Doceniają to ci wszyscy, którzy mają już dość ciągłego ocierania potu z twarzy i marzą o tym, by nocą z rozkoszą wtulić się w śpiwór po sam nos.
Umiarkowany klimat odpowiada też herbacianym krzewom, które zadomowiły się tu na dobre. Tworzą one soczyste, zielone dywany, otulające łagodne zbocza i doliny. Gdyby ich nie obcinać, urosłyby do wysokości dziesięciu metrów, ale nikt nie pozwala im na tyle samodzielności. Gdy tylko pojawią się młode listki, chłonące łapczywie wilgoć z powietrza i cieszące się każdym promieniem słońca, pojawiają się też hinduscy pracownicy, którzy za pomocą sekatorów ścinają je i wrzucają do wiklinowych koszy na plecach. Potem transportuje się je do licznych tu faktorii, gdzie dokonuje się ich selekcji, suszy i poddaje fermentacji.
Cameron Highlands to miejsce nieobliczalne. Pogoda często płata tu figle, zmieniając błyskawicznie bezchmurne niebo w nisko sunące chmury, połykające najwyższe wzniesienia i rozmywające obraz okolicy. Czasem zrywa się ulewa, czyniąc z wydeptanych, stromych i wąskich ścieżek wezbrane potoki. Bywa nastrojowo, magicznie i niekiedy trochę strasznie. W podobnych okolicznościach musiał chyba zaginąć Jim Thompson – łowca przygód, awanturnik i milioner. 26 marca 1967 roku wyszedł na poobiedni spacer i... nigdy nie wrócił. Porwanie? Atak tygrysa? Samobójstwo? A może po prostu nie zabrał ze sobą mapy Cameronu?

 

Może lepiej zamknąć oczy...

Tu można przejść tuż obok zwierzęcia ukrytego w zaroślach i wcale go nie zauważyć.

W Błotnistym Ujściu

 

Za dużymi miastami nie przepadam. Gdy wyjeżdżałem z Tanah Rata, zaczynałem żałować, że opuszczam Cameron Highlands. Dotarłszy zaś do przedmieść Kuala Lumpur, gdzie powietrze zdążyło się już nasycić spalinami, zapragnąłem odwrócić bieg wydarzeń, wracając do zielonych wzgórz i chłodu poranków.
Kuala Lumpur oznacza dosłownie „Błotniste Ujście” i było kiedyś niewielką osadą przyklejoną do kopalni cyny. Dziś jest jedną z większych metropolii w Azji Południowo-Wschodniej. Do niedawna miasto szczyciło się najwyższym budynkiem na świecie – Petronas Towers. Bliźniacze wieże, ukończone w 1998 roku i wysokie na 452 metry, stały się symbolem Malezji wkraczającej w XXI wiek. Można się pokusić o dotarcie na 42 piętro, aby wejść na łącznik spajający dwa wieżowce. Uważa się, że z punktu widzenia inżynierii budowlanej był to najbardziej skomplikowany element całej konstrukcji. Zafascynowani techniką będą zatem badali każdy cal wiszącego mostku, ci z lękiem przestrzeni zacisną powieki najmocniej, jak potrafią, a reszta będzie się rozkoszowała panoramą wielkiego miasta.
Zamieszkałem niedaleko Merdeka Square, w Chinatown, w niewielkiej kamienicy, gdzie wieloosobowa sala pachniała ludzkim potem, a ściany zdobiły krwawe plamy po zabitych pluskwach. Bez wątpienia było to jedno z najmroczniejszych miejsc, w jakich przyszło mi spędzać noce. Na lepsze wówczas nie było mnie stać. Ale okolica była ciekawa. Całkiem blisko do serca miasta, czyli na Merdekę, Masjid Jamek (piątkowy meczet) w zasięgu ręki – czyli, że nie było potrzeby nastawiania budzika.
Główną pierzeję placu Merdeka ozdabiają budynki z przełomu XIX i XX wieku. Zegar na monumentalnej, 42-metrowej wieży, która już nie góruje w panoramie miasta, wciąż wybija z godnością godziny – jak za dawnych lat. Spoglądając na jego staroświecką tarczę, doszedłem do wniosku, że zbyt długo już tkwię w tym prawie dwumilionowym mieście. Pewnego razu zwyczajnie się spakowałem i ruszyłem do dżungli.

 

 

Ulotny zapach Przygody

 

Kiedy tylko dotarłem do Kuala Tahan – wrót najstarszego i największego obszaru chronionego w Malezji – głęboko wciągnąłem powietrze. Pachniało wilgocią, zielenią i przygodą. Wiedziałem, że będzie mi się tu podobało.
Park Narodowy Taman Negara to zielone płuca tego kraju. Założony w 1937 roku, o powierzchni grubo ponad czterech tysięcy kilometrów kwadratowych, nie jest jedynie ścianą zieleni, ale odrębnym i osobliwym światem. Stanowi dom dla wielu dzikich zwierząt, w tym tak dużych jak słonie, nosorożce i tapiry oraz tak niebezpiecznych jak tygrysy i lamparty. Większość z tych, którzy liczyli na bliskie spotkania z wielkim zwierzem, opuszcza jednak park z markotnymi minami. Zbyt dużo oczekiwań lub za mało czasu. Mieszkańców dżungli wytropić nie jest łatwo. Jeśli ma się szczęście, można ich usłyszeć, zobaczyć natomiast udaje się bardzo, bardzo rzadko. To przecież nie afrykańska sawanna z widokami po horyzont, lecz gęsty i ciemny las tropikalny, gdzie można przejść tuż obok zwierzęcia ukrytego w zaroślach i wcale go nie zauważyć. Złośliwi twierdzą, że jedynymi mieszkańcami parku, na spotkanie z którymi możemy liczyć w stu procentach, są... pijawki. Fakt, jest ich tam całkiem sporo. I bywają dokuczliwe.
Mimo że podczas kilkudniowego pobytu w Taman Negara poza pijawkami widziałem jedynie trochę małp i dorodnych jaszczurek, opuszczałem park w pełni szczęśliwy. Byłem przecież w – jak twierdzą przyrodnicy – najstarszej pierwotnej dżungli świata. A to jest coś – nieprawdaż?