Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2007-10-01

Artykuł opublikowany w numerze 10.2007 na stronie nr. 10.

Tekst: Monika Witkowska,

Wokół Morza Marmara


Jeden kraj i aż cztery morza... Tego możemy Turcji pozazdrościć. Nad Śródziemne i Egejskie często jeździmy na wakacje. Czarne też jest znane, choć turystycznie słabo wykorzystane. O Marmara – niektórzy nawet nie słyszeli.

 

Morze Marmara to dziwne morze... Na mapie wygląda jak jezioro. Właściwie to łącznik między morzami – Czarnym (za pośrednictwem cieśniny Bosfor) i Egejskim (przez cieśninę Dardanele), a zarazem granica między Europą a Azją. Jeśli myślimy o plażach, nie jest to wymarzony kierunek. Jeśli jednak znajdziemy się w Stambule, czemu nie zrobić sobie kilkudniowej wycieczki wzdłuż jego wybrzeży?

 

 

Przedzielone miasto

 

Największym miastem nad Morzem Marmara, a zarazem największym w całej Turcji jest Stambuł (ponad 10 milionów mieszkańców, ale nikt dokładnie nie wie ile). W rankingu tureckich portów ocenianych pod kątem wielkości przeładunków wyprzedza go tylko Izmir. Ograniczające miasto od południa morze nie rzuca się jednak w oczy, jest jakby z boku. Za to nie sposób wyobrazić sobie Stambułu bez Bosforu. Nazwa cieśniny nawiązuje do jednego z mitów opowiadających o mającym romans Zeusie. Obawiając się złości żony – Hery, najważniejszy z bogów postanowił rozwiązać kłopotliwą sytuację, zamieniając kochankę w jałówkę. Hera jednak i tak znalazła sposób na zemstę – sprowadziła wielkiego gza, który użądlił krowę w zad, zmuszając do szalonego pędu przez cieśninę. „Bous” to w języku starogreckim krowa, „poros” – przejście, chodzi więc o „miejsce, którędy przeszła krowa”.
Na Bosforze zawsze ruch. To przecież jeden z najważniejszych szlaków morskich świata. Od Morza Marmara do Czarnego przez cieśninę jest 30 kilometrów, a silne prądy sprawiają, że nie jest łatwo tam nawigować. Utrudnieniem dla dużych statków są małe stateczki wycieczkowe (rejs po Bosforze to jedna z atrakcji ulubionych przez turystów) oraz promy. Liczba tych ostatnich i tak spadła, odkąd w 1953 roku oddano do użytku pierwszy most bosforski. Teraz są już dwa – zawieszone na ogromnych pylonach konstrukcje należą do największych tego typu w świecie.
Stambuł to bez wątpienia jedno z najbardziej fascynujących miast. Wielkie, zatłoczone, ale z tak zwanym klimatem. Oprócz licznych meczetów z istnym lasem minaretów są również bizantyjskie kościoły ozdobione pięknymi mozaikami, sułtańskie pałace z pustymi już, choć wciąż intrygującymi haremami, imponujący skarbiec Topkapi, liczne muzea (w tym Muzeum Adama Mickiewicza). Aby to wszystko zobaczyć, nie wystarczy nawet tydzień.

 

 

Tu rządzi Ohotski

 

Stambuł to jedno z nielicznych miast leżących na dwóch kontynentach. Większość zabytków znajduje się na brzegu europejskim, za to po stronie azjatyckiej wznosi się traktowane jako punkt widokowy Wzgórze Camlica. A kiedy już wydostaniemy się z zatłoczonego centrum, warto wyjechać kawałek za miasto i odpocząć w otoczonej zielonymi wzgórzami... polskiej wiosce. Turcy mówią o niej Polonezköy, z kolei jej polska nazwa to Adampol – na cześć Adama Czartoryskiego, który w połowie XIX wieku sprowadził na ten odległy od ojczyzny skrawek ziemi zmuszonych do emigracji Polaków. Ich potomkowie żyją tu do tej pory – mają polskie nazwiska, mówią po polsku, utrzymują polskie tradycje, mają nawet kościół, w którym msze odprawia polski ksiądz. Wszyscy się tu znają, nietrudno więc odnaleźć „polskie” rodziny. Polako-Turków jest tu już wprawdzie mniejszość, jednak odkąd Adampol istnieje, zawsze wójtem był „nasz” człowiek (aktualnie jest nim Daniel Ohotski. – W nazwisku powinno być „ch”, ale Turcy nie mają takiej litery... – tłumaczy pisownię).
Wizyta tutaj to wzruszające przeżycie. W domu przypominającym polski dworek mieści się ciekawe muzeum historii wioski. Warto zajrzeć na cmentarz, gdzie każdy grób to temat na inną opowieść.

 

 

Hamman dla każdego

 

Objeżdżanie Morza Marmara w kierunku jego wschodniego krańca nie ma za bardzo sensu, lepiej zrobić sobie mały skrót i z obrzeży Stambułu przeskoczyć promem do Yalovy. Stamtąd już „rzut beretem” (12 km) do Termal, gdzie, jak można się domyślić z nazwy, możemy się pławić w gorących źródłach. Bogate w minerały wody doceniano już w czasach rzymskich, chociaż ciekawy architektonicznie kompleks, z którego się teraz korzysta, to już czasy osmańskie. Korzystamy z hammanu, czyli tureckiej łaźni, moczymy się w termalnym basenie. Rewelacja! Znowu mamy siły, żeby zwiedzać – jedziemy więc do niedalekiego Izniku.
Iznik to miasto nad wodą, a konkretnie nad jeziorem (od Morza Marmara dzieli je 30 kilometrów). Rozsławiły go... kafelki. Z ceramiką z Izniku spotkamy się w wielu miejscach – choćby zwiedzając stambulski Błękitny Meczet (jego wnętrza zdobi 20 tysięcy ceramicznych płytek z iznickiej manufaktury), kupując pamiątki (wiele motywów opiera się na iznickich wzorach), a nawet – zwiedzając muzea zagraniczne (ceramikę z Izniku eksponuje m.in. British Museum). Początkowo płytki były biało-niebieskie, potem kolorystykę urozmaiciła kobaltowa czerwień. W XVII wieku było w mieście około 340 warsztatów ceramicznych. Teraz jest znacznie mniej, ale tradycja wciąż jest żywa.

 

 

Cień Karagöza

 

Kolejny przystanek, nieco dłuższy, robimy w Bursie. Właśnie to miasto, nie Stambuł, było kolebką rodzącego się w XIII wieku Imperium Osmańskiego. W tej pierwszej stolicy do tej pory jest wiele zabytków świadczących o jej dawnej świetności, tutaj też są grobowce pierwszych władców, Osmana i Orhana. Sercem miasta jest okolica Wielkiego Meczetu, gdzie znajduje się także bazar. Warto zajrzeć zwłaszcza do jego „jedwabnej” części – Turcja to jeden z ważniejszych w świecie producentów jedwabiu, przy czym przez wieki słynęła z niego właśnie Bursa. Z tego miasta wywodzi się również bohater tureckiego teatru cieni – przedstawiany w formie marionetki Karagöz. Dzisiaj wprawdzie teatr cieni przegrał z telewizją, ale kolorowe kukiełki sympatycznego zawadiaki wciąż można kupić na miejscowym targu.
Jedziemy w góry! Ulu Dag, czyli będący parkiem narodowym masyw sięgający 2540 metrów n.p.m., to zimą całkiem przyzwoity ośrodek narciarski, latem natomiast – dobre miejsce na górskie wędrówki. Jeśli starczy nam czasu, podjedźmy jeszcze do Cumalikiziku – uroczej wioski powstałej w XIII wieku, piętnaście kilometrów od Bursy. Wzdłuż brukowanych ulic stoją kilkusetletnie domy pomalowane na różne, pastelowe kolory. Naszymi przewodnikami chętnie zostaną biegające w szkolnych mundurkach miejscowe dzieciaki.

 

 

Na Troję! Koń czeka

 

Drogę wzdłuż południowego wybrzeża Morza Marmara postanawiamy pokonać autostopem. Turystów indywidualnych, zwłaszcza cudzoziemców, właściwie tu nie ma, wzbudzamy więc spore zaciekawienie. Najbardziej w pamięci pozostaje nam nocleg w namiocie rozbitym na jakiejś przydrożnej łące. Kiedy otwieram oczy, widzę wsuniętą do namiotu głowę. Przecieram oczy, lecz głowa nie znika. Zaraz... wsuwa się następna. Okazuje się, że mamy gości. Przed namiotem stoi grupka zaciekawionych miejscowych. Kontakty słowne idą nam kiepsko, ale od czego gesty i kartka papieru. Grupka rośnie, a my zacieśniamy przyjaźń polsko-turecką. O śniadanie nie musimy już się martwić – co chwila ktoś nam coś przynosi. Chleba, sera, pomidorów mamy tyle, że nie damy rady tego przejeść...
Żal nam opuszczać gościnnych ludzi, ale czeka legendarna Troja. Ledwo zdążamy machnąć i zatrzymuje się ciężarówka. Super! Podrzuci nas prawie sto kilometrów. Kierowca jest bardzo rozmowny, zna sporo angielskich słówek. Opowiada nam o mijanym po drodze jeziorze Kus, stanowiącym teren parku narodowego „Ptasi Raj”. Zatrzymują się tu ptaki migrujące z Europy na południe. Doliczono się 225 gatunków.
Trochę dalej mamy na trawersie Wyspy Marmara. To od nich pochodzi nazwa morza, nawiązująca do wydobywanego tu marmuru.
No ale oto i Cannakale. Kierowca tu zostaje, ale zaprasza nas na pożegnalną herbatkę. Podawany w filiżankach w kształcie kwiatu tulipana świeży i mocny napar doskonale gasi pragnienie. To naprawdę herbata z tego kraju – uprawy znajdują się na północy, w okolicach miasta Rize.
Już mamy się żegnać z naszym dobroczyńcą, gdy ten spotyka kolegę. Kolega jest miejscowy, ma samochód, zawiezie nas więc do Troi. Nie, to nie taksówka, chłopak nie liczy na pieniądze. Po prostu chce nam pomóc.
Troja to dla nas miejsce magiczne. Chodzimy między antycznymi murami, przypominając sobie „Iliadę” i mitologię... Wiele osób jest w Troi nieco rozczarowanych – fakt że w porównaniu z innymi miastami antycznymi na terenie Turcji, na przykład Efezem czy Pergamonem, tutaj akurat niewiele się zachowało. Miasto było wielokrotnie niszczone, a kolejne powstawało na gruzach poprzedniego. W sumie było dziewięć Troi, a o tym, z której pochodzi dany fragment murów, dowiadujemy się z tabliczek z numerkami. Nic dziwnego, że największe zainteresowanie wzbudza... koń. Trojański oczywiście, wielki, drewniany... Konstrukcja nowoczesna, ale za to można wejść do jego wnętrza i poczuć się niczym achajski wojownik.

 

 

Gdzie te osły?!

 

Wracamy do Cannakale. Pobyt po azjatyckiej stronie Morza Marmara kończymy zakupem pysznego, odcinanego z pionowego rusztu dönner kebaba i w ostatniej chwili wpadamy na odpływający prom. Cieśnina Dardanele to z jednego brzegu na drugi zaledwie 1300 metrów w najwęższym miejscu. Polakom kojarzy się to miejsce przede wszystkim z osłem dardanelskim, co Turków bardzo dziwi, gdyż wcale nie znają tego powiedzenia. Co więcej – osłów w tym rejonie raczej nie ma. W starożytności cieśninę nazywano Hellespontem, czyli „morzem Helle”, od imienia córki tesalskiego króla, która w tym miejscu utonęła. Z kolei Dardanele to nawiązanie do Dardanusa, syna Zeusa.

 

 

Szerefe mlekiem lwa

 

Przeprawa promem przez Dardanele trwa zaledwie 25 minut. Wraz z zejściem na ląd w miasteczku Eceabat znowu jesteśmy Europie. Dalsza droga prowadzi przez pola bitewne. W 1915 roku została tu rozegrana jedna z najkrwawszych kampanii wojennych pierwszej wojny światowej – wojska tureckie zmierzyły się oddziałami alianckimi (brytyjskimi, francuskimi, australijskimi, nowozelandzkimi i indyjskimi). Po dziewięciu miesiącach walk alianci wycofali się, ale bilans strat był i tak tragiczny – po obu stronach zginęło ponad pół miliona ludzi. Lokalne biura turystyczne proponują obecnie specjalne „bitewne” programy, ze zwiedzaniem cmentarzy, zrekonstruowanych okopów i muzeów.
My tymczasem jesteśmy koło miejscowości Bolayir, u nasady półwyspu Galipoli, stanowiącej też jego najwęższe miejsce. Widzimy stąd dwa morza: z jednej strony zatokę Morza Egejskiego, z drugiej tak już nam znajome Morze Marmara. W pobliżu miasteczka znajduje się grób Sulejmana Paszy, ukochanego syna pierwszego z osmańskich sułtanów, który zginął w czasie polowania.
Wracamy powoli do Stambułu – ruch coraz większy, czuć atmosferę wielkiego miasta. Ale po drodze jest jeszcze Tekirdag. Do jego najsłynniejszych mieszkańców należał Franciszek Rakoczy. Węgierski książę dowodzący antyhabsburskim powstaniem tutaj właśnie się schronił po ucieczce z rodzinnego kraju. Jednak największą sławę miastu Tekirdag przyniosła raki, czyli produkowana tutaj słynna wódka anyżówka, nazywana „mlekiem lwa” (po dodaniu wody mętnieje). My wprawdzie fanami raki nie jesteśmy, ale kiedy docieramy w końcu do Stambułu, nasi tureccy znajomi wyciągają buteleczkę...
– Szerefe! – cieszą się z naszego powrotu.
– Na zdrowie! – uczymy ich polskiej wersji.