Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2012 na stronie nr. 54.

Tekst i zdjęcia: Robert Czulda,

Nowy Świt nad Eufratem


Chociaż poziom bezpieczeństwa w Iraku jest obecnie wyższy niż kilka lat temu, zagrożenie dla obcokrajowców pozostaje bardzo duże. Wycofanie sił amerykańskich wraz z końcem 2011 roku jeszcze bardziej zwiększa ryzyko wybuchu nowej fali przemocy. Wszystko to sprawia, że Irak jest mimowolnie państwem niegościnnym. Postanowiłem jednak spędzić w tym kraju kilka tygodni jako dziennikarz akredytowany przy amerykańskich wojskach interwencyjnych.

Dostępny PDF i AudioBook
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Opowiadanie „Nowy świt nad Eufratem” – o jeszcze jednym spojrzeniu na rzeczywistość, która dominowała w Iraku przez ostatnie dziesięć lat.

Czerwiec 2011 roku, a więc kilka tygodni przed moim przyjazdem, był najkrwawszym miesiącem dla amerykańskich żołnierzy w Iraku od marca 2009. Ataki na wojska amerykańskie, służące w tym kraju w ramach operacji „Nowy Świt”, przynoszą wyraźny skutek – Stany Zjednoczone maksymalnie ograniczyły w ostatnich tygodniach działania poza bazami, w tym szkolenie i wspieranie Irakijczyków. Jeśli tylko mogą, Amerykanie pozostają w bazach, gdzie jest dużo bezpieczniej niż na irackich ulicach. W ostatnich tygodniach dochodzi tam coraz częściej do krwawych aktów przemocy. 5 lipca wojska koalicji zostały oszołomione potężnym i zuchwałym atakiem bombowym w Taji, gdzie stacjonują chociażby eskadry śmigłowców oraz instruktorzy NATO. 15 sierpnia w atakach na 17 miast zginęło 66 osób.
Do Iraku przyleciałem z wojskowej bazy w Kuwejcie transportowym herculesem. Na pokładzie nikt nie rozmawiał, każdy czekał na bezpieczne lądowanie – szczególnie młoda żołnierka, wyraźnie przestraszona turbulencjami i gwałtownie zmieniającym się pułapem lotu. To normalna procedura przy lotach w warunkach bojowych – szybkie przyziemienie zmniejsza ryzyko zestrzelenia samolotu przez rebeliantów.
Wylądowaliśmy w bazie Tallil, skąd po kilku godzinach udało mi się dostać na lot śmigłowcem. Dwa majestatyczne black hawki wylądowały na pasie startowym, szybko załadowano nas do środka i helikoptery poderwały się w powietrze, wzbijając tumany kurzu. W głowie grało mi „The End” zespołu The Doors z pamiętnego „Czasu Apokalipsy” Coppoli. Po obu stronach śmigłowca zagrożeń na ziemi bacznie wypatrywali skupieni na swej robocie strzelcy pokładowi.

 

BAZA KALSU POD BAGDADEM

Budynki i ważne instalacje otoczono wysokimi zaporami betonowymi, mającymi chronić przed atakiem terrorystycznym.

A DO DOMU DALEKO

W bazie Camp Echo w Diwaniji zwyczajem polskich żołnierzy było stawianie symbolicznych drogowskazów z odległościami do rodzinnych miast.

KAŻDY WYJAZD MOŻE BYĆ OSTATNIM

Zawsze przed misją przeprowadzana jest odprawa, by nie było miejsca na przypadek.

 

POLACY TU BYLI

 

Mniej więcej półgodzinna podróż ryczącym black hawkiem pozwoliła mi dostać się do bazy Echo niedaleko Diwaniji, gdzie niegdyś przez długi czas stacjonowali Polacy. Baza nadal pełna była śladów polskiej obecności – ktoś nabazgrał „ŁKS” na murze, gdzieś przyklejono logo Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, wszędzie dużo napisów w ojczystym języku. Niedaleko stał polski śmigłowiec Mi-24, ofiarowany 8. Dywizji Irackiej po tym, jak się zepsuł. Pośrodku bazy, tuż obok kantyny, stały znaki drogowe z naniesionymi nazwami polskich miast. To typowy dla Polaków zwyczaj – zaznaczanie swoich rodzinnych miejscowości i dystansu, jaki dzieli naszych żołnierzy od domu. Polaków mało kto pamiętał – moi rozmówcy mieli w większości 19, 20 lat, byli za młodzi, by służyć tu „w polskich czasach”. Inaczej było z oficerami – wielu z nich znało polskich żołnierzy i niemal każdy lubił się szczycić znajomością polskich, na ogół niecenzuralnych, zwrotów.
Sama baza nie różniła się od innych, typowych już dla irackiego krajobrazu – wszędzie stały betonowe zapory o wysokości niemal czterech metrów, chroniące przed odłamkami w razie ataku rakietowego. Wszystkie okna zakryto workami z piaskiem. W takiej bazie łatwo jest się zgubić – choć ulice mają nazwy (w tym Pulaski Street), to każda wygląda tak samo.

 

 

NIE CZAS NA WERSAL

 

Chociaż obecnie w Iraku jest bezpieczniej niż kiedyś, to rakiety ciągle spadają na bazy. Poza nimi sytuacja jest dużo gorsza. Każdy wyjazd wiąże się z ryzykiem. Uświadomiłem to sobie dokładnie dopiero na miejscu – podczas przygotowań do pierwszego patrolu. Zajął się mną wtedy kapitan o wyglądzie osoby, która niejedno w życiu przeszła. Kilka miesięcy wcześniej wpadł na przydrożną minę, ulubioną broń partyzantów w Iraku i Afganistanie. Przeżył i teraz opowiada o tym z dumą. Zamiast standardowego: „Jak się masz?”, drapiąc się po tatuażu, przywitał mnie pytaniem: – Jaką masz grupę krwi? Kolejne również nie były budujące: – Czy masz kamizelkę? Dostałeś już własną apteczkę? Na pewno chcesz jechać? Na koniec rada: – Jeśli wpadniemy na minę lub pod ostrzał to siedź w wozie, w nim będziesz raczej bezpieczny.

 

GDZIE CZAI SIĘ ŚMIERĆ

Ulice Diwaniji ciągle nie są bezpieczne. Żołnierze muszą na każdym kroku uważać na miny pułapki lub snajperów.

IRAK PRZECIWKO IRANOWI (1980-1988)

W Iraku wciąż odnaleźć można ślady wcześniejszych wojen.

 

SIKAJ NA TWARDE

 

Celem mojego pierwszego wyjazdu poza bazę była wizyta u irackiego generała, z którym Amerykanie chcieli porozmawiać o serii ataków na ich konwoje. Później mieliśmy sprawdzić funkcjonowanie irackich punktów kontrolnych na autostradzie. Taki wyjazd poza bazę jest zawsze starannie zaplanowany – nie ma miejsca na spontaniczność. Tym bardziej że rebelianci monitorują ruchy koalicji, starając się nękać atakami z zaskoczenia. Każdy zabity amerykański żołnierz to dla nich wielki sukces. Jak mi powiedziano, byłbym drugim potencjalnym celem – zabicie lub, najlepiej, porwanie dziennikarza z państwa NATO to też niczego sobie wynik.
Przed wyjazdem zawsze odbywa się sprawdzenie pogody i upewnienie się, czy śmigłowce mogą latać. Złe warunki atmosferyczne sprawiają, że konwój raczej nie wyjedzie. W razie ataku, bez śmigłowców nie byłoby możliwości wezwania sanitariuszy i wsparcia ogniowego. Na koniec odprawa – dowódca informuje o stanie bezpieczeństwa w strefie działania, zadaniach misji, możliwych zagrożeniach. Zawsze konkretnie i bez patosu. Zawsze dosadnie: – Jeżeli zlokalizujecie miejsce skąd jest prowadzony ogień lub osobę szykującą się do detonacji, strzelajcie, by zabić. Gdyby do takiej sytuacji doszło w terenie zabudowanym, uważajcie na ludność cywilną. I nie szalejcie tylko dlatego, że mamy dzisiaj ze sobą dziennikarza. On was nie powinien interesować. Róbcie swoje. Żołnierze notowali w skupieniu, zadawali pytania, a potem byli wyrywkowo odpytywani: – Co zrobisz, gdy wóz numer trzy wpadnie na minę? Kto cię dzisiaj osłania? Który wóz jedzie z tyłu?
Caiman, bo tak nazywa się ten ważący kilkanaście ton sześciokołowy pancerny potwór, zapewnia dużo lepszą ochronę niż humvee, ale i tak za każdym razem pojawiał się niepokój, gdy mijaliśmy iracki samochód. A jeśli to akurat zamachowiec samobójca? Znajdujący się u góry strzelec, najbardziej narażona na śmierć osoba w zespole, brał kierowcę na cel, ale to tylko zaklinanie rzeczywistości – w razie detonacji nic nie mógłby zrobić.
Po czterdziestu minutach jazdy w tej głośnej i ciasnej trumnie z niewielkimi oknami, z ulgą mogliśmy wyjść na lejący się z nieba skwar. Każdy znał swoje miejsce w szyku – również ja. Zdecydowanym krokiem poruszałem się jako przedostatni, tuż przed „cieniem” – przydzielonym do mojej ochrony żołnierzem. Od razu przypomniała mi się cenna rada: „Sikaj tylko na twarde i chodź tylko po twardym”. Nie wiadomo, czy leżąca niepozornie puszka, kawał blachy czy właściwie dowolny przedmiot nie jest pułapką, detonowaną przy poruszeniu. Zagrożeniem są także snajperzy, którzy przez osiem lat amerykańskiej obecności w Iraku zebrali krwawe żniwa. Dlatego kamizelkę kuloodporną powinno się nosić pod ubraniem – tak by była niewidoczna. W ten sposób zwiększa się szanse trafienia w korpus, a więc właśnie w kamizelkę. Gdy zaś snajper zauważy pancerz, będzie raczej celował w twarz lub szyję, miejsca odkryte, gwarantujące śmierć na miejscu.

 

CAMP UNION III W BAGDADZIE

Klimatyzowane i doskonale wyposażone kontenery nie zastąpią domu.

PATROL TO NIE SPACER

Każdy z żołnierzy zna swoje zadanie, a kontakty z cywilami ograniczone są do minimum.

WĄTPLIWY TRIUMF

Hełmy irańskich żołnierzy to fragment pomnika w Bagdadzie upamiętniającego zwycięstwo Iraku nad Iranem w nierozstrzygniętej, krwawej wojnie.

 

ZGINIESZ ZA MNIE?

 

Każdy z kilkunastu patroli wyglądał mniej więcej tak samo. Każdy kończył się szczęśliwym powrotem do tej czy innej bazy, w której znużenie i rutyna przychodziły niezmiennie już po kilku dniach. Tutaj każdy dzień jest podobny, co sprawia, że dni tygodnia nie mają znaczenia – służba trwa codziennie. W dzień wolny i tak nie ma możliwości wyjechania poza to przeklęte betonowe miasto. Wojsko stara się umilić życie swoim żołnierzom. Stołówka jest olbrzymia, a półki uginają się pod jedzeniem – każdego dnia kilkanaście potraw do wyboru. Standardowe wyposażenie bazy to mała biblioteka, sklep wielobranżowy, siłownia, kafejka internetowa, salon kosmetyczny, telewizja kablowa, aczkolwiek głównie z wojskowymi programami pełnymi patosu. Niektóre bazy mają niewielkie baseny oraz boiska do gry w koszykówkę. Co jakiś czas odbywają się imprezy, zawody, konkursy, zapraszani są goście – piosenkarki lub cheerleaderki.
Wolny czas i specyfika miejsca dają możliwość długich rozmów. Najszczersze odbywają się na patrolach, gdy nie ma dowódców. Bezpośredniość Amerykanów czasem mnie zaskakiwała. Na pytanie: „Dlaczego wybrałeś akurat wojska lądowe?”, niektórzy przyznawali otwarcie: – Nigdzie indziej mnie nie chcieli. Mówili, że nie zawsze mają wsparcie w amerykańskim społeczeństwie, że służba jest ciężka i mało kiedy myślą o tak podniosłych rzeczach, jak wolność czy demokracja – to hasła dobre na potrzeby marketingowe.
Każdy zgodnie przyznawał, że pomiędzy żołnierzami z oddziału wytwarza się więź braterska, której cywil nie jest w stanie zrozumieć. Pośrodku pustyni, w trakcie nocnego szukania osób podkładających bomby pułapki, jeden z żołnierzy zapytał mnie wprost: – Czy byłbyś gotów oddać za mnie swoje życie, gdyby sytuacja na patrolu tego wymagała?
Nie – odpowiedziałem szczerze bez większego namysłu.
Widzisz więc na czym polega różnica. Wiem, że każdy z mojego oddziału odda za mnie życie. Ja również jestem gotów się poświecić i to nawet za tych, których nie lubię. Zginę nawet za ciebie bo mamy rozkaz cię chronić.
Świat wojskowych na misjach bojowych i cywilów jest tak dramatycznie odmienny, iż powrót do życia bez munduru dla wielu bywa barierą nie do przejścia.
To straszne, że najpierw naraża się życie, a potem powraca się do kraju, gdzie na człowieka nie czeka nic – tak mówił Harold Noel, mąż i ojciec trojga dzieci, który kilka tygodni po powrocie z Iraku zamieszkał na ulicy. – Czułem, że jestem sam, że nikt nie rozumie tego, co przeżywam.
Około jedna czwarta wszystkich bezdomnych na ulicach Stanów Zjednoczonych to weterani, mimo iż stanowią oni raptem 11 procent całego społeczeństwa. Około 45 procent weteranów objętych rządowymi programami dla bezdomnych cierpi na zaburzenia psychiczne. Niemniejszy procent nadużywa alkoholu. Czy któryś z poznanych przeze mnie żołnierzy też tak skończy?