Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2012 na stronie nr. 62.

Tekst i zdjęcia: Robert Szewczyk,

Miasto pomnik państwowości


Podczas planowania wyprawy do Stanów Zjednoczonych zapewne mało kto ustawi Waszyngton na wysokiej pozycji. W końcu ten wielki i niezwykle różnorodny kraj kusi tyloma bardziej znanymi, nagłośnionymi i popularnymi miejscami, że odwiedzenie jego stolicy nie wydaje się być bezwzględną koniecznością.
Zupełnie niesłusznie.

Dostępny PDF i AudioBook
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Opowiadanie „Miasto-pomnik państwowości” – o monumentalno-socrealistycznej stolicy Stanów Zjednoczonych, którą bezwzględnie trzeba odwiedzić.

 

Waszyngton DC położony jest na północnym brzegu rzeki Potomac, na niewielkim obszarze nazwanym Dystryktem Kolumbii. Teren został oddany przez stan Maryland w czasach, gdy trzynaście ledwo wyzwolonych kolonii poszukiwało własnej tożsamości i próbowało zdefiniować, jak to określił Tomasz Jefferson w Deklaracji Niepodległości – własną filozofię „życia, wolności i dążenia do szczęścia”. Założone w 1799 r. miasto, nazwane na cześć pierwszego prezydenta Jerzego Waszyngtona (jeszcze za jego życia) to nie tylko administracyjna stolica USA, siedziba prezydenta, Kongresu i głównych urzędów szczebla zarówno krajowego (jak powszechnie znienawidzony IRS, czyli amerykańska skarbówka), ale i międzynarodowego (jak równie znienawidzony, tyle że w skali globalnej, Międzynarodowy Fundusz Walutowy). Jednak przede wszystkim jest to wielki pomnik amerykańskiej państwowości, wielka kronika jej dziejów, sukcesów i porażek. Jest w Waszyngtonie bardzo namacalna pompatyczność, wszechobecne poczucie imperialnej siły, którego można doświadczyć również w Moskwie, Londynie czy Paryżu. Przejawiają się one w wielkości gmachów, szerokości ulic i bulwarów, mnogości obrazów i rzeźb, będących apoteozą mocy i potęgi, oraz w patosie wszechobecnych pomników. Jednocześnie, w korytarzach tychże budowli, w cieniu pomników dziesiątki tysięcy ludzi oddaje się swojemu ulubionemu zajęciu – power play, czyli grze o władzę. Kto stał za zamachem w Dallas? Czym skończyła się afera Watergate? Czy Elvis wciąż… no, bez przesady. Zostawmy ponurą politykę, to nas nie interesuje, choć swoimi skutkami bezpośrednio dotyka. Skupmy się na tej drugiej, bardziej cywilizowanej stronie Waszyngtonu.

 

SOCREALIZM PO AMERYKAŃSKU

Rzeźba przed budynkiem bardzo kapitalistycznego Federalnego Urzędu Handlu.

W HOŁDZIE OJCOM ZAŁOŻYCIELOM

Obelisk Waszyngtona i Jefferson Memorial w parku National Mall.

AMERYKANIE JAPOŃCZYKOM

National Japanese American Memorial. Żuraw – japoński symbol szczęścia i życia tu zmagający się z drutem kolczastym.

 

NAJWIĘKSZE MUZEUM ŚWIATA


Między budynkiem Kongresu a iglicą Obelisku Waszyngtona rozciąga się wielki bulwar będący częścią parku National Mall sięgającego aż po słynny pomnik Lincolna. Park ten był miejscem wielu historycznych wydarzeń: to tutaj Martin Luter King opowiadał o swoich marzeniach („I have a dream…”), tutaj dziesiątki tysięcy młodych ludzi protestowało przeciw wojnie w Wietnamie, tutaj odbywają się inauguracje prezydentury. Wzdłuż tego bulwaru, po obu jego stronach rozciąga się zaś Smithsonian Institution – największy na świecie kompleks muzealno-naukowy. Czego tu nie ma! Wielkie galerie obrazów i rzeźb, wystawy sztuki afrykańskiej i azjatyckiej, muzeum historii naturalnej i historii Indian, muzeum awiacji i podboju kosmosu, sztuki nowoczesnej i historii Ameryki… Przebogate ekspozycje sztuki Smithsonian, często udostępniane zwiedzającym bezpłatnie, pochodzą przede wszystkim – i należy to podkreślić – z darów fundatorów oraz legalnych zakupów instytucji, która finansowo jest w pełni zależna od budżetu federalnego. W przeciwieństwie do Luwru, Muzeum Brytyjskiego czy Ermitażu, Smithsonian jest wolny od piętna szabrownika dzieł sztuki i spuścizny kulturalnej podbitych państw lub kolonii.

 

 

POLEGŁYM W BOJU


Oprócz wielu pomników upamiętniających wielkich i najbardziej szanowanych prezydentów USA – Abrahama Lincolna, Tomasza Jeffersona czy Franklina D. Roosevelta – Amerykanie upamiętniają swoje wielkie wojny. Robią to, trzeba oddać sprawiedliwość, niezwykle sugestywnie i frapująco. Niemal 60 tysięcy nazwisk żołnierzy poległych lub zaginionych w akcji w czasie wojny w Wietnamie wyrytych jest w kamiennym murze tworzącym Vietnam Veterans Memorial. Postaci żołnierzy rozproszonych w patrolu tworzą pomnik wojny koreańskiej. Inspirowany słynną fotografią pomnik bitwy o japońską wyspę Iwo Jima poświęcony żołnierzom piechoty morskiej znajduje się niedaleko wielkiego wojskowego cmentarza Arlington, ostatniej kwatery żołnierzy z wszystkich pól bitew amerykańskiego oręża, od wojny o niepodległość aż po współczesne konflikty bliskowschodnie. Co ciekawe, teren na którym znajduje się cmentarz, był własnością żony generała Roberta E. Lee, naczelnego dowódcy wojsk konfederackich podczas Wojny Secesyjnej. Mary Anna Randolph Curtis Lee była zaś córką adoptowanego wnuka pierwszego prezydenta USA Jerzego Waszyngtona. Amerykanie uwielbiają takie historie. Sam zaś generał Lee do dziś cieszy się wśród Amerykanów szacunkiem i uznaniem.

 

 

MIASTO KWITNĄCEJ WIŚNI


Wróćmy na chwilę do historycznych relacji amerykańsko-japońskich, a są one w Waszyngtonie niezwykle wyraźnie widoczne. W 1912 r. burmistrz Tokio podarował mieszkańcom Waszyngtonu 3000 drzewek japońskiej wiśni sakura. Drzewka te zostały posadzone wokół niewielkiego sztucznego jeziora i pomnika Tomasza Jeffersona. Kwitną co roku i co roku są tematem narodowego Festiwalu Kwitnącej Wiśni, w trakcie którego mocny akcent położony jest na kulturę japońską. Przed II wojną światową wiele tysięcy Japończyków emigrowało do USA, głównie na Hawaje i zachodnie wybrzeże, tworząc bardzo liczną i spójną diasporę. W Kalifornii z powodu ostrej konkurencji na rynku pracy i w rolnictwie dochodziło nawet do wprowadzania ustaw antyjapońskich (przemycanych pod nazwą ustaw regulujących status mniejszości „mongolskich”). Stosunki amerykańsko-japońskie rzecz jasna sięgnęły, nomen omen, dna po ataku na Pearl Harbor. Następstwem tego było internowanie w specjalnych obozów ok. 120 tys. obywateli USA pochodzenia japońskiego, pozbawianych wszelkich praw i częstokroć również majątku. To internowanie upamiętnia właśnie National Japanese American Memorial, ze statuą żurawia związanego drutem kolczastym i miniogródkiem zen otoczonym, oczywiście, drzewkami sakura. A w 1958 r. Tokio powtórzyło swój gest, obdarowując Waszyngton kolejnymi 3800 drzewkami. W kwietniu wielkie połacie miasta znikają pod różowymi kwiatami kwitnącej wiśni, co daje pretekst do zorganizowania wielkiej, barwnej parady. Wszyscy – orkiestry szkolne, wojsko we wszelkich odmianach od armii kolonialnej po marines, straż pożarna, służby sprzątania miasta, platformy grzmiące muzyką aż po Miss Rodeo stanu Virginia i Japonki w strojach tradycyjnych – albo maszerują w paradzie, albo ją podziwiają. Jest głośno, wesoło i kolorowo, są pokazy sztucznych ogni i jarmark uliczny – prawdziwa fiesta americana.

 

NARODOWY FESTIWAL KWITNĄCEJ WIŚNI

Temu corocznemu świętu towarzyszy malownicza parada i występy japońskich artystów.

U PODNÓŻA APPALACHÓW


Niezwykle urokliwą częścią Waszyngtonu jest Georgetown, niegdyś osobne miasteczko, obecnie dzielnica ciesząca się sporym zainteresowaniem turystów i miejsce zamieszkania wielu prominentnych obywateli miasta. Amerykanie dbają z pietyzmem o swoje młode, jak na nasze standardy, zabytki i niezwykle sobie je cenią, czasem w sposób dla Europejczyka dość zabawny: „Zobacz! Ten bruk ma ponad 100 lat!”. Jako Europejczykowi jest mi jednak nieco żal, że z podobnym zaangażowaniem i dbałością nie są chronione jakże starsze zabytki naszego kontynentu.
Waszyngton otoczony jest kilkoma mniejszymi miejscowościami – niektóre o wielkim uroku, inne o wielkim znaczeniu – które razem z DC tworzą szóstą co do wielkości aglomerację w USA. Wspomniane już Arlington to nie tylko miejsce słynnego cmentarza, ale też lokalizacja gigantycznego i ponurego gmachu Pentagonu. Niezwykle urokliwa jest architektonicznie eklektyczna Alexandria (w stanie Wirginia, ale tylko 10 kilometrów od centrum DC), której mieszkańcy podkreślają zachowany wczesnokolonialny klimat miejsca, ale są zdecydowanie mniej dumni z faktu, iż tam znajdował się jeden z największych targów niewolników. Niedaleko mieści się tajemnicze Langley, główna siedziba CIA, więc naturalnie nie bardzo jest co tam oglądać – mówię to z punktu widzenia turysty. Ale minąwszy Langley warto pojechać do Great Falls Park, gdzie można podziwiać kaskady Potomaku pędzącego do zatoki Chesapeake. Jest to miejsce niezwykle piękne i malownicze, ale też śmiertelnie niebezpieczne, szczególnie dla amatorów kajakarstwa górskiego. Great Falls może być doskonałym punktem startu do wyprawy w głąb kontynentu, daje przedsmak tego, co czeka tuż za zakrętem, za następnym wzgórzem... bo już niedaleko zaczynają się wyżyny Appalachów.