Miedzianka znikła. Tam gdzie kiedyś stały dwa kościoły, browar, trzy restauracje i kilkadziesiąt kamienic, rosną dziś krzaki. Mieszkańcy kilku mizernych chałupek krzątają się po swoich obejściach, nie do końca wiedząc, co się tu tak naprawdę wydarzyło.
Dostępny PDF i AudioBook
Opowiadanie „Historia znikania” – o miasteczku nieopodal Jeleniej Góry, które przed wiekami było kopalnianym zagłębiem, a dziś pozostało tu tylko kilka domów.
Zabobonni mówili, że to wszystko przez to, że w Kupferbergu (Miedzianka) przed laty brat zabił brata. Przelanie bratniej krwi miało ściągnąć na miasteczko klątwę. Przypominały o tym dwa kamienne krzyże postawione śląskim zwyczajem przez samego zbrodniarza tuż obok drogi biegnącej do Johannesdorfu (Janowice Wielkie). Inskrypcja na jednym z nich nie pozwalała zapomnieć. Wystawała zza traw za każdym razem, gdy ktoś spojrzał w tamtą stronę. To memento było jak ostrzeżenie, że za niektóre błędy przyjdzie płacić przez całe stulecia. A dług nigdy nie zostanie spłacony.
ROZWÓJ TRWAŁ TU PRZEZ 700 LAT
Obecna Miedzianka to zaledwie kilka domów i otaczające je hałdy i wyrobiska.
EINE KLEINE STADT
W międzywojniu mówiono o Miedziance, że jest to najmniejsze miasto w Prusach.
Nikt nie widzi, jak rośnie trawa
Dość łatwo tu trafić, choć nikt tu nie chodzi. Wystarczy wysiąść na stacji Janowice Wielkie. Miejscowość jest mała, ale zatrzymują się tu niemal wszystkie pociągi kursujące na trasie Jelenia Góra – Wrocław. To samo serce Rudaw Janowickich i najlepsza baza wypadowa na pobliskie szczyty. Jest tu niewielki kiosk z historyczną wystawką i poniemiecki pałac zaadaptowany na ośrodek pomocy społecznej. Przeciętna wizyta w Janowicach Wielkich nie trwa długo.
Z dworca trzeba pójść w lewo, minąć urząd gminy, a potem wzdłuż torów pomaszerować pod górę. Można pojechać rowerem, droga jest równa, asfalt dość stary, ale trzyma się nadzwyczaj dobrze. Aż dziw bierze, bo ta droga prowadzi tak naprawdę donikąd.
Za zakrętem zacznie się podjazd, potem gęsty las nagle się skończy. Tam już będzie Miedzianka – rozwalające się i zamknięte na cztery spusty budynki browaru z czerwonej cegły, żółta willa, zrujnowany dom na zakręcie, potem jeszcze jeden ze świętą figurką. W oddali zamajaczy podejrzanie duża jak na to pustkowie kamieniczka i kościół, też za duży jak na tych kilka chałup stojących w pobliżu. Nic więcej.
Sto lat temu było tu inaczej – drogą z Johannesdorfu do Kupferbergu kursowały pierwsze automobile, które często zatrzymywały się przy stacji Shella na zakręcie. Dalej był dziwny, trójkątny rynek z równymi rzędami kolorowych kamieniczek. W rynku trzy knajpy, w knajpach panowie w surdutach, na stołach kufle, w kuflach piwo. W górnej części rynku stał żółty kościół ewangelicki, w dolnej – biały, katolicki (ten przetrwał). Na tyłach kamienic był cmentarz. W kilkunastu zakładach rzemieślniczych wrzała praca.
Dziś w miejscu tego wszystkiego pasą się w wysokiej trawie krowy. Zniknęły kamieniczki, kościół, zakłady, ludzie. Dziś jedynie można się potknąć o cegły, idąc przez łąkę, która kiedyś była rynkiem.
Butelka i inne dowody
Jest jeszcze jeden dowód tego, że Miedzianka naprawdę istniała. Dość błahy, bo to raptem korek od butelki. Dostałem go od mieszkańca pobliskich Janowic Wielkich – Zbigniewa Pawęski na koniec naszej rozmowy. Przez cały czas bawił się nim, obracał w palcach, delikatnie stukał o blat stołu, tuż obok mikrofonu, w taki sposób, że musiałem zastanawiać się nad tym, czy nie robi tego specjalnie. Na koniec powiedział, że to dla mnie, a ja udałem zaskoczenie i przez chwilę grzecznie oponowałem. Zapytałem, skąd go ma.
– Po prostu mam – odpowiedział. Zaraz potem zapewnił, że dla niego to nie jest żadne poświęcenie i żadna ofiara: – ja jeszcze sobie taki znajdę.
A zatem korek. Za stary, by traktować go jak pospolity śmieć, za młody, by uznać za zabytek. Bryłka porcelany z czerwonym emaliowym napisem: Kupferberger Brauerei. G. Franzky. Żadnej daty, nic więcej. Uszczelkę szlag już trafił, tak samo metalowy kabłąk, którego resztki tkwią jeszcze w otworze.
Korek jest dowodem, że Miedzianka naprawdę istniała, że było tu całe miasto, a jej najważniejszym zakładem był browar.
W 1999 roku w Niemczech ukazała się powieść „Kupferberger Gold” (Złoto Miedzianki). Napisał ją Heinz Kornemann, dobroduszny jegomość z siwą brodą i przenikliwym spojrzeniem. Jako kilkuletni chłopiec wyjechał z tych okolic w ramach akcji wysiedlania Niemców po wojnie. Sentyment do tych stron mu jednak pozostał. Gdy w Polsce upadł komunizm Kornemann wrócił, by sprawdzić, co zostało z jego ukochanych miejscowości.
– Jechaliśmy od strony Janowic. Tam wspomnienia odżyły, a tutaj, w Miedziance umarły. Mojego Kupferbergu już nie ma – mówi.
Właśnie dlatego napisał tę powieść. To historia miłosna z doskonałym tutejszym piwem w tle.
Tajemnica jego sukcesu tkwi, tak przynajmniej twierdził Ewald Franzky, założyciel browaru, w doskonałej wodzie tryskającej z wnętrza góry, na szczycie której stało miasteczko. W „Wanderer im Riesengebirge”, lokalnej gazecie wydawanej w Hirschbergu w XIX i na początku XX wieku, pojawił się nawet obszerny artykuł autorstwa profesora Liebreicha traktujący o zdrowotnych właściwościach wody bijącej z tutejszego Źródła Juliana. Z kolei inny znawca wód, profesor Wilhelm Windlich, wielokrotnie badający tutejsze ujęcia ważył się wystąpić z odważną tezą, że woda w Kupferbergu jest równie dobra jak ta ze słynnego ujęcia Pilzner Urquell.
TU ZADZIAŁAŁO PRAWO
W latach 1960. władze podjęły decyzję o całkowitej likwidacji osady. Wysadzono w powietrze kościół ewangelicki i wprowadzono zakaz remontu domów.
MIEDZIANE LATA
Już od XII wieku wydobywano tu rudę żelaza, srebra, a potem miedzi. W latach 1520. istniało tu 160 szybów i sztolni. Szukano tu nawet złota, a Rosjanie uranu.
MIODOWY AUTOBUS
Obecnie w Miedziance tylko pszczoły mają pracę.
Omijane przez wielką historię
Historia nigdy tu na dobre nie zawitała, raczej wałęsała się po okolicy. Kupferberg powstał, bo wnętrze tej niewielkiej góry wznoszącej się majestatycznie nad Bobrem skrywa rudy licznych metali. Najwięcej było tu zawsze miedzi (stąd też nazwa miasteczka). Niektórzy szczęśliwcy próbowali także szukać srebra, złota i cynku. Co kilkadziesiąt lat w okolicy pojawiał się nowy przedsiębiorca, badał powierzchniowe wykwity rud i dochodził do wniosku, że warto tu otworzyć kopalnię. Kłopot jednak w tym, że okoliczne złoża mają taką specyfikę, że tylko w części powierzchniowej są bogate. W głębi góry ich obfitość znacznie spada. To pułapka, w którą wpadli wszyscy chcący się na Kupferbergu dorobić.
Wielkie wojenne zawieruchy zwykle omijały miasteczko. Tylko w czasie wojny trzydziestoletniej jego mieszkańcy musieli się kryć w okolicznych lasach. Potem było spokojniej. Ale nie zawsze – 12 października 1824 roku żona białoskórnika Manschego mieszkającego w domu pod numerem osiemdziesiątym czwartym tak mocno przypiekała nad ogniem połeć słoniny, że ten się zapalił. W kilkugodzinnym, szalejącym w całym mieście pożarze, spłonęło 67 domów, oba kościoły i przylegające do nich szkoły, a także szpital i ratusz wraz z niemal całym archiwum, siedziba Królewskiego Urzędu Górniczego Księstwa Schweidnitz i Jauer, oraz stodoły z plonami i zapasami zgromadzonymi na zimę.
W ciągu jednej nocy cały swój dobytek straciło 146 rodzin – 503 osoby. Spośród dymiących jeszcze zgliszczy dolnej części miasteczka i poczerniałych od ognia traw na jego obrzeżach wystawały jedynie dwa kamienne krzyże. Memento – pamiętaj. Trudno powiedzieć jednak, czy ktokolwiek w tych tragicznych dniach myślał o klątwie.
Miasteczko podniosło się z upadku i trwało. W czasie obu wojen światowych nie spadła na nie ani jedna bomba, nie toczyły się tu żadne walki. Historia nadal omijała dobrotliwie Kupferberg, a fronty przechodziły gdzieś obok. Armia Czerwona wkroczyła do Kupferbergu bez jednego wystrzału.
– Pierwszym czerwonoarmistą jakiego zobaczyłem w miasteczku był pijany w sztok żołnierz z karabinem uwieszonym na sznurku – wspomina Karl Heinz Friebe, jeden z tych, którzy wyjechali stąd zaraz po wojnie.
I właśnie wtedy, w 1945 roku kiedy wszystko się kończy, a działa milkną, zaczyna się prawdziwy koniec Kupferbergu. Miasteczko należy już do Polski i, zanim zniknie, nazywać się będzie Miedzianka.
Kopalnia ściśle tajna
Takich tuneli, jak ten, jest tu niezliczona ilość. Dosłownie, bo wszystkich nikt nigdy nie policzył i nie naniósł na żaden plan. Nie do wszystkich da się wejść, nie do wszystkich też wchodzić warto, jeśli chce się z nich wyjść żywym. Paweł Nowak, miłośnik lokalnej historii, wie jednak gdzie jest bezpiecznie. Do tego korytarza wejdziemy tylko na kilkanaście metrów w głąb. Musimy się jednak zachowywać cicho, bywały przypadki, że podniesione głosy wywoływały gdzieś tam w dali zawały i tąpnięcia.
– Szalowali to beznadziejnie albo nie szalowali w ogóle, szli za rudą, drążyli tunel, nie patrząc, dokąd zmierzają ani co jest nad nimi. Dlatego miasto musiało zniknąć – tłumaczy.
Oni to rosyjscy inżynierowie i polscy górnicy. Pojawili się w Miedziance zaraz po wojnie, a w 1948 roku zapadła decyzja, by z wnętrza tej góry wydobyć jeszcze jeden skarb – uran. Korytarz, do którego prowadzi mnie Paweł Nowak jest pozostałością po ściśle tajnej kopalni w Miedziance, która weszła w skład Zakładów R-1 wydobywających dla ZSRR uran w całej Kotlinie Jeleniogórskiej. W oficjalnych statystykach kopalnia ta figurowała jako papiernia. Pracujących tu górników obowiązywała tajemnica, przed wyjściem z zakładu kontrolowani byli przy pomocy liczników Geigera czy nie wynoszą cennego urobku. Wśród pracowników kopalni aż roiło się od konfidentów i agentów bezpieki. Na kogo padł cień podejrzenia o zdradę tajemnicy – ten znikał. Zwykle otrzymywał nakaz wyjazdu do innej części Polski w ciągu jednej doby. Ale wśród górników krążyły też opowieści, że niepokorni kończą z kulą w głowie na końcu wyeksploatowanego chodnika. Nagrodą za milczenie były pieniądze – nikt w okolicy nie zarabiał tyle, co pracownicy kopalni.
Tak jak i poprzednio, wielkie nadzieje okazały się płonne. Uranu było tu niewiele, wydobycia zaprzestano w 1952 r. Cztery lata niekontrolowanego drążenia tuneli wystarczyło jednak, by wszystko to, co znajdowało się nad nimi, zaczęło jęczeć. Na okolicznych polach co rusz pojawiały się głębokie na kilkanaście metrów rozpadliska, ściany budynków rysowały się, wśród mieszkańców krążyły opowieści o tym, że dachy ich domów śpiewają.
Gdy Rosjanie i górnicy wynieśli się stąd, Miedzianka popadła w ruinę. Któregoś poranka do ówczesnego dyrektora browaru – Jerzego Słowińskiego przyszedł załamany stary Czapla – kierowca browarnianej ciężarówki. Właśnie miał jechać z piwem do Złotoryi, samochód był już załadowany.
– Nie pojadę, panie kierowniku, ja dziś w ogóle do pracy nie przyjdę. Nie przyjdę, bo mi w ogrodzie czereśnia zniknęła.
Poszli, popatrzyli. Była czereśnia, nie ma czereśni. Została tylko dziura w ziemi, a w dziurze, jak poświecić latarką, widać było czubek drzewka z kilkoma owocami, których dzieciaki nie zdążyły jeszcze oberwać.
DAS IST ROMANTISCHE
Spacer opustoszałymi ulicami Miedzianki ma urok tylko dla ślepo zakochanych.
„PAMIĘCI LUDZI Z KUPFERBERGU”
Oni tu już nie wrócą.
Na stałym gruncie
W 1968 roku „Nowiny Jeleniogórskie” poinformowały, że w Miedziance będą kręcić odcinek „Czterech pancernych i psa”. Argumentów do tego, żeby ściągnąć do miasteczka filmowców, z pewnością nie brakowało. Chyba nigdzie w okolicy nie było tylu ruin, chyba żadne dolnośląskie miasteczko nie wyglądało też tak, jakby przed chwilą skończyło się tu bombardowanie. I to wszystko w miejscu, na które nigdy żadna bomba nie spadła. W ciągu dwóch dekad od zakończenia wydobycia uranu w ruinę popadają: ewangelicki kościół, pałac hrabiego wraz z otaczającym go parkiem, kamieniczki w rynku, zabudowania zamkniętego w 1972 roku browaru. Nieużywany poniemiecki cmentarz zarasta krzakami. Kto może ucieka z Miedzianki – do Jeleniej Góry, Wałbrzycha, Wrocławia czy choćby pobliskich Janowic.
– Trzeba było tych ludzi ratować, trzeba było zapewnić im warunki do życia gdzie indziej, bo tam było to już, jeśli nie niemożliwe, to na pewno zbyt niebezpieczne – mówi Irena Siuta-Kamieńska. To ona podjęła decyzję o przesiedleniu większości mieszkańców na jeleniogórskie Zabobrze, nowoczesne blokowisko na obrzeżach miasta. To ona de facto zadecydowała o końcu Miedzianki. Do dziś wielu w okolicy ma jej to za złe. – Uważam, że to była jedyna słuszna decyzja, innej w tamtej sytuacji nie można było podjąć – utrzymuje Siuta.
Tak, nie da się ukryć – Miedzianka jest dziś na Zabobrzu, upchnięta do czterech bloków na Karłowicza i kilku następnych na Paderewskiego, Elsnera, Różyckiego. Miedzianka z wielkiej płyty, na pewnym gruncie; Miedzianka znów zielona, wśród drzew i z wrzaskiem dzieciarni w tle. Wszystko to siedemnaście kilometrów od walącego się wzgórza, które zarasta krzakami i trawą. Od miejsca, w którym było całe miasto, ale dziś go nie ma.
Śliwa pamięta
Zdarzyło się parę razy i nadal się zdarza, że Paweł Nowak stawał na środku tej łąki i wyobrażał sobie kamienice, strome uliczki, dwie wieże kościoła, gwar wydobywający się z okien gospody, krzyk dzieci wybiegających ze szkoły czy wesołe pokrzykiwania kamieniarzy z zakładów. Wszystko w niemieckiej wersji językowej. Potem otwierał oczy i nie widział już nic poza kępą zieleniny i śmieciami w przydrożnym rowie. Czasem przy kościele widział samochód na niemieckich blachach, chciał nawet podejść i powiedzieć, żeby tu nie parkowali. Nie dalej jak kilka lat temu ziemia między szosą a świątynią zapadła się na kilkanaście metrów w głąb, aż strach było patrzeć w tą czeluść. Kościół tylko cudem to przetrwał.
Jest w Miedziance takie stare drzewo, do którego Paweł prowadzi tylko niektórych. Trzeba minąć browar, a potem zaraz za zakrętem, zejść z szosy na polną drogę prowadzącą do jednego z gospodarstw. Przy niepozornej, zdziczałej śliwie należy się zatrzymać.
– Chcę, aby drzewo rosło sobie w spokoju – mówi. Jeśli dokładnie przyjrzeć się pniu tej śliwy, dostrzeże się z pewnością blaszaną tabliczkę, przykręconą w taki sposób, żeby nie było jej widać z drogi. Aby ją zobaczyć, trzeba wejść w pokrzywy. Na tej tabliczce, nie większej od paczki papierosów, ktoś napisał: „Erinner die Leute von Kupferberg”, czyli: „Pamięci ludzi z Kupferbergu”. Wyobrażam sobie to tak: przyjechali, rozejrzeli się, poznali tylko to drzewo. Wyobraź sobie, ze wszystkiego, co tutaj było, z tych domów, kościołów, restauracji rozpoznali tylko jedno drzewo. Nic więcej. Więc zostawili to i odjechali.