Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2012 na stronie nr. 96.

Tekst i zdjęcia: Piotr Trybalski,

Muzyczna oaza


Gdy w pierwszy dzień festiwalu stanie się na którejś z wydm, można zobaczyć, jak się zjeżdżają. Wielbłądy niosą cały bajecznie kolorowy dobytek, piesi pędzą kozy. Z kurzu wyłaniają się kolejne postacie. Tymczasem czeka już festiwalowa scena, postawiona gdzieś pomiędzy wydmami. Kawałek dalej namioty – białe dla artystów i gości, kolorowe – nieliczne, postawione przez turystów; skórzane, w kolorze ochry rozbite przez Tuaregów.

Dostępny PDF i AudioBook
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Opowiadanie „Muzyczna oaza” – o Festiwalu Pustyni, na który tłumnie, w sam środek zachodniej Sahary zjeżdżają na swoich wielbłądach Tuaregowie.

Przez Mali prowadzi asfaltowa droga. Łączy stolicę, głośne i chaotyczne Bamako na zachodzie, z położonym 1200 km dalej na wschodzie Gao, miastem, do którego rzadko docierają turyści. Gdyby ktoś chciał pojechać jeszcze dalej na wschód i północ, czekają go przeprawy bezdrożami, pustynne trakty i mijane czasem karawany objuczonych solą wielbłądów. Bamako i Gao łączy coś jeszcze – koryto jednej z najdziwniejszych rzek na świecie – Nigru. Swój początek bierze w górach, na granicy Gwinei i Sierra Leone, tuż nad Atlantykiem. Następnie, rusza na północ i wdziera się w piaski Sahary, by w końcu przegrać nierówną walkę i zawrócić, przeciąć Niger, Benin i w Nigerii oddać swoje wody Zatoce Gwinejskiej. Ten nietypowy bieg rzeki był dla pierwszych odkrywców Afryki nieodgadnioną zagadką. Skoro rzeki zawsze płyną w kierunku morza, czy zatem jest jakieś morze w środku rozgrzanego, Czarnego Lądu? Gdy w końcu udało się sprawę wyjaśnić, okazało się, że jedyne morze to rozpalone morze piasku – Sahara.

 

JAK TRAFIĆ NA FESTIWAL?

Dojazd na naszego Open’era jest doskonale oznakowany, a i tak wielu pyta o drogę. Może Tuaregowie, którzy bezpiecznie potrafią przebyć piaski Sahary, podążając na Festiwal Pustyni – znają odpowiedź.

W KOLORZE BLUE

Wśród Tuaregów to nie kobiety, lecz mężczyźni zakrywają twarz. Farbowane turbany pozostawiają błękitny kolor na głowie, nadając Tuaregom nieco tajemniczego i groźnego wyglądu.

 

Wielbłądy i blues

 

Na północy i wschodzie pustynne szlaki przemierzają na swoich wielbłądach dumni Tuaregowie, ludzie pustyni, których pochodzenie do dziś nie zostało jednoznacznie wyjaśnione. Nie wiadomo skąd się wzięli, dlaczego żyjąc w tej części Afryki mają niemurzyńskie rysy twarzy. Wysocy i milczący, kontrastują z dość rozkrzyczaną resztą malijskich plemion: Bozo, Fulani, Soninke. Tuaregowie, podzieleni na klany, przez setki lat kontrolowali cały transsaharyjski handel. Zakrywają głowy i twarze błękitnymi turbanami. Ich ojczyzną jest to miejsce, do którego akurat przybyli, w którym akurat rozbili skórzane namioty. W chwili zagrożenia szybko sięgają po broń. Zepchnięci z bogatych w uran i diamenty terenów na pustynię, gdzie susze dziesiątkowały stada kóz i wielbłądów, nie mieli wyjścia – ruszyli na powstanie. Mimo wielokrotnego zawieszania broni i kolejnych pokojowych deklaracji, na granicy Mali, Algierii i Nigru wciąż jest niespokojnie. Od czasu do czasu słychać jednak dźwięk elektrycznej gitary. Bo taką samą miłością, jak do wielbłądów, Tuaregowie zapałali do tego właśnie instrumentu i monotonnego rytmu tuareskiego bluesa z pustyni.

 

ZAMEK NA PIASKU?

Wielki Meczet w Djenne to największa gliniana budowla na świecie. Palmowe bale stabilizują ściany meczetu i służą jako rusztowanie podczas częstych napraw.

OZDOBY PUSTYNI

Piękne i wystrojone, nie zakrywają twarzy i są ciekawe świata. Wśród Tuaregów panuje matriarchat, mimo że większość z nich jest muzułmanami.

 

Echo świetności Timbuktu

 

Festiwal Pustyni to coroczna impreza, która odbywa się w styczniu, o kilka godzin drogi wielbłądem na północ od Timbuktu. Docierają tu wyłącznie turyści zakochani w muzyce Afryki Zachodniej. Trzeba bowiem dolecieć do Bamako. Potem przez dwa dni w tumanach kurzu przemierzać w dżipie pustynny szlak, by w końcu znaleźć się pomiędzy wysokimi na kilka metrów wydmami. Na miejscu w dzień temperatura sięga 40 stopni, a w nocy spada poniżej zera. Takich zdesperowanych białych doliczyć się można ze cztery setki. Wszyscy są zachwyceni tym, co widzą – kilkutysięczną spontaniczną czarnoskórą publiką, która samochodami, na wielbłądach i pieszo – czasem idąc przez wiele dni – dotarła tu, by przez trzy doby bawić się i świętować.
Spotkania na pustyni zapoczątkowali Tuaregowie w 2001 roku. Sięgają one do tradycyjnych, organizowanych po zakończeniu okresu wypasu, spotkań, zwanych takoubelt. Wówczas to wszystkie klany tuareskie zjeżdżały, aby odświeżyć znajomości, bawić się, odpocząć i zażegnać konflikty międzyklanowe. A tych zawsze było sporo. Rozmawiali też o przyszłości, planach, nadziejach i zagrożeniach. Nie bez powodu spotkania organizowane są w okolicach Timbuktu. Już za samą nazwą kryje się cały wachlarz skojarzeń. To właśnie tuareskie Timbuktu w czasach kolonialnych było dla „odkrywców” Afryki prawdziwym wyzwaniem. Legendy mówiły o złocie, drogocennych kamieniach, pałacach… Gdy w końcu w 1826 roku dotarł tu Alexander Laing, po złotym okresie, którym dla Timbuktu był wiek XVI, pozostało już tylko wspomnienie. Cudowne miasto okazało się kupą glinianych cegieł. Angielski podróżnik nie wiedział wówczas, że największy skarb stolicy Tuaregów – starodruki – kryje się na wyciągnięcie ręki, w nadgryzionych zębem czasu domostwach, w zasypanych piaskiem schowkach. „Sól pochodzi z północy, złoto z południa, a słowo Boga i skarby mądrości z Timbuktu” – mówi stare przysłowie z tej części Afryki. W okresie Złotego Wieku Timbuktu było najważniejszym miastem Afryki Zachodniej, ważnym ze względu na położenie na szlaku karawan. Ale przede wszystkim ze względu na Uniwersytet Sankore, do którego uczęszczało nawet 25 tys. studentów. Po tamtych czasach zachowało się ponad 150 tys. ręcznie spisanych manuskryptów, przechowywanych w miejscowej bibliotece, z których najstarsze pochodzą z XIII wieku. Dzieła te – traktujące o filozofii, teologii, astronomii, prawie koranicznym czy matematyce – są ważnym dowodem na to, że istniejący tu uniwersytet niczym nie ustępował ówczesnym placówkom w Europie.

 

FESTIWALOWA GORĄCZKA

Na Festiwalu Pustyni gra się prawie przez całą dobę, a muzykom nie przeszkadza pustynny upał.

LOŻA VIP-ÓW?

Widzowie na wielbłądach mają najlepszy widok na festiwalową scenę.

TRYBUNA LUDU

Kto nie ma wielbłąda, ten może zająć wygodne miejsce na jednej z wydm stanowiących naturalną trybunę.

 

Muzycy pustyni

 

Nim zaczną się koncerty, Tuaregowie organizują zawody w popędzaniu wielbłądów. Jest głośno i radośnie. Gdy na scenie staje pierwszy artysta, jest już dobrze po zachodzie słońca. To jedyny moment, kiedy można komfortowo słuchać muzyki – piasek jest ciepły, ale upał już nie dokucza. Nie ma tu krzesełek, trybun czy loży dla VIP-ów. Wszyscy siedzą na piasku, a jedynie Tuaregowie przysłuchują się muzyce, siedząc na wielbłądach. Gdy z głośników padają pierwsze melorecytacje w języku tamaszek, podnoszą się okrzyki, brawa i przeciągłe gwizdy. Kiedy zaś na scenie staje Tinariwen – zespół musi odczekać dobrą chwilę, nim ucichnie wrzawa. Jeśli komuś wydaje się, że festiwalowe, niepohamowane emocje to wyłącznie domena Glastonbury czy Roskilde, niech przyjedzie na Festiwal Pustyni. Tutaj emocje sięgają zenitu!
Tinariwen znaczy w języku tamaszek „pustynie”. Zespół założyli tuarescy rebelianci, którzy zamienili karabiny na gitary i od 1982 roku grają malijskiego, „pustynnego” bluesa. Grupa jest obecnie najlepszym „towarem eksportowym” Mali. Muzycy Tinariwen głoszą tuareskie idee powrotu do koczowniczego stylu życia, porzucenia granic, ucieczki z miast na pustynie. W 2002 roku Festiwal odwiedził Robert Plant z Led Zeppelin. Wraz z malijskimi muzykami zagrał na scenie, a utwór „Win My Train Fare Home” pojawił się na festiwalowej składance CD. Po Festiwalu Plant powiedział. – To było niezwykłe przeżycie... Czułem, że to była muzyka, której szukałem przez całe życie. Rozmawiając z uczestnikami festiwalu ma się wrażenie, że artysta nie jest odosobniony. Wieczorne koncerty kończą się późną nocą. Zostaje jedynie kilka godzin snu, nim poranne słońce bezlitośnie stawia wszystkich na nogi.

 

JEDEN DMUCHA, RESZTA SŁUCHA

Dla mieszkańców Afryki śpiew i gra na instrumentach jest czymś zupełnie naturalnym.

Oczy, uszy i usta pustyni

 

Taniec, muzyka i śpiew są dla mieszkańców tego regionu nie tylko formą rozrywki, folkloru czy tradycji. To nieodzowny element codzienności: obowiązków, pracy, przemieszczania się, spotkań rodzinnych. Banalne „mieć muzykę w sobie” jest w tym przypadku jak najbardziej trafione.
Choć koncerty zaczynają się wieczorem, na festiwalowym terenie życie wre od samego rana. Stworzone tu bazary pełne są handlujących. Gdzieś obok Tuareg zarzyna właśnie kozę, którą za chwilę pożywi całą swoją rodzinę. Tymczasem, nachylony, przyssany do ciepłego jeszcze zwierzęcia, pije krew z otwartej arterii. Niedaleko, pod namiotami, w cieniu, którego tu jak na lekarstwo, trwają minikoncerty. Z bliska można zobaczyć, jak wygląda kora – skrzyżowanie harfy, gitary i indyjskiego sitaru. Instrument tak skomplikowany, że prawie niemożliwy do opanowania. A jednak! Mistrzem kory jest Toumani Diabaté, który wielokrotnie grał na festiwalu. Pochodzący z rodziny griotów, z tradycją muzykowania sięgającą 71 pokoleń, na koncie ma światową karierę i koncerty z takimi gwiazdami, jak choćby Björk. Ale jego serce bije dla Mali, tak samo jak biło serce nieodżałowanego Ali Farka Touré, malijskiego bluesmana, gitarzysty, który zrobił światową karierę, grając z najlepszymi bluesmanami na wszystkich kontynentach – nie bez powodu zwanego „afrykańskim John Lee Hookerem”. Muzyka Farka Touré jest świadectwem tego, gdzie drzemią korzenie bluesa.
Na festiwalowej scenie ogromne poruszenie zawsze wywołują koncerty Bassekou Kouyaté z piękną żoną – Ami Sacko. Ten czterdziestopięcioletni artysta od 12. roku życia gra na jeli ngoni, niewielkim instrumencie, nieco zbliżonym do banjo. Pełna ekspresji wirtuozeria i przejmujący głosu Ami to esencja malijskiej muzyki.
Festiwal Pustyni zmienia spojrzenie na Afrykę. Jakieś 4 tysiące lat temu pierwsi grioci – „opowiadacze” ruszyli na szlaki Afryki Zachodniej. Byli uszami, oczami, ustami – powiernikami historii i tradycji afrykańskiej kultury. Przez tysiące lat zawód, a raczej misja griota nie zanikła. Do dziś są poważani w afrykańskiej społeczności. Opowieści ich potomków można posłuchać na takich imprezach, jak Festiwal Pustyni.