W Europie są wciąż takie miejsca, do których samo dotarcie jest przygodą. Jedną z takich krain jest Ural, brama pomiędzy Europą a Azją.
Ten niezwykły łańcuch górski kusi bezludną przestrzenią, dziewiczą przyrodą i smakiem nieznanego.
Dostępny PDF i AudioBook
Opowiadanie „Ural ponad wszystko” – o Uralu subpolarnym, który kusi wielu bezludną przestrzenią, dziewiczą przyrodą i smakiem nieznanego.
Na postkomunistycznym placu, tuż przy stacji kolejowej odległej Inty, oczekuje już Borys. Jego spowita papierosowym dymem postać niezmiernie nas cieszy. Borys wyświadcza nam przysługę, podwożąc na teren parku narodowego bez wymaganych dokumentów, których koszt zdecydowanie wskazywał na „wielu pośredników”. Już po chwili usadawiamy się na pace potężnego Urala 4320, wsłuchując się w warkot uruchamianego silnika.
A potem droga – choć to wielkie słowo na określenie dwóch kolein śnieżnych wijących się pośród północnych lasów. Śmiesznie i nienaturalnie wygląda wyboista ścieżka, nad którą pochylają się modrzewie, świerki i karłowate brzozy. Aż dziw bierze, że ta drożyna sama się w swojej zawiłości nie pogubiła, trzymana w ryzach jedynie przez drewniane tyczki wystające ponad śnieżne połacie.
100 LITRÓW NA 100 KM
Na północny Ural nie prowadzą żadne drogi, dlatego bez solidnych pojazdów w tak ciężkim terenie ani rusz.
KOLEJ NA URAL
Inta Górna położona przy linii kolejowej to najlepsza baza wypadowa w góry. Z Moskwy pociągi kursują tutaj trzy razy dziennie. Jeśli prześpisz swój przystanek, możesz obudzić się w Workucie lub nawet w położonych już w Azji Łabytnangach nad rzeką Ob.
NA KOGO SZCZEKA URAL?
Pies, którego nazwaliśmy Ural, najwyraźniej dzieli nasz podziw dla płaskich i szerokich dolin, o zboczach stromych i wysokich, w najwyższych partiach przechodzących w ostre granie.
W DOMU NIEWOLI
Zmierzając do kopalni kwarcu, przejeżdżamy przez zamarzniętą Peczorę. Tę samą rzekę, która w 1940 roku była bramą do Loch-Workuty dla Beaty Obertyńskiej. Polska pisarka i poetka, podczas wojny aresztowana przez NKWD, była więziona w nieludzkich warunkach między innymi w łagrze Loch-Workuta. W 1942 roku wstąpiła do Armii Andersa i wraz z nią przeszła cały szlak bojowy. Swoje wspomnienia z lat pobytu w obozach pracy spisała we wstrząsającej książce „W domu niewoli”.
Peczora to rzeka o długości 1810 kilometrów. Jej wody niosą jarzmo tysięcy polskich zesłań. Kto przekroczył tę namacalną granicę, ten przestawał istnieć dla świata. To tu powstawały więzienia bez ścian dla takich ludzi jak Mikołaj Samsonowicz, którego tragiczną historię poznało jedynie kilkanaście osób. Jego losy, podobnie jak biografie setek tysięcy innych łagierników, czekają jeszcze na swoje pióro. Ta opowieść, którą odkryliśmy przypadkiem w trakcie przygotowań do naszej wyprawy, stała się dla nas dodatkową inspiracją. Mikołaj Samsonowicz przeżył, bo posiadał niezłomnego ducha i wierzył, że jest to możliwe. Miał także szczęście, bo trafił na rodaka, który mu pomógł. Mikołaj wrócił do Polski po 17 latach zsyłki. Wielu zostało tam jednak na zawsze.
INTERNET ZAMIAST WÓDKI
Tymczasem ciężarówka nieustannie brnie do przodu. Las ustępuje. Wieje przenikliwy marcowy wiatr, od tego momentu nasz nieustanny kompan. Po siedmiu godzinach dojeżdżamy do Żiełannaji, kopalni białego, kruchego kwarcu.
Cała osada podzielona jest na dwie części. Pierwszą stanowi kilka opuszczonych, chylących się ku upadkowi drewnianych baraków – smutna pozostałość po początkach wydobycia. Pomieszczenia z resztkami fototapet na ścianach zaśmiecone są pokracznymi krzesłami i wojskowymi pryczami. Czasem zdarzy się przygnieciony silnikowymi częściami, lampowy telewizor czy wypłowiałe zdjęcie miłośnika wspinaczki górskiej. Obowiązkowo, „koza” i kolekcja butelek po alkoholu. W nowej części zaskakujący, choć surowy luksus. Energooszczędne żarówki, czyste pomieszczenia, zadbana stołówka. Rosja się zmienia, widać to nawet tak daleko od Moskwy. Żadnego alkoholu w budynkach nowej kopalni już nie ma. Za rok będzie za to internet.
ŁAJKA JEST Z NAMI
Śpimy w jednym ze zrujnowanych pomieszczeń. Ogień wygasa w środku nocy, zmuszając nas do wstania o wczesnym poranku. Rozpoczynamy marsz ku celowi naszej wyprawy – Góry Narodów. Zmrożony śnieg trzeszczy pod ciężarem stawianych kroków. Rzeka Bałbaniu, wzdłuż której idziemy, co kilka kilometrów tworzy szerokie rozlewiska zamieniające się w jeziora. Przypomina to ponawlekane na nić korale. Po lewej mijamy Staruchę, szczyt który zwiastuje zmianę charakteru pasma. Od teraz nie będzie to falista powierzchnia, ale góry przypominające rzeźbą Tatry Zachodnie. Tylko szerokie, u-kształtne doliny burzą odczucie podobieństwa. Ich płaskie dna ułatwiają transport sprzętu przy pomocy sań. Używamy pulek, ale niestety na dwuosobowe zespoły mamy tylko po jednej sztuce, resztę wyposażenia jesteśmy zmuszeni dźwigać w plecakach. Kończymy marsz zanim zajdzie słońce. Potrzebujemy czasu, by ustawić główny obóz i otoczyć go lodowym murem. Starannie ciosamy zmrożony śnieg, uszczelniając luźne bloki, napinamy odciągi namiotów i zasypujemy fartuchy śnieżne. Pogoda jest rewelacyjna – bezchmurne niebo nie zwiastuje opadów śniegu. Przy dwudziestostopniowym mrozie dokuczliwy staje się jedynie nieustannie wiejący wiatr.
Mamy gościa, jest nim pies łajka, który towarzyszy nam od kopalni kwarcu. Poczciwa, mądra, choć zwariowana psina. W swoim szaleństwie wejdzie z nami na każdy ze szczytów! Teraz kuli się w kącie obozowiska, za nic mając zaproszenia do przenocowania w osłoniętym od zamieci przedsionku namiotu. Iza nadaje mu imię Ural.
ODLUDNE GÓRY
Narodnaja jest najdalej na wschód wysuniętym szczytem Korony Europy. Dotrzeć tu nie jest łatwo, choć sama góra nie jest najtrudniejsza do zdobycia.
REWOLUCJA NA NIEBIE
Zorza polarna, po rosyjsku aurora, to zjawisko świetlne najłatwiej dające się zaobserwować w okolicach podbiegunowych.
ZIMA TRWA DO LATA
Na Uralu śnieg z wyższych partii gór schodzi dopiero z końcem czerwca, by powrócić już pod koniec sierpnia.
NIEZNANA SIŁA
Najwyższym szczytem Uralu i zarazem europejskiej części Rosji (nie licząc spornego Elbrusa) jest Narodnaja. Góra jest technicznie łatwa, przy sprzyjających warunkach nawet raków nie potrzeba, by się na nią wdrapać. To ten szczyt wybraliśmy sobie jako główny cel naszej eskapady. Zdobywamy go po 8 godzinach marszu. Długa, mozolna trasa dzieli ekipę na kilka mniejszych zespołów. Stąd gdy „Dziki” kończy pykać na szczycie fajkę zwycięstwa, niektórzy jeszcze są na podejściu. Wokół rozciąga się morze gór, a na horyzoncie Manaraga kusi postrzępioną, charakterystyczną granią, jak przystało na symbol największego parku narodowego Europy. Jugyd Wa, bo taką nosi nazwę, to 19 tysięcy kilometrów kwadratowych dziewiczych terenów republiki Komi. To ponad trzydzieści razy więcej niż powierzchnia największego w Polsce Biebrzańskiego Parku Narodowego. A przecież, poza jego granicami dalej rządzi przyroda. Na wschód bezkresy Syberii, na zachód najdziksze zakątki Europy.
Powrót z Narodnej rozpoczynamy, gdy słońce zahacza o horyzont. W miejsce ulotnych trąb powietrznych porywających igiełki białego puchu, wkrada się ciemność rozświetlana gwiazdami i tarczą księżyca w pierwszej kwadrze. W dolinie przebłyskuje światło odbite od powierzchni lodu. Zjawisko to nie sprawia wrażenia naturalnego i mocno rozbudza wyobraźnię. Na myśl przychodzi tajemnica Przełęczy Diatłowa – historia niewyjaśnionej śmierci dziewięciorga studentów, którzy 25 stycznia 1959 roku wyruszyli na wyprawę w kierunku szczytu Otorten (północny Ural). 1 lutego dotarli oni na zbocze góry Cholat Sjakl, gdzie założyli obóz, aby przeczekać pogarszającą się pogodę. Od tamtej pory stracono z nimi kontakt, jak się później okazało – wszyscy zginęli. Ekipa ratunkowa dotarła do miejsca tragedii 26 lutego. Odnaleziono pięć ciał. Uczestnicy umarli z powodu hipotermii po nagłym opuszczeniu obozowiska, cześć była bosa i bez ubrań. Kolejne ciała odnaleziono dopiero 4 maja, jedno miał strzaskaną czaszkę, dwa zmiażdżone klatki piersiowe. Temperatura feralnej nocy wynosiła minus 25 stopni, a śledztwo nie wykazało obecności innych osób na miejscu zdarzenia. Oficjalna przyczyna śmierci członków ekspedycji stwierdzała „działanie nieznanej siły”.
Na szczęście złowrogie złudzenie szybko mija, ustępując miejsca innemu, o wiele bardziej efektownemu. Na niebie rozbłyskuje zorza polarna. Bladozielone tańczące snopy zdają się wypełniać całe północne sklepienie. Błyszczące łuki przenikają się, łączą i znikają, zadziwiając przyglądającą się publiczność. Z czasem spektakl przybiera na sile, intensywnie walcząc z ciemnością nocy. Nic dziwnego, że jeszcze długo po przyjściu do obozu stoimy na mrozie, łapczywie chłonąc widowisko zmrużonymi oczami. W końcu jednak zmęczenie wygrywa. Czas spać.
DOTKNĄĆ GWIAZDY
Przez kilka kolejnych dni prowadzimy ascetyczny tryb życia. Brak luksusów wynagradza towarzystwo przyjaciół i nieustannie pozytywnego psa Urala. Nie ma na co narzekać nasza łajka. Dostaje najsmakowitsze kąski, jakie mamy przy sobie – suchą kiełbasę, boczek wędzony, resztki chleba, zmrożonego tuńczyka... Sami pozostajemy przy liofilizowanej żywności, pięciominutowych zupkach i czekoladach. Jakże tu jednak odmówić takiemu gościowi? Jak się nie podzielić swoimi „skarbami” z psiną, która kilka godzin wcześniej kuliła się w kłębek na szczycie Góry Karpińskiego, gdzie wiał huraganowy wiatr powalający nas na kolana? Razem tam weszliśmy, razem zeszliśmy. My z czekanami, na dwóch nogach, Ural na czterech. Byleby tylko nie straszył więcej swoimi niekontrolowanymi zjazdami po oblodzonym stoku. Szczególnie gdy przechodzimy poniżej.
Góra Karpińskiego była dodatkowym celem naszej wyprawy. Do jej zdobycia potrzeba odrobinę więcej umiejętności niż przy wejściu na Narodną. Wskazane jest użycie czekana i raków, do pokonania jest bowiem dwustumetrowa ściana, często pokryta twardym, zbitym śniegiem. Przy załamaniu pogody sytuacja łatwo może wymknąć się spod kontroli. Zgubienie orientacji w takich warunkach, w czasie osławionej, rosyjskiej zamieci – purgi jest właściwie pewne i bardzo niebezpieczne. Na szczęście, na Karpińskim nie padał śnieg, choć wiało najmocniej. Odnosiliśmy wrażenie, że gwiazda przytwierdzona do metalowego popiersia Karpińskiego wygnie się pod naporem tej siły. Aleksander Karpiński był geologiem, twórcą pierwszej mapy europejskiej części Rosji. Stąd, młotek jako trzon pomnika. Można by pomyśleć, że nie warto tak się silić, by dotknąć kawałka blachy na szczycie. Dla nas była to jednak wzruszająca i radosna chwila. Zrozumie to każdy, kto w kieszeni nosi kompas i odrobinę pasji podróżowania.
Ural pożegnaliśmy z pewnym niedosytem. Jest zbyt potężny, by tak po prostu stwierdzić, że się tam było. Warto tam zajrzeć, choć trudno to zrobić przy jakiejkolwiek okazji. Ten zakątek świata wymaga, by wybrać się tylko dla niego. Po prostu, lubi skupiać na sobie całą uwagę.