Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2006-08-01

Artykuł opublikowany w numerze 08.2006 na stronie nr. 84.

Tekst i zdjęcia: Agata Borowska-Jocz, Cezary Śliwakowski,

Wysoko i wyżej

Himalajskim szlakiem

Udało się nam zrealizować jedno z naszych największych marzeń – wyprawę rowerową przez Himalaje. Przejechaliśmy ponad tysiąc dwieście kilometrów wyłącznie po górach. Na naszej drodze znalazło się sześć potężnych przełęczy, w tym dwie najwyższe drogowe przełęcze świata: Khardung-la i Tanglang-la. Ale wyprawa to nie tylko wspinaczka na przełęcze, to także podróże przepięknymi dolinami i kontakt z odmienną kulturą.

 

Do Leh, stolicy Ladakhu, dostaliśmy się z Delhi samolotem indyjskich linii lotniczych. To tutaj również pierwszy raz podczas tej wyprawy wsiedliśmy na obładowane bagażami rowery.
Pierwsze dni upłynęły nam na pokonaniu tras wokół Leh, na których biliśmy swoje życiowe rekordy wysokości. Nie było to łatwe, gdyż Leh leży na wysokości 3500 metrów n.p.m., a bardzo suchy klimat panujący po tej stronie gór skutecznie odwadnia organizm. Zapas wody i poziom aklimatyzacji wyznaczają tutaj granicę możliwych do pokonania kilometrów.
Z Leh w kierunku północnym prowadzi droga na najwyższą drogową przełęcz świata Khardung-la. Po drugiej stronie przełęczy znajduje się dolina Nubra, do której chcieliśmy się wybrać. Obszary doliny i przełęczy Khardung wymagają posiadania specjalnego zezwolenia. Po odebraniu pozwoleń ruszyliśmy na przełęcz.

 

 

Najwyżej jest... niżej

 

Nocna wichura przyniosła pierwszy śnieg powyżej 4800 metrów n.p.m. Cóż, nie pozostawało nam nic innego jak wjechać na Khardung w zimowej aurze. Ranek wyglądał pogodnie, jednak około południa pogoda załamała się. W miejscowości South Pullu dowiedzieliśmy się, że droga została zamknięta z powodu złej pogody, zostaliśmy więc zmuszeni do przymusowego biwaku na wysokości 4600 metrów. Kolejnej nocy padał śnieg i mieliśmy poważne obawy, czy uda się nam wystartować. Na szczęście poranek był pogodny i nie robiono nam problemów, mogliśmy kontynuować „wspinaczkę”.
Droga na przełęcz była długa i ciężka. Powyżej South Pullu zupełnie znika asfalt, a dotychczasową nawierzchnię zastępują kamienie. Trudności rekompensują nam jednak wspaniałe widoki na rozległą dolinę, w której leży Leh.
Ku naszemu zaskoczeniu dokładna wysokość przełęczy wynosi 5377 metrów n.p.m. (17642 stóp), a nie jak – podaje większość źródeł – 5603 metrów. Pomiaru dokonaliśmy odbiornikiem GPS, przy dokładności 5,6 metra.
Nie byliśmy na tej przełęczy pierwszymi ludźmi, którzy wjechali na nią rowerami i na pewno nie ostatnimi, jednak Agata bez wątpienia jest pierwszą Polką, której się to udało!

 

Wioski niedaleko Leh – jedyna oaza zieleni.

Khardung-la (5377 m n.p.m.) Numer jeden – Agata!

 

Pusto i sucho

 

28 sierpnia opuściliśmy Leh, by ruszyć przez pasmo Himalajów, kierując się na południe.
Na tym niespełna czterystukilometrowym odcinku wiodącym do Keylongu stały przed nami nie tylko wyzwania związane z pokonaniem wielu kilometrów na bardzo dużej wysokości, lecz także problemy związane z przetrwaniem na skalnym pustkowiu.
Naszą trasę rozpoczął odcinek wzdłuż Indusu z całym bogactwem akcentów kultury tybetańskiej: klasztorami, gompami, polami czortenowymi i młynkami modlitewnymi. W tak interesującej scenerii zmierzaliśmy w kierunku przełęczy Tanglang-la.
Po opuszczeniu doliny Indusu dotknął nas problem wody. Za przełęczą Tanglang-la droga wiedzie równiną Morei, kompletnie pozbawioną wody oraz możliwości jej zakupu. Natomiast zasoby wodne w rejonie przełęczy są bardzo skromne i trudne do zlokalizowania. Dodatkowym utrudnieniem jest brak dokładnych map tego regionu Himalajów. A większość dostępnych to zwykłe szkice pozbawione skali i poziomic, których szczegółowość jest tak mała, że ich zastosowanie budzi poważne wątpliwości.
Przed przełęczą natrafiliśmy jedynie na wyschnięte koryta potoków okresowych. Sytuacja nie rysowała się zbyt wesoło, bo kilka godzin podjazdu zredukowało nasz zapas wody do około litra.

 

 

Bez poziomu

 

Himalaje na równinie Morei pokazały nam swoją potęgę i nieprzewidywalność. Po upiornie widnej nocy (a to za sprawą pełni) przywitał nas zimny poranek. Szczyty, które wczoraj pozostawiliśmy daleko z tyłu, przyprószone były śniegiem. Czterdzieści pięć kilometrów, które dzieliły nas od Pang, wydawały się drobnostką, którą przejedziemy w trzy, może cztery godziny. Równina utwierdziła nas w przekonaniu, że w Himalajach nigdy nie jest dostatecznie płasko, by móc odpocząć – droga to wznosi się, to opada, ale nigdy nie biegnie poziomo. Dodatkowo nasz kierunek jazdy nie pokrywał się z kierunkiem wiejącego wiatru, który huczał z prędkością pięćdziesięciu, sześćdziesięciu kilometrów na godzinę – nieustannie, przez cały dzień.

 

 

Najdłuższy dzień

 

Przed nami kolejne przełęcze, kolejne podjazdy i ciągle zmieniające się krajobrazy. Każda z kolejnych dolin wygląda inaczej. Po szerokiej i ogromnej Morei dostaliśmy się do wąskiego kanionu, który prowadził nas na Lachulang-la. Droga, którą jechaliśmy, raz była doskonała jak na te warunki, raz kompletnie zdewastowana przez siły przyrody. Przełęcz okazała się przyjemnym miejscem do podziwiania okolicy. Panoram nie szpeciły żadne industrialne budowle, jak na Khardung i Tanglang. Z tego miejsca widzieliśmy również serpentyny na kolejną przełęcz Nakee-la.
O ile podjazd nie był szczególnie trudny i zajął nam mniej więcej godzinę i dwadzieścia minut, to zjazd był już konkretnym rajdem w przepięknej scenerii gór. Wszystko byłoby dobrze, gdyby droga do Sarchu nie prowadziła kolejną równiną, na której znów solidnie wiało w twarz.
Po zmroku jechaliśmy ponad godzinę w zupełnej ciemności. Jechaliśmy jednak z nadzieją, że w Sarchu łatwo znajdziemy miejsce na biwak. Na szczęście ludzie tam mieszkający nie położyli się jeszcze spać. W namiotach paliły się światła – jedyne nasze drogowskazy.
Ostatecznie znaleźliśmy miejsce w pustym kompleksie hotelowym, złożonym z samych namiotów. Skrajnie wyczerpani, natychmiast wsunęliśmy się w śpiworki. Jak dotychczas był to najcięższy i najdłuższy dzień podczas wyprawy.

 

Przetrwać na pustkowiu.

Między światłem a mrokiem.

O płaskim – zapomnieć!

 

Daleko od marzeń

 

Dwa dni później byliśmy już w Keylongu, pokonując ostatnią przełęcz w drodze do cywilizacji – Baralachla. Był to najzimniejszy rejon podczas wyprawy. Temperatura w nocy spadła poniżej minus trzech stopni Celsjusza.
Pobyt w Keylong był bardzo potrzebny. Nasze organizmy upominały się o solidne dawki energii. Co prawda zaopatrzeni byliśmy w żywność liofilizowaną, która na tym odcinku okazała się niezbędna, to jednak trudy podróży skracały nam czas zarezerwowany na posiłki. Ostatecznie jedliśmy dość mało. Po dniu odpoczynku i uzupełnieniu naszych niedoborów ruszyliśmy dalej.
Odcinek Keylong–Gramphoo mocno nas wymęczył psychicznie. Ogromny ruch był nie do zniesienia. Na wąskich indyjskich drogach ciągle musieliśmy usuwać się na pobocze, przepuszczając stada ciężarówek. Chyba nie o takich Himalajach marzyliśmy.
W Gramphoo odbija droga do doliny Lahoul, prowadzącej na przełęcz Kunzum, a następnie do doliny Spiti. Jakże byliśmy szczęśliwi, gdy korowody ciężarówek kierowały się na Rothang. Nareszcie mogliśmy jechać obok siebie i dzielić się wrażeniami.

 

 

I tu da się jeździć...

 

Kolejne dwa dni, z perspektywy całej wyprawy, okazały się najcięższe i najtrudniejsze. Pomimo że najwyższe góry i najwyższe przełęcze mieliśmy już za sobą, to Himalaje zaskoczyły nas czymś wyjątkowym.
Dotychczas nawierzchnia dróg bywała słaba, ale na tym odcinku nawierzchni nie było w ogóle! Droga przypominała szlak wysokogórski w Tatrach – trotuar z kamieni leżących w bezładzie. Droga to wspinała się na zbocze, to opadała ku rwącemu potokowi. Często nie było żadnej różnicy w prędkości poruszania się: czy jechaliśmy pod górę, czy też w dół, prędkość była taka sama – pięć kilometrów na godzinę. Trafiały się też odcinki, gdzie głazy były tak duże, że jazda stawała się mniej efektywna niż prowadzenie roweru.
Sama dolina jest bogata w wodę. Stąd też drogę nierzadko przecinają strumienie, spadające kaskadami w dół. Strumienie nie stanowiły zbyt dużego utrudnienia, można powiedzieć, że były dodatkową atrakcją. Prawdziwym wyzwaniem stało się jednak pokonanie trzech niezdyscyplinowanych potoków, które koniecznie musiały spenetrować odcinki drogi. Dla samochodów terenowych przejazd dwudziestu metrów korytem potoku to niewątpliwa atrakcja dla pasażerów, my musieliśmy czasami rozwiązać łamigłówkę typu przewożenie kozy, kapusty i wilka na drugą stronę rzeki.
Przełęcz Kunzum była wspaniałym wyzwaniem, a zdobycie jej sprawiło nam dużą satysfakcję. Po pierwsze, dotychczas były to tereny rzadko uczęszczane przez wyprawy rowerowe, a po drugie – okoliczne góry tworzą wyjątkową scenerię.

 

 

A tu... Tutki!

 

Pobyt w Tabo, miasteczku na końcu świata, będziemy wspominali jeszcze długo. Zatrzymaliśmy się w przyklasztornym domu gościnnym prowadzonym przez mnichów. Po obiadku, mając ochotę na deser, wybraliśmy się do pobliskiej restauracyjki „Cafe Zion”. Nie tylko nazwa brzmiała europejsko, wystrój również był niczego sobie. Jasne i rozświetlone pomieszczenie, czyste stoły i solidne krzesła, a z głośniczków sączy się Tracy Chapmann na zmianę z Bobem Marleyem.
Właściciel serdecznie się uśmiechnął, słysząc, że jesteśmy z Polski. Ku naszemu zdumieniu z głośniczków dało się słyszeć góralskie smyczki „spod samiuśkich Tater”, a dokładnie Trebunie Tutki. – To muzyka z Polski – mówi do nas młodzieniec, podnosząc głowę znad magnetofonu. Tę kasetę podesłał mu kilka lat temu jeden z naszych rodaków.

 

Prawdziwym wyzwaniem stało się pokonanie trzech niezdyscyplinowanych potoków, które koniecznie musiały spenetrować odcinki drogi.

W przepięknej scenerii gór.

I znów cywilizacja...

 

Wspomnienie po drodze

 

Zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że Himalaje lubią zaskakiwać. Każdy spędzony dzień był inny, niepodobny do poprzedniego, ale to, co zobaczyliśmy cztery kilometry przed Yangtangiem, przerosło nasze wyobrażenia. Droga na długości około półtora kilometra została całkowicie zmieciona przez kamienną lawinę. Nie sposób odnaleźć śladu, którędy wcześniej biegła. Jednak ruch na tym odcinku wciąż trwa. Wszystko za sprawą linowej kolejki towarowej obsługiwanej przez wojsko, przewożącej bagaże i towary na drugą stronę zbocza.
Podróżujących czeka mozolna przeprawa szlakiem, do poziomu rzeki, około 350 metrów w dół i potem wspinaczka na przeciwległy stok.
Mieliśmy poważne obawy, czy po tej przeprawie zobaczymy jeszcze nasz sprzęt i rowery. Agata wystartowała pierwsza, a ja czekałem na swoją kolej wysłania bagażu. Chcieliśmy przynajmniej mieć pewność, że bagaże wystartują na drugą stronę. Miałem mieszane uczucia, gdy rowery, zapakowane do stalowego kosza, oddalały się w kierunku stacji docelowej, a po kilkudziesięciu sekundach zniknęły na tle skał.
Po siedemdziesięciu minutach wspinaczki w pełnym słońcu z ośmiokilogramowym ładunkiem na plecach znalazłem się koło Agaty. Byłem kompletnie wykończony. Nasze rowery i bagaże stały sobie bezpiecznie w cieniu drzew. To był naprawdę wyczerpujący dzień.

 

 

W zasadzie – w dół

 

Z Yangtangu droga prowadzi w dół, aż do doliny rzeki Satluj, którą jechaliśmy przez trzy kolejne dni. W miarę jak zmierzaliśmy coraz dalej na południe, wilgotność stopniowo rosła, aż stała się męcząca. Droga natomiast raz biegła lewym zboczem kanionu, raz prawym. Pomimo że jechaliśmy coraz niżej, na drodze nie brakowało sporych podjazdów. Dzięki temu mieliśmy ciągle inny widok na okolicę. Delektowaliśmy się soczystą roślinnością, a jazda przez gęste i tętniące życiem lasy była miłą odmianą.
Mijały kilometry, a my byliśmy coraz bliżej Shimli, ostatniego miasta na naszej trasie. Jak to bywa w najwyższych górach, droga wiodła ogromnym przewyższeniem, z wysokości 870 metrów. Musieliśmy się wdrapać na 2700 metrów; ot, taka mała przełęcz.

 

 

Kraina Deszczowców

 

Ostatni etap pod względem widoków przypominał nam trochę Krainę Deszczowców, czyli nasze Tatry – chłód, gęste mgły i oczekiwanie na poprawę pogody. Jedynie świdrujące granie cykad i nadrzewni obserwatorzy w postaci małp nie pasowały do naszych tatrzańskich wspomnień.
Shimla leży na wzgórzu, które w całości zabudowane jest domami. Oglądając rozległą panoramę, ma się wrażenie, że domy stoją jeden na drugim, tworząc gigantyczny kopiec. Miasto pełne jest kontrastów. Kolonialne akcenty mieszają się z indyjskimi symbolami, tworząc intrygujący obraz niezwykłego miejsca.
Po trzynastu godzinach w autobusie, z rowerami na dachu, znaleźliśmy się w Delhi.. Trzeba wracać...
Wyprawa trwała 39 dni.