Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2007-11-01

Artykuł opublikowany w numerze 11.2007 na stronie nr. 34.

Tekst i zdjęcia: Krystyna Słomka,

Żywe cienie starych bogów


Pierwszy dzień listopada mieliśmy spędzić wśród Indian Tzotzil. Mijając tablicę z nazwą wioski i informacją o zakazie używania w niej aparatów fotograficznych, zbliżaliśmy się do strefy świata naznaczonego piętnem wyginięcia.

 

Dochodziło południe, gdy stanęliśmy na skraju wioski. Z kierunku, gdzie miał znajdować się cmentarz, dobiegały dźwięki wesołej muzyki, jaką słyszy się na meksykańskich fiestach.
Cmentarz leżał w niewielkim obniżeniu, otoczony resztkami bielonego muru. Był nieduży i w porównaniu z innymi wyglądał bardzo ubogo. Nie było na nim jaskrawo kolorowych nagrobków, w całym Meksyku przed Świętem Zmarłych zawsze świeżo malowanych, a z okazałej niegdyś kaplicy ostała się tylko ściana frontowa. Schowawszy sprzęt fotograficzny, czujni i w milczeniu zeszliśmy między groby.
Słońce wciąż nie mogło się przedrzeć przez zasłonę jesiennej mgły i niebieskawego dymu świec. Powietrze nasiąknięte było zapachem wosku i aromatem palonego kadzidła. Cmentarz pełen był ludzi trwających przy mogiłach, których niepozorne krzyże, stosownie do wieku zmarłego białe, niebieskie lub czarne, stały wetknięte w rzędy niemal równych z ziemią kopczyków. Groby były szczodrze obsypane igliwiem, płatkami żółtych i pomarańczowych cempasochiles oraz obłożone tymiż zaduszkowymi kwiatami, przypominającymi dorodne aksamitki. Niekiedy na grobowym wzgórku widniał tylko krzyż usypany z żółtych płatków, za to na wielu spoczywał pan de muertos – chleb dla zmarłych, specjalnie przygotowany na tę okazję.
Cmentarz migotał płomykami setek świec zmagającymi się z powiewami wiatru. Rodziny zmarłych siedziały przy grobach, a częściej wprost na nich, raz po raz pociągając z butelki i ochoczo gawędząc. Napój musiał być mocny, bo wielu biesiadników z widocznym trudem znajdowało przejścia między grobami. O dobry zaś nastrój dbali muzykanci, z trąbek, bębna, gitar i banjo wydobywający ogniste dźwięki. Ogólnie więc atmosfera była pogodna i tylko z rzadka jakaś niepocieszona matka czy żona skrawkiem rebozos ocierała załzawione oczy.

 

 

Jedno z plemion Majów, zamieszkujące San Juan Chamula w górach południowego Meksyku, zachowuje odrębność kultywowaniem wielu aspektów prekolumbijskiego życia przodków. Chociaż otaczający ich świat w ciągu wieków przechodził rozliczne transformacje, trwają oni przy zakorzenionych od prawieków zwyczajach: pozostali na swojej ziemi, zachowali rodzimy język, ubiór i obrzędy. Wobec unifikacyjnej ekspansji cywilizacji pozostają nieustępliwi i krnąbrni. Uznają tylko zwierzchnictwo wybranych spośród siebie przywódców, w większym stopniu licząc się z tradycją plemienną niźli z meksykańskim prawem.
Wioska zachowała zatem silnie autochtoniczny klimat i stała się ośrodkiem unikatowych obrzędów religijnych, wynikłych ze stopienia wierzeń i majowskich rytuałów z narzuconym im katolicyzmem. Synkretyczna wiara Indian ujawnia się zwłaszcza w praktykach religijnych towarzyszących dwudniowym obchodom Święta Zmarłych

 

Ofiara dla zmarłego.

Mijaliśmy kobiety z „kwiatami zmarłych” na plecach, grupkami zdążające na cmentarz.

Nasze pojawienie się pośród mogił ściągnęło powszechną uwagę indiańskiej społeczności, która odtąd śledziła każdy nasz ruch. W wiosce zdarzało się już poturbowanie fotografujących turystów, a cóż dopiero w tak intymnym miejscu! Zatem, choć serca łkały z żalu, zgodnie z przestrogami nikt z nas nie odważył się sięgnąć po aparat.
Zastanawiała obecność skrzynek coca-coli, nabywanych na cmentarzu wprost z samochodów, ale – jak nam wyjaśniono – miało to uzasadnienie w miejscowych rytuałach. Rzecz w tym, że odbijanie po napitku lub strawie Indianie traktują jako zjawisko pożądane, będące przejawem opuszczania ich ciała przez złego ducha. Bywało, że na ten moment na cmentarzu czekali godzinami, dopiero z czasem odkryli, że doznanie to znacznie przyspiesza wypicie gazowanej coca-coli.
Kierując się ku wiosce, mijaliśmy kobiety z „kwiatami zmarłych” na plecach, grupkami zdążające na cmentarz. Na zocalo zaś czekały nas jeszcze bardziej szokujące doznania.
Przy niepozornym z zewnątrz kościółku gromadzili się mieszkańcy w odświętnych strojach plemiennych: mężczyźni w białych i czarnych sarapes – tunikach z wełny o długim włosie, ściągniętych szerokim pasem, białych spodniach do łydek i białych zawojach na głowie, kobiety zaś w obficie marszczonych spódnicach z kudłatej, czarnej wełny. Ze zwieńczenia kościoła zwisały poruszające dzwony sznury, za które pociągali oczekujący na swą kolejność mężczyźni. Jako że czynność to zaszczytna, zmieniali się często, a dzwony biły nieustannie. Uroczystość z procesją starszyzny wioski nadzorowali strażnicy, z dumą pełniący cargo (powinność). Po opłaceniu wstępu uprzedzeni o zakazie fotografowania zostaliśmy wpuszczeni do wnętrza.
Żadne słowa nie opiszą barwnej ciżby, przez którą przyszło nam się przedzierać, duszącego zapachu kadzideł, gęstego dymu mnóstwa świec płonących na podłodze, dźwięków muzyki wzlatującej pod okopcony sufit, modlitewnych szeptów i całej reszty obrzędu, który, uchodząc za chrześcijański, miał wszelkie znamiona praktyk plemiennych.
Wnętrze kościoła było grubo usłane sosnowym igliwiem. Nie było ławek, klęczników, konfesjonałów. Przy bocznych ścianach, bok w bok, stali święci dzierżący lusterka mające ułatwiać wiernym nawiązanie z nimi kontaktu. Niektóre z tych naturalnej wielkości figur na co dzień są nagie, a w szaty odziewa się je, jeśli rok był urodzajny – jednak tego dnia każda miała na sobie przyodziewek. Na posadzce siedzieli wierni, rozkładali przyniesione dary, dostawiali nowe świece. Po kątach walały się puste butelki po poosh (mocny alkoholowy napój z trzciny cukrowej), opróżnione zgodnie z rytuałem.

 

 

Dziwny to kościół, w którym nie ma monstrancji, a ksiądz nie odprawia mszy. Przyjeżdża, by ochrzcić nowo narodzonych, lecz przed zmrokiem musi wioskę opuścić. Majowie z Chamuli nie czują potrzeby komunikowania się z Bogiem przez pośredników. Sami dbają o świątynię, modlą się wprost do świętych, a gdy ci wysłuchają ich próśb, dostają w podzięce jajka lub żywego koguta, któremu ukręca się łeb w kościele.
Indianie przychodzą do kościoła w nieszczęściu i chorobie. Przesiadują w nim godzinami. Matki karmią niemowlęta piersią, chorzy wyczekują uzdrowienia. Wyposażeni w prastarą mądrość, doskonale wszak wiedzą, iż wszelkie niedomogi nękające człowieka mają genezę w chorobie jego duszy. Że owładniętą przez złe moce należy uwolnić od ich wpływów, a do tego potrzebni są nie medycy, nie kapłan, ale curanderos. Stąd ta hierarchiczna wyższość uzdrowicieli nad kapłanami, bez których Tzotzil jakoś się obchodzą, i lekarzami, do których udają się w ostateczności. Obrządki oczyszczania odbywają się zaś w kościele przy udziale odurzonego alkoholem szamana i pod okiem życzliwych, przekupnych świętych…
Tegoż dnia, późnym wieczorem, w północnych regionach Meksyku rozpoczyna się velada – całonocne oczekiwanie na przyjście dusz zmarłych, wyjątkowo przejmujący pogański obyczaj. Gdzie indziej świętu towarzyszą fiesty, głośna zabawa i nadmiar alkoholu. Ale takich wrażeń, jak w indiańskiej San Juan Chamula, nie doświadczyłam nigdzie indziej.