Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2007-11-01

Artykuł opublikowany w numerze 11.2007 na stronie nr. 76.

Tekst: Elżbieta Stasik,

Zapachy świąt

TRYPTYK BRANDENBURSKI. CZĘŚĆ III

Mówi się, że Brandenburgia jest od macochy, nie ma bowiem rdzennej ludności tak jak chociażby Bawaria czy Turyngia. Ale od dobrej macochy, bo przygarniała zawsze innowierców, prześladowanych, osadników – nie pytając kto, skąd i dlaczego.

 

Wystarczy przejść się po bożonarodzeniowych jarmarkach Poczdamu – obok „tradycyjnego” w zabytkowym śródmieściu i „historycznego” w dobrach koronnych Bornstedt mamy do wyboru jeszcze bohemski – w dawnej kolonii czeskich tkaczy w Babelsbergu, „Sinterklaas” – czyli mikołajkowy w dzielnicy holenderskiej i wreszcie dziecko ostatnich lat – polsko-niemiecki jarmark gwiazdkowy na dziedzińcu dawnej powozowni na Nowym Rynku (Neumarkt).
Do Poczdamu trzeba zajrzeć. Nie tylko dlatego, że jest stolicą Brandenburgii i znajdują się tu Sanssouci, Alexandrówka i dzielnica holenderska, a w Cecilienhof pod dyktando wielkiej trójki – Trumana, Churchilla i Stalina – Europa nabrała nowych kształtów. Poczdam jest po prostu piękny, o każdej porze roku.

 

 

W Chociebużu

 

Tuż po upadku NRD garstka zapaleńców postawiła na nogi w Cottbus festiwal filmowy. Ale szczególny, bo nastawiony na filmy z szeroko rozumianej Europy Wschodniej. Dziś festiwal nie tylko okrzepł, lecz także nabrał całkiem zdrowej pewności siebie. Plakaty jego ubiegłorocznej, szesnastej edycji głosiły dumnie, że festiwal odbywa się w... Chośebuz.
Drugie co do wielkości po Poczdamie miasto Brandenburgii i stolica Dolnych Łużyc to Cottbus, czyli Chociebuż. Miasto powstało w XII wieku na skrzyżowaniu ważnych szlaków handlowych – tędy, z zachodu na wschód, wiodła trasa solna. Trudno powiedzieć, czy już wówczas budowano piękne domki, od których powstała nazwa miasta – „choitsche budky” (piękne domki). Piękne domy są rzeczywiście, zwłaszcza na pieczołowicie odrestaurowanej starówce. Przetrwał też język rdzennych mieszkańców – Dolnołużyczan. W mieście bardziej go widać, niż słychać, bo dwujęzyczne – niemieckie i łużyckie – są nazwy ulic i urzędów. Na co dzień słychać go jednak rzadko, chyba że jest ku temu odświętna okazja – chociażby jarmark bożonarodzeniowy. Urokliwy. Bo niby jarmark jaki jest, każdy widzi – pieczone kasztany i jabłka w lukrze, grzane wino, ozdoby choinkowe, rękodzieło artystyczne, zapach migdałów i korzeni. Każdy jest jednak inny. W Chociebużu właśnie na jarmarku najszybciej usłyszy się łużycki język, bardzo zresztą podobny do polskiego, i zobaczy tradycyjny tutejszy strój.

 

 

Z Meksyku w Alpy

 

Z Chociebuża niedaleko już do przygranicznego Forst, które szczyci się, że ma swój Meksyk – dawną dzielnicę emigrantów, którzy tutaj czekali na wyjazd za ocean, oraz Alpy – jak z uśmieszkiem nazywa się pagórki w podmiejskim rezerwacie. Przede wszystkim trzeba tu odwiedzić muzeum tekstylne z czasów, kiedy miasto było Manchesterem nad Nysą i Wschodnioniemiecki Różany Ogród, założony w 1913 roku – piętnaście pachnących hektarów.
Konkurencja czai się niespełna czterdzieści kilometrów na północ: Guben i Gubin – też kiedyś był mekką przemysłu tekstylnego. Dziś miasto powoli, powoli odnajduje się jako polsko-niemiecki organizm po obu brzegach Nysy Łużyckiej.

 

 

Łakocie w cieniu obrazkowej Biblii

 

We Frankfurcie nad Odrą zawsze jest mnóstwo Polaków, ale głównie zakupowiczów, ze Słubic i okolic. Szkoda, bo – zależnie od epoki – miasto Hanzy, uniwersyteckie albo garnizonowe, ma to i owo do zaoferowania.
Do kościoła Mariackiego, największego kościoła halowego północnoniemieckiego gotyku, wróciły z wieloletniego pobytu w Ermitażu odrestaurowane już prawie w komplecie bezcenne witraże – „Biblia w obrazkach”, dzieło Stworzenia i Zbawienia, i najbardziej niezwykłe – sceny Sądu Ostatecznego. W adwentowe weekendy w obszernej hali kościoła, użytkowanego zresztą do celów świeckich, jak wiele kościołów w Niemczech, urządzany jest bardzo nietypowy jarmark bożonarodzeniowy, z pomysłami na prezenty, ekologicznymi smakołykami i bogatym programem kulturalnym. Może daleko mu do słynnego drezdeńskiego Striezelmarkt, ale z drugiej strony, jak często miewamy okazję bezkarnie podgryzać świąteczne pyszności w kościele?
Grzechem natomiast byłoby nie zajrzeć, chociaż raz, na koncert do kościoła Pokoju czy Sali Koncertowej imienia Carla Philippa Emanuela Bacha, osiadłego tu drugiego z synów Jana Sebastiana, i oczywiście do muzeum imienia Heinricha von Kleista, najsłynniejszego syna miasta, dramatopisarza, autora „Rozbitego dzbana”.
Brandenburgia jest ojczyzną niejednego słynnego literata – marchijskim piórem jest bez wątpienia Theodor Fontane, urodzony w Neuruppinie, miasteczku także wartym wizyty. Po wielkim pożarze z 1787 roku, który w ciągu paru godzin zniszczył dwie trzecie budynków, Fryderyk Wilhelm II sięgnął do kiesy i wzniósł „modelowe miasteczko Prus”, z szerokimi ulicami zbiegającymi się dokładnie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Sześć lat przed pożarem też w Neuruppinie przyszedł na świat późniejszy słynny pruski architekt Carl Friedrich Schinkel. Kiedy Fryderyk budował miasto, Schinkel był nastolatkiem. Kto wie, czy nie właśnie dlatego został architektem?
Kto się nie urodził w Brandenburgii, ale raz się w niej rozsmakował, zostawał przynajmniej na kilka lat. W Rheinsbergu rozkochał się dziennikarz i satyryk Kurt Tucholsky. W urokliwym Buckow, w sercu Szwajcarii Marchijskiej, ostatnie lata życia spędzili Bertold Brecht i jego żona Helena Weigel. W podberlińskim Erkner zaczynał literacką karierę młody wówczas żonkoś, późniejszy noblista Gerhard Hauptmann. Każdy ma dzisiaj swoje muzeum, każdy zostawił ślady zauroczenia Brandenburgią w swoich książkach. Miłej lektury.