Najtrudniej wyjechać z Wiednia. By dotrzeć do Donauradwegu – rewelacyjnej ścieżki rowerowej prowadzącej przez około 350 kilometrów wzdłuż Dunaju od Pasawy w Bawarii do Bratysławy w Słowacji – należy najpierw dotrzeć do głównego koryta rzeki.
Na kilka kilometrów przed miastem w Am Sporn, najdłuższa rzeka Europy rozdziela swoje wody i wypuszczając w kierunku miasta tylko mały zygzakujący kanał – sama mknie prostą linią ku Bratysławie. Spokojny Donaukanal, ociera się o centrum, zahacza o północne końce Ringu i wraca po kilku kilometrach do rzeki matki, tworząc podłużną Wyspę Leopolda, na której znajduje się sławny Prater. Ale bystremu cykliście nie jest trudno trafić na rowerową, świetnie wyasfaltowaną i oznakowaną drogę, która odtąd będzie wiernie towarzyszyła rzece.
Pojechaliśmy na wycieczkę w czwórkę i każdemu radzę pojechać na tego typu wyprawę w przyjemnym rodzinnym towarzystwie. Po drodze mija się wielu pedałujących amatorów ekologicznych emocji, w tym całe rodziny z brodatymi dziadkami, z babciami o opuchłych formach i z chudymi wnuczkami włącznie. Donauradweg jest bardzo wygodną, płaską drogą mniej więcej dwu-, trzymetrowej szerokości o doskonale utrzymanej asfaltowej nawierzchni, starannie oznakowaną. Można więc pedałować z zamkniętymi oczami, uważając tylko, by nie zderzyć się z innymi licznymi amatorami pieszej, rolkowej czy rowerowej promenady.
Infrastruktura turystyczna, usługi hotelarskie i restauratorskie są w Austrii na najwyższym poziomie. Szczególnie w Dolnej Austrii, wzdłuż Donauradwegu. Nie ma najmniejszego kłopotu ze znalezieniem noclegu w licznych gasthausach usianych przy ścieżce rowerowej. Hotele są tanie i wygodne, wystrój schludny i nowoczesny, usługa szybka, śniadania obfite i pyszne. W każdym hotelu jest zawsze specjalne miejsce do przechowania rowerów, których tu pełno.
Kilka kilometrów...
...za Wiedniem,
...na prawym brzegu Dunaju, w cieniu zboczy Wienerwaldu i u stóp Leopoldsbergu, czeka kolarza pierwsza kulturalna atrakcja: Klosterneuburg. Stare opactwo założone przez zakon cystersów jeszcze za czasów Babenbergów (dynastii przed Habsburgami) jest wciąż czynne.
Do Tulln z Klosterneuburga już tylko dwie godzinki lekkiego pedałowania wśród wilgotnej, iście tropikalnej naddunajskiej zieleni. Okolica piękna, płaska i bogata. Z daleka widać Tulln, metę dnia. Zrobiliśmy od Wiednia 41 kilometrów – nieźle, jak na pierwszy dzień. Tulln jest ciche, małe i przytulne. Jak każde naddunajskie miasteczko jest bardzo starą osadą, założoną przez Rzymian, dla których Dunaj był północną granicą imperium. Pozostały tu jeszcze ślady murów rzymskiej twierdzy.
Z Tulln do mety...
...naszego drugiego etapu są 52 kilometry. Rano ciężkie kumulusy na tle szarej poświaty wiszą nad nie mniej ciężkim i szarym Dunajem, którego nerwowe wody niepokojąco się podnosząc, liżą już pobocza, grożąc zalaniem naszej ścieżki, często skręcającej z wału, by poflirtować przez kilka kilometrów z rzeką. Kilkanaście kilometrów za miastem policjant zmusił nas do zmiany trasy, spychając na szosę z samochodami, na której nie było nawet śladu rowerowej ścieżki.
Rzeka przybierała coraz bardziej. Gdy dopedałowaliśmy do mostu w Mautern naprzeciwko Krems, pod którym biegła ścieżka, wody zalewały już nasz Donauradweg i była to pułapka nie do przebycia. Tylko łut szczęścia pozwolił nam wdrapać się w ostatnim momencie po kilkupiętrowych schodach na most, bo kilka minut później wody Dunaju ścieżkę zalały.
25-tysięczne Krems jest miastem o ambicjach regionalnej stolicy Wachau. W XII wieku, otoczony obronnymi murami, był nawet większym i ważniejszym portem niż Wiedeń. Dziś masa rowerzystów i turystów spaceruje po handlowej Obere Landstrasse, popijając lokalną specjalność Grüner Veltliner (białe i młode wino).
Trzeci etap...
...prowadził do Pochlarn (56 km). Od rana dobra nowina: poziom Dunaju wyraźnie opadł. Jest więc nadzieja, że dotrzemy do Pasawy bez problemu. Dziś pedałujemy po prawym brzegu i pejzaż nie ten sam. Ograniczony z dwóch stron przez zbliżone do siebie masywy Senftenberg i Dunkelsteiner, zwężony Dunaj, by przedrzeć się przez górską cieśninę, wije się jak leniwa żmija. Donauradweg wiernie przylega do rzeki i czaruje kolarzy łańcuchem uroczych miasteczek.
Kilkanaście kilometrów dalej góry się rozeszły i Dunaj odnalazł swoje wygodne koryto. Rowerowa ścieżka też wyzwoliła się z sąsiedztwa rzeki i czasami pozwala sobie na wiejskie swawole, galopując pośród zagospodarowanych pól, gdzie owies, żyto, kukurydza, słoneczniki i kolorowe łąki podobne do kwietników przypominają, że dolina Dunaju jest też terenem rolniczym.
Z Pöchlarn...
...ruszyliśmy do Mitterkirchen (56 km) i trudno było przypuszczać, iż gniew Dunaju na jego płaskim lewym brzegu tak szybko nas dopadnie. Chmury od rana nie wróżyły niczego dobrego. Prędko musieliśmy się schronić z rowerami w pierwszej szczęśliwie napotkanej budce – przed burzą i chmurnym Dunajem, który aż parował ze złości. Ciężka biała wata wyłaniająca się ni stąd, ni zowąd zza gór Struden lizała nerwowe wody i zasłaniała widok wilgotną kotarą, nie rokując nadziei na szybką poprawę. Przesiedzieliśmy dobre dwie godziny, wypatrując kawałków błękitu i czekając cierpliwie, aż wiatr przepcha wilgoć, grzmoty i błyskawice poza dolinę.
Dojazd do mety w Mitterkirchen okazał się trudny, bo zalane odcinki rowerowej ścieżki były zamknięte dla ruchu, zmuszając nas do improwizowanych objazdów wśród pól – po wodzie, która przelewała się przez jezdnię. W korytarzu pobliskiej gospody znajduje się słup, a na wysokości około trzech metrów kreska i data: 26 August 2003! Troszkę niżej inne kreski i inne daty – dowód, że wody Dunaju są tu częstym nieproszonym gościem.
Najdłuższy etap...
...wycieczki (57 km) prowadził w słońcu przez Mauthausen i Linz do Ottensheim. Aż trudno uwierzyć, że kilka kilometrów na północ od uroczego miasteczka funkcjonowały przez siedem lat do 1945 roku kamieniołomy śmierci. Tuż za Mauthausen Donauradweg żegna Dunaj, skręca w prawo i ścieżka zalicza sielskie uroki lewego brzegu, pnąc się pod górę. Upojeni słońcem, ukojeni naturą, zaślepieni pięknem okolicy, ominęliśmy most właściwy, by dostać się do Linzu na prawym brzegu. A Linz to przecież drugie miasto Austrii: 250 tysięcy mieszkańców, metropolia Dolnej Austrii. Godzinę pedałowaliśmy po omacku przez południowe dzielnice miasta – po śliskich drogach, w kleistym słońcu, wśród dymiących fabryk i szalonych ciężarówek. Dojechawszy do centrum, wyczerpani psychicznie – nie mieliśmy już na nic ochoty. Szybko opuściliśmy zbyt wielkie i ożywione miasto, by wtopić się z nieukrywaną rozkoszą w cienistą lewobrzeżną ścieżkę, prowadzącą na zachód, w kierunku Pasawy, do której pozostało jeszcze 90 kilometrów.
Tego dnia meta Ottensheim znajdowała się akurat w miejscu, gdzie Dunaj, ściśnięty między północnym końcem wzgórza Kurnbergburg i południową skarpą masywu Mühlviertel, ma szerokość zaledwie stu metrów. Na placu miasteczka, pełnym kawiarni i restauracji, odbywał się roześmiany jarmark, święto Bachusa, dzień wina.
Szósty dzień...
...(52 km) zaczęliśmy od przejazdu promem przez Dunaj. Rzeka przedziera się teraz przez skalne zbocza gór Innviertel i Mühlviertel w geologicznym slalomie. Korzystamy z ładnej pogody, by podziwiać pejzaż. Za Aschbach musimy specjalnym promem dla rowerów (za 2 euro) wrócić na lewy brzeg, bo na prawym nie ma już miejsca, by wcisnąć rower między pionową grań a wodę.
Jesteśmy w Schlögen. To prawdopodobnie najbardziej widowiskowe miejsce nad Dunajem. Słynne zakole, gdzie rzeka dosłownie zawraca swój bieg (jakby chciała wrócić do źródła), tworząc w środku pętli górzysty półwysep. Ten naturalny wybryk natury, rodzaj zielonego na kilkaset metrów głębokiego kanionu, widziany z lotu ptaka jest imponujący. Ale my kolarze „przyklejeni” w dole nad samym brzegiem do naszych stalowych rumaków nie korzystamy oczywiście z tej boskiej perspektywy.
Gdy wstaliśmy rano w wiosce Niederranna, widok z balkonu na rzekę był niezwykły:
Dunaju nie było,
...jakby ktoś rozłożył przed nami białe prześcieradło. Głucho. Nic nie mąciło porannej ciszy, nie słychać było nawet szemrania fal. Pustka. Ta nagła nieobecność była fascynująca i niepokojąca zarazem. Po godzinie mgła, podnosząc się majestatycznie z wyrafinowaną powolnością, odkrywała całe połacie zmoczonego krajobrazu. Kilka metrów od balkonu, w dole za ścieżką i za murem pelargonii, płynął znów, jak gdyby nigdy nic, majestatyczny Dunaj.
Oryginalność trasy ostatniego dnia polegała na tym, że po kilkunastu kilometrach wjechaliśmy, nawet tego nie zauważając, do Niemiec. Od Engelhartswell Dunaj staje się przez 25 kilometrów – aż do Pasawy – oficjalną granicą między Austrią (prawy brzeg) i Niemcami (lewy). Zawsze fascynował mnie niewytłumaczalny fakt, że polityczne granice na papierze miały jednak wpływ na pejzaż. Trawa po stronie belgijskiej nie ma tego samego koloru co po stronie francuskiej, choć nie dzieli ich nic oprócz kreski na mapie, a niemiecki las po drugiej stronie Odry ma inny odcień niż polski. Tu też Dunaj uosobnił oba kraje i pedałując po niemieckiej Bawarii, czuje się, że to już nie Austria, mimo iż na pozór nic się nie zmieniło. Niby te same pola, lasy, sady, łąki, te same zapachy, atmosfera, ta sama doskonale utrzymana Donauradweg. A jednak brzeg austriacki jest skalisty, dziki i oprócz kilku zamków niezamieszkany, podczas gdy brzeg niemiecki, bardziej płaski, pełen jest wiosek, których urokowi daleko do austriackich miasteczek.
Z daleka widać już Pasawę. Dunaj dotychczas pusty pokrył się statkami i barkami, nasz wierny Donauradweg dotąd tak prosty zabłąkał się w meandrach ulic i placów miasta, a cisza tak kojąca wypełniła się wielkomiejskim szumem.
Położenie Pasawy jest nader oryginalne, bo miasto usadowione w miejscu zlewu trzech rzek (Dunaj, Ilz i Inn) leży dziś na pograniczu trzech państw (Austria, Niemcy, Czechy) i złożyło się z trzech historycznych dzielnic, niegdyś niezależnych miasteczek. Dla geografów małą zagadką jest intrygujące pytanie: kto wpada do kogo? Czy Inn do Dunaju, czy Dunaj do Innu? Wody obu rzek różnią się kolorem i zlewają się, brutalnie tworząc długi półwysep, na którego czubku prawdopodobnie dlatego zbudowano platformę obserwacyjną, by pofilozofować, kto jest czyim dopływem. Zajęcie w sam raz na zakończenie wycieczki...