Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-02-01

Artykuł opublikowany w numerze 02.2011 na stronie nr. 44.

Tekst: Jędrzej Czerep,

Wyborcza gorączka


Największe państwo czarnej Afryki na pięć liter? Miłośnicy krzyżówek będą musieli zmienić przyzwyczajenia – tym krajem nie będzie już Sudan, który na naszych oczach rozpada się na dwoje. Juba do niedawna była tylko senną afrykańską mieściną, a wkrótce zostanie najmłodszą stolicą świata.

 

Santino, dwudziestoletni student, tłumaczył mniej zorientowanym, jak prawidłowo złożyć kartę do referendum. Nie w poprzek, tylko wzdłuż, inaczej świeży tusz z rubryki „separacja” mógłby, wbrew intencjom wyborców, poplamić rubrykę „jedność” i głos byłby źle odczytany. Na plebiscyt, który pozwoli czarnym Sudańczykom z Południa oddzielić się od arabskiej Północy, mieszkańcy tego regionu czekali 50 lat!

 

 

Ścisk przy urnach

 

Głód głosowania był niewyobrażalny. Każdy chciał jako pierwszy wybrać wolność. W nocy przed zaplanowanym na cały tydzień głosowaniem pod punktami wyborczymi ustawiły się wielokilometrowe kolejki. Nikt nie miał zamiaru czekać ani chwili dłużej. O świcie w dzielnicy Gumba na obrzeżach stolicy stały już dwa rzędy ludzi. Z lewej strony mężczyźni, z prawej kobiety. Panowało ogromne skupienie. Wyglądało to tak, jakby Sudan Południowy na chwilę wstrzymał oddech. Na świętowanie przyjdzie czas. Najważniejsze, żeby nie pomylić się i odcisnąć kciuk przy właściwym obrazku – symbol otwartej dłoni oznacza separację, dwie ręce w uścisku symbolizują jedność.
Przy największym lokalu w centrum Juby – stolicy Południa – w mauzoleum Johna Garanga (przywódcy partyzanckiego i pierwszego prezydenta autonomii) lekko zagubionym wyborcom pomaga student Santino Riak Maker. Przyjechał w rodzinne strony w grudniu. Nie ma tutaj nikogo – jako niemowlę przygarnęli go żołnierze SPLA, czyli partyzantki z Południa. Nie wie nawet, czy jego rodzice żyją. Jeszcze niedawno mieszkał w Chartumie, stolicy arabskiej Północy. Ale tam na każdym kroku spotykał się z dyskryminacją. Kiedy dwa miesiące temu razem ze swoimi kolegami podpisał się pod listem do Rady Bezpieczeństwa ONZ, w którym młodzi Sudańczycy tłumaczyli, dlaczego chcą separacji, trafił na krótko do więzienia. Zostawił więc wszystko i wyruszył na Południe. Tu jest jego dom. Tam i tak mógłby liczyć najwyżej na pracę przy sprzątaniu ulic. A tu, jeśli się postara, być może będzie menedżerem.
Na granicy ugandyjsko-sudańskiej w Nimule duży ruch panował na długo przed wyborami. Do Juby ciągnęli Sudańczycy z Południa z diaspory, wyjeżdżali zaś przezorni Kenijczycy, którzy woleli przeczekać niespokojny czas z dala od centrum wydarzeń. Między przybyszami był Jimmy, który urodził się w wiosce położonej 100 km od Juby. Od wielu lat mieszkał w Kampali w Ugandzie, dokąd jego rodzina uciekła przed sudańską wojną domową. Przez tydzień poprzedzający wybory razem z innymi Sudańczykami z Południa chodził prosić litościwe Niebiosa o pomyślny przebieg referendum i o lepszą przyszłość dla swojej ojczyzny. Dźwięki bębnów, przy których modlili się wojenni uchodźcy, podobno było słychać też w Nairobi i innych miastach Kenii, Etiopii czy Ugandy. Jimmy wsiadł do autobusu i po pełnej wertepów, piaszczystej drodze przyjechał w rodzinne strony. Nie był tu od kilku lat. Przyjechał zagłosować za niepodległością.

 

 

20-letnia Droga do Wolności

Referendum w sprawie niepodległości południa Sudanu trwało siedem dni od 9 do 15 stycznia 2011 r. Było ono wynikiem porozumienia pokojowego z 2005 r., które zakończyło 20-letnią wojnę między zdominowanym przez chrześcijan i animistów Południem a zdominowaną przez Arabów muzułmańską Północą, rządzącą dotychczas Sudanem ze stolicy w Chartumie. Już czwartego dnia wyborów komisja referendalna ogłosiła, że więcej niż 60% uprawnionych wzięło udział w referendum niepodległościowym, czyli przekroczono wymagalny próg, aby wyniki były wiążące. Na oficjalne ich ogłoszenie trzeba będzie jednak poczekać do połowy lutego, ale rząd w Chartumie zapowiada, że uzna każdy rezultat głosowania. Nie ma wątpliwości, że Sudańczycy z Południa wybrali separację i są na ostatniej prostej do utworzenia niepodległego państwa.

 

 

Prezydent się Pogodził

 

W Jubie przed wyborami plakaty wzywały do głosowania, po ulicach krążyły półciężarówki z wielkimi głośnikami, przez które aktywiści nawoływali mieszkańców do stawienia się przy urnach. Nie chodziło już nawet o przekonywanie niezdecydowanych – tych można było ze świecą szukać. Autonomiczny rząd przypominał jednak, aby wszyscy zarejestrowani wyborcy przyszli oddać głos. Żeby świat, a zwłaszcza prezydent Bashir z odległego Chartumu, uznał niepodległość nowego państwa, zwycięstwo musi być wyraźne.
Omar al-Bashir odwiedził Jubę tydzień przed wyborami. Miejscowi żartowali, że poszukiwany przez Międzynarodowy Trybunał Karny prezydent z Północy przyjechał pożegnać się z miastem, w którym nie ma już czego szukać. Przywitały go wymowne banery z hasłem „Bye-Bye Khartoum” – nie będziemy tęsknić za wojną, dyskryminacją i próbami narzucenia obcego nam szarijatu. Władca wezwał do głosowania za jednością i obiecywał, że Południe teraz już tak naprawdę zobaczy zyski z wydobywanej na swoim terenie ropy. Wygląda jednak na to, że pogodził się z utratą tej najbardziej czarnej, chrześcijańsko-animistycznej części swojego kraju. Południowcy odetchnęli z ulgą, gdy powiedział, że uzna każdy wynik referendum.

 

W NOWEJ STOLICY

„Żegnaj, Chartumie. Popieramy separację!” – jeden z wielu afiszy nawołujących do głosowania za niepodległością.

Nosorożec czy tygrys?

 

Kilka miesięcy temu pewien planista stworzył fantastyczną wizję rozwoju głównych miast Sudanu Południowego. Ulice stołecznej Juby, widziane z lotu ptaka, miałyby układać się w rysunek nosorożca. Afrykański kolos, symbol wytrwałości i mocy, przypominałby, że tutejsi ludzie pokonali przeciwności losu i dziś o własnych siłach wyruszają naprzód.
Rzeczywistość nie lubi się jednak podporządkowywać planom. Zwłaszcza w Jubie, najszybciej rosnącym mieście Afryki, do którego ciągną powracający uchodźcy i studenci, kenijscy inwestorzy, ugandyjscy właściciele nocnych klubów, etiopscy restauratorzy czy erytrejscy sklepikarze. Ruch panuje też w dzielnicy rządowej i na drogach dojazdowych do miasta. Sudan Południowy i jego stolica przygotowują się do wielkiego skoku i bardziej przypominają w tym tygrysa niż ociężałego nosorożca.
Państwo trzeba zbudować właściwie od zera. Są tu żyzne ziemie, a pora deszczowa trwa długo, ale prawie nie ma upraw – ludziom brakuje umiejętności. Poza tym, nawet jeśli coś wyhodują, mogą to sprzedać tylko lokalnie, bo drogi są złe – obfite deszcze paraliżują wszelki transport. Dziś prawie cała żywność przyjeżdża z niepodległej Ugandy albo statkami i kontenerami z innych krajów.

 

 

Zacząć od ZERA

 

Podobnie rzecz się ma z ropą naftową, największym bogactwem Sudanu Południowego. Dziś jednak można ją eksportować tylko na Północ, gdzie rurociągiem płynie do Port Sudan. Zanim powstanie miejscowa rafineria, co jest bardzo mglistą wizją, a także drugi rurociąg (do kenijskiego Lamu), trzeba jakoś dogadać się z Chartumem… Turystyka? Trudno tu dojechać, a dzikich zwierząt jak na lekarstwo – wojna wygnała je gdzieś daleko. Do tego bardzo drogie hotele, w których mieszkają dyplomaci, pracownicy ONZ czy zachodnich organizacji pomocowych. Nie jest jednak całkiem źle – widać powolne zmiany. Mniejsze pensjonaty pojawiają się tu i tam. Przybywa knajpek nad brzegiem Białego Nilu, od którego czuć przyjemny chłód. Mają poprawić się warunki sanitarne – obecnie śmieci pali się na ulicy, bo nie ma żadnego systemu oczyszczania miasta, ale za kilka miesięcy będą ustawione pierwsze kontenery na odpadki.
Największe światowe firmy dopiero zaczynają zerkać w tę stronę, czekają, aż wszystko się wyjaśni i uspokoi. Ale przyjdą, nie ma co do tego wątpliwości. Juba to radośnie chaotyczne miasto pionierów. Jest jeszcze na uboczu, ale kto zadomowi się tu jako pierwszy, będzie spijał śmietankę z sukcesu tej nowej afrykańskiej stolicy. Na naszych oczach Sudan Południowy tworzy własną historię.