Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-05-01

Artykuł opublikowany w numerze 05.2011 na stronie nr. 30.

Tekst: Roman Rojek, Zdjęcia: Janusz Kafarski,

Dominikana

Po szczęśliwszej stronie wyspy

Rocznie ponad milion turystów odwiedza i zalega na 30-kilometrowym pasie bielutkich plaż pomiędzy Punta Cana a Bavaro. Tu rozlokowane są dziesiątki luksusowych kurortów oferujących wypoczynek w formule „all-inclusive”. To prawdziwe fabryki wypoczynku. Jeśli fabryki – to taśma, a jeśli taśma – to produkt seryjny. Nie mogą więc dziwić ciągnące się kilometrami plaże, przykryte kolorowymi ręcznikami frotte lub zastawione plastikowymi leżakami na których białe ciała, głównie z Kanady i USA, chłoną słoneczne promieniowanie.

Dostępny PDF i AudioBook
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

W Nowym Jorku i Toronto jest ta sama godzina, co na Dominikanie, ale gdy tam zimowy wiatr zawiewa śnieżne zaspy na próg, tu leciutka bryza znad Morza Karaibskiego i cień wysokich palm, rosnących wprost na plaży, łagodzą żarliwość słonecznych promieni. Dla umęczonych zimą i wczesnowiosennymi roztopami ludów Ameryki Północnej i Europy – Dominikana w okresie od listopada do maja to gwarancja słońca i dobrego samopoczucia. Oba te pragnienia spełniane są tu codziennie w sposób naturalny. Jeśli więc zdarzy się tak, że masz „doła” z powodu czy to nadmiaru tłuszczu, czy niedostatku jędrności, przerostu wszystkiego lub braków czegoś – zaoszczędź na terapeucie – jedź na Dominikanę! Na plaży spotkasz codziennie dziesiątki tysięcy takich, którzy mają dokładnie te same przywary, lecz nie popadają z tego tytułu w kompleksy. Wręcz przeciwnie, chętnie to eksponują.
Dodatkową zaletą tego typu ośrodków na Dominikanie jest niezwykła skłonność personelu do upijania gości. W kubańskich czy wenezuelskich resortach droga do darmowego drinka obwarowana jest subtelnymi trudnościami: plastikowe kubeczki, zwały lodu, kropla alkoholu i kolejka do baru. Tu w każdym hotelowym sklepiku, oprócz tandetnych pamiątek, możesz, jak większość wypoczywających gości, kupić pół– lub litrowy kubek termostatyczny. Jeśli do tego nauczysz się kilku hiszpańskich słów, pozwalających ci zrobić z twojego kubeczka sensowny użytek, takich jak: ron (rum), claro (biały), dorado (złoty), anejo (dojrzały), Cuba Libre (rum z colą), Coco Loco (rum z mlekiem kokosowym) albo po prostu: Un Servicio (butelka rumu z colą i lodem) – to znak, że wiesz po co przyjechałeś na Punta Cana. Jesteś w mainstreamie. Jedyne niebezpieczeństwo, jakie ci może tu i teraz zagrozić, to spadające z palm (bez uprzedzenia) orzechy kokosowe.

 

MERENGE LUB BACHATA

Czego nie nauczysz się rano na plaży, tego wieczorem w dyskotece nie będziesz umiał.

CHRYSTUS Z PUERTO PLATA

16-metrowa replika figury Jezusa Odkupiciela z Corcovado w Rio de Janeiro. Tę ustawiono na szczycie Isabel de Torres.

SĄ JESZCZE WOLNE MIEJSCA PRZY BASENIE!

To musi być albo drogi hotel, albo hotel na Samanie. To drugie.

 

Polaków przyjeżdża na Dominikanę stosunkowo niewielu. Około trzech tysięcy rocznie. Niskie ceny za dominikańskie luksusy przestają być atrakcyjne, gdy wcześniej trzeba wykupić bilet na prawie dziesięciogodzinny (z Frankfurtu) lot do Punta Cana.
Ci, których spotkałem są zadowoleni i… trochę jednak dziwni. Miły lekarz z Wałbrzycha, jest tu wraz z żoną i dwoma synami już trzeci raz. Co roku wybiera kolejny, sąsiadujący z poprzednim ośrodek. Dzięki temu przez trzy lata przesunął się na plaży o jakieś 400 metrów na zachód.
Był pan kiedyś poza murem otaczającym ośrodek? – spytałem rodaka.
Oczywiście. Przecież tam jest droga na lotnisko.
Ta sama droga wiedzie też wgłąb kraju. Więc może warto…

 

 

W GŁĄB WYSPY

 

Gdy już miniemy lotnisko w Punta Cana, a takich międzynarodowych lotnisk Republika Dominikany posiada 8 (podczas gdy w Polsce, będącej niemal siedmiokrotnie większą republiką, mamy ich 10, jeśli litościwie uznać za takie lotnisko w Jasionce pod Rzeszowem), warto skierować się do pierwszego założonego przez Europejczyków miasta w Nowym Świecie, czyli stolicy Dominikany – Santo Domingo. Zanim jednak tam dotrzemy, powinniśmy przynajmniej na chwilę zatrzymać się w miasteczku Higuey. I choć przewodnik Pascala trafnie zauważa, że „jego ulice nie są w stanie niczym zainteresować turystów”, to jednak znajdująca się tu Bazylika de Nuestra Senora de Altagracia jest dla mieszkańców Dominikany tym, czym dla nas Jasna Góra. W bazylice znajduje się, znany z przypadków cudownych uzdrowień, XVI-wieczny obraz Matki Boskiej Najwyższej Łaski, która od 1922 r. jest patronką kraju. Sama budowla jest dość… widoczna. A to dzięki wysokiemu na 80 metrów betonowemu łukowi, wystającemu z dachu. Ten styl architektoniczny życzliwi ludzie nazywają modernistycznym. Olbrzymie drzwi katedry odlano z brązu i przedstawiono na nich historię bazyliki, w tym wizytę Jana Pawła II, który w 1992 r. odprawił tu mszę świętą. Prawie 90% mieszkańców Dominikany stanowią katolicy. Ojciec Święty odwiedził ten kraj trzykrotnie. To właśnie dominikańską ziemię ucałował jako pierwszą, wysiadając z samolotu w roku 1979 podczas swej inauguracyjnej, zagranicznej pielgrzymki.

 

SANTO DOMINGO

Siesta na Plaza España.

UCZ SIĘ JĘZYKÓW!

Większość turystów odwiedzających Dominikanę to Kanadyjczycy i Amerykanie.

MIASTECZKO SANTA BARBARA DE SAMANA

Gorączka przedwyborcza w tropikach przebiega łagodnie.

 

KOLUMB TU BYŁ

 

Highwayem z Higuey możemy teraz pomknąć wprost do Santo Domingo. Ci, którzy podczas podróży uwielbiają odwiedzać miejsca, w których jest coś „naj-”, będą szczęśliwi. Znajdą tu najstarszą katedrę na terenie obu Ameryk (Catedral de Santa Maria la Menor), pod budowę której kamień węgielny położył Diego Kolumb, syn Krzysztofa. Spacerując wzdłuż rzeki Ozama, wejdą na najstarszą ulicę zachodniej półkuli (Calle de las Damas), a jeśli skręcą na zachód w uliczkę Generała Luperona dojdą do ruin najstarszego na kontynencie amerykańskim szpitala. Do kompletu można jeszcze zajrzeć do najstarszego w całej Ameryce uniwersytetu – Universidad Santo Tomás de Aquino, wzniesionego w 1538 r.
Nieco zawiedzeni mogą być natomiast ci spośród turystów, którzy szukają w odwiedzanych miejscach rzeczy „jedynych”. Jeśli bowiem dotrą do „Latarni Kolumba” (El Faro a Colon), gigantycznego mauzoleum odkrywcy, wzniesionego z okazji 500-letniej rocznicy przybycia Kolumba na wyspę Haiti (pamiętać bowiem trzeba, że Republika Dominikana zajmuje dwie trzecie wyspy nazywającej się Haiti, pozostałą część zajmuje Republika Haiti) to przekonają się wprawdzie, że być może jest to jedyna tak duża latarnia, która nie świeci. Natomiast, z całą pewnością nie jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie pochowany jest Kolumb.
Sama „latarnia” należy chyba do najbardziej kontrowersyjnych budowli Dominikany. Betonowa bryła o długości 220 metrów ma kształt ukośnie położonego krzyża, którego szczyt wznosi się na wysokość 10 pięter. W nocy miało go podświetlać 150 potężnych reflektorów, które na niebie wyświetlały krzyż, ponoć widoczny nawet z oddalonego o 320 km Puerto Rico. Choć inwestycja pochłonęła 100 mln USD i budżet państwa uniósł ją z trudem, to już stołeczna sieć energetyczna nie jest w stanie udźwignąć takiego poboru energii. Ilekroć zapali się latarnię, tylekroć gasną całe dzielnice Santo Domingo. Nic więc dziwnego, że nawet najstarsi miejscowi przewodnicy nie byli w stanie przypomnieć sobie, kiedy ostatnio iluminowano pechową „latarnię”. Zresztą jak pisze Tony Horowitz (Podróż długa i dziwna. Drugie odkrywanie Nowego Świata): „Większość mieszkańców Dominikany wierzy, że Kolumb przynosi pecha. Nawet wspomnienie jego imienia naraża człowieka na nieszczęście. Bardzo niewiele firm ma w nazwie nazwisko sławnego żeglarza, a te, które podjęły takie ryzyko, zbankrutowały”.
Największego pecha przyniósł jednak Kolumb Tainom, pierwszym mieszkańcom tych ziem. Ten przyjazny lud z entuzjazmem przyjął hiszpańskich odkrywców, a po kilku dekadach przestał już istnieć. Zepchnięty przez białych najeźdźców do roli niewolników, masakrowany i wystawiony na przywleczone z Europy choroby (głównie ospę) przepadł na zawsze. Dziś dziedzictwo Tainów stanowią jedynie malowidła skalne w jaskiniach i ceramiczne skorupy w muzeach.

 

SPEŁNIONY SEN KLASY ŚREDNIEJ

Kabina na transatlantyku, a na brzegu kasyno i plaża pod palmami – tak też mogą wyglądać wakacje życia.

LAS PALMAS?

Nie, to palmowy las na Samanie.

SE VENDE – NA SPRZEDAŻ

Interes trochę podupadły, ale za to działka z widokiem na Atlantyk. Dla zainteresowanych – kierunkowy na Dominikanę +1809.

 

DOMINIKANIE NA DOMINIKANIE

 

Pamięci wymordowanych Indian poświęcony jest wielki monument stojący przy nadmorskim bulwarze. To postać zakonnika, który przykładając sobie dłoń do ust, krzyczy w stronę morza. Wołający do ryb?
Musi to być Bartolomeo de Las Casas – zakrzyknął towarzyszący nam w wyjeździe zakonnik – To Dominikanin, obrońca Indian. Jego „Krótka relacja o wyniszczeniu Indian”, będąca sprawozdaniem naocznego świadka, którym był, z ogromu bestialstwa i zbrodni, którego dopuszczali się konkwistadorzy wobec miejscowej ludności, poruszyła sumienie ówczesnego króla Hiszpanii Karola I i zainspirowała go do ustanowienia tzw. Nowego Prawa (1542 r.) – dekretu znoszącego niewolnictwo Indian i chroniącego ich prawa. Nim do tego doszło, Bartolomeo de Las Casas 13 razy przekraczał Ocean, by przebić się ze swymi racjami. Tym samym, może być patronem zarówno obrońców praw człowieka, jak i podróżników.
A może od razu: patronem podróżujących obrońców praw człowieka? – spytałem ironicznie. Miałem prawo powątpiewać w wiedzę naszego towarzysza podróży, bo właśnie doszukałem się w przewodniku informacji, że stoimy przed pomnikiem… Antonia de Montesinosa.
A to też zakonnik. I też Dominikanin – nie dał się uciszyć nasz erudyta – on jako pierwszy, bo już w 1511 r., w trzecią niedzielę Adwentu, wygłosił pamiętną homilię, w której z ambony potępił prześladowania Indian. Jego słuchaczami byli wściekli konkwistadorzy, którzy zaraz po Mszy pobiegli ze skargą do przeora klasztoru. „Co mówi nasz brat Antonio, to myśli cała nasza wspólnota” – odpowiedział im wtedy przeor. A członkiem tej wspólnoty był też de Las Casas.
To, kim narody obstawią cokoły pomników, zależy nie tyle od historycznych zasług bohaterów, co od bieżących potrzeb polityków. Bartolomeo de las Casas przybył tu wraz z konkwistadorami, Ojciec Montesinos urodził się w Wenezueli. Widać, Dominikana bardziej potrzebowała ciemnoskórego bohatera.

 

 

TERROR ZOSTAWIA ŚLADY

 

Mimo tych historycznych dywagacji warto pamiętać, że stoimy razem z pomnikiem na przepięknym nadmorskim bulwarze, zwanym tu El Malecon. To najbardziej zmysłowa i taneczna ulica w Santo Domingo. Oczywiście, po zmroku. Wtedy dźwięki merengue i bachata, dwóch typowo dominikańskich gatunków muzycznych, zagłuszają wszystko. I dobrze.
Następnego dnia, oszołomieni jeszcze muzyką i dyskusją, która w porę zeszła z tematu wyższości jednego wrażliwego zakonnika nad drugim, i przerodziła się w rozważania o wyższości jednego „B” nad pozostałymi, wyruszamy w drogę do Santiago de los Caballeros. Te wspomniane trzy „B” to: Brugal, Bermudez i Barcelo, lokalne firmy produkujące rum i od lat zawzięcie konkurujące między sobą o palmę (trzcinę?) pierwszeństwa.
Z turystycznego punktu widzenia Santiago de los Caballeros tym różni się od Santo Domingo, czym Warszawa różni się od Krakowa. Jedziemy więc dalej, na Przylądek Samana.
Jakieś 30 km na wschód od Santiago, pośród plantacji kawy i kakao znów dopada nas historia tej ziemi. Tym razem najnowsza. Mijamy miasteczko Salcedo, w którym, w dawnym domu sióstr Mirabal urządzono malutkie muzeum przypominające Patrię, Minerwę i Marię Teresę. Siostry sprzeciwiające się krwawej dyktaturze Rafaela Trujillo, który rządził Dominikaną w latach 1930-1961, zostały wywleczone z samochodu i zakatowane na śmierć na pobliskim polu trzciny cukrowej. Ich śmierć przyspieszyła upadek dyktatora, który był karaibską odmianą Nicolae Ceausescu, z tą głównie różnicą, że mordował swych obywateli w imię idei antykomunistycznych, a jego truchło, a jakże, spoczywa na paryskim cmentarzu Pere Lachaise, zupełnie niedaleko od naszego Chopina.
Ci, którzy chcieliby poznać literacką wersję czasu terroru na Dominikanie mają ku temu dobra okazję. Tegoroczny laureat literackiej nagrody Nobla – Mario Vargas Llosa poświęcił mu swą powieść „Święto kozła”, Julia Alvarez wydała „Czas motyli”, a ostatnio na polskich półkach księgarskich pojawiła się książka Juonota Diaz – „Krótki i niezwykły żywot Oscara Wao”. Dwie pierwsze powieści doczekały się już ekranizacji.

 

WIELORYB NA KURSIE!

Na takie hasło niektórzy czekają z taką samą nadzieją, z jaką żeglarze Kolumba czekali na okrzyk „Ziemia, ziemia!”

HUMBAKI!

Nie ma na świecie drugiego o tym samym wzorze na ogonie.

LOST. ZAGUBIENI SEZON 7

Nasz jest ten kawałek plaży. Przez chwilę.

 

1 MARCA – DZIEŃ, W KTÓRYM WYPŁYNĄŁ HUMBAK

 

Będzie to dla nas ważna data. Wielu przyjeżdża na Dominikanę właśnie dla podziwiania pływających w wodach zatoki Samana wielorybów. Te dochodzące do 15 m długości i ważące nawet 40 ton ssaki przypływają tu z północy, w okresie od stycznia do marca. W tych wodach samice zachodzą w ciążę i tu po 12 miesiącach rodzą młode. Oczywiście tylko te, które ujdą spod harpuna norweskich, islandzkich i japońskich wielorybników. Spośród cywilizowanych krajów tylko trzy nacje mordują rocznie kilkaset tych ssaków, z tą różnicą, że Japończycy robią to w celach naukowych. „Co roku łowią blisko tysiąc chronionych ssaków, nie kryjąc się specjalnie z tym, że ich mięso trafia do restauracji i sklepów. Strzelają do wielorybów z działek pokładowych harpunami z głowicami eksplodującymi, włóczą zwierzęta półżywe na linach przy burcie, a potem ćwiartują na pokładzie ogromnego statku przetwórczego” (A. Stanisławska, Wojna o wieloryby, Rzeczpospolita, 19.03.2011).
Tymczasem dla normalnego człowieka spotkanie z humbakiem ma w sobie coś mistycznego. Niespotkanie go, też jest sporym przeżyciem. Mieliśmy okazję doświadczyć obydwóch tych doznań.
Wody zatoki Samana, to nie jest ogród zoologiczny, o czym uprzedza nas kapitan szybkiej łodzi motorowej, którą wczesnym rankiem wypływamy na poszukiwanie pływających kolosów. Ta uwaga oznacza raptem tyle, że równie dobrze możemy dziś nie zobaczyć nic, oprócz wysokiej fali. Łódź mknie jak opętana, przeskakując z jednego grzywacza na drugi albo wpadając w dziurę pomiędzy falami. Wygląda to tak, jakbyśmy mieli gdzieś tam, pośród turkusowych wód umówione spotkanie z waleniem o godz. 9.43 i spóźnienie nie wchodziło w grę. Po godzinie dzikiej jazdy większość marzy już tylko o „zakończeniu świadczeń”. Nagle maszyny stop! Kołyszemy się w ciszy, oglądając wodę. Po chwili dopływają kolejne łodzie, tworząc krąg. Cisza. Nic, absolutnie nic się nie dzieje. „Rejs”. Nagle walkie-talkie przytwierdzone do pasa kapitana zaczyna skrzeczeć podnieconym głosem. Pełna moc silników! Zwrot przez rufę i znów mkniemy w nowe miejsce. Za nami pozostali. Maszyny stop. Czekamy i wypatrujemy. Tak przez trzy godziny. Cała naprzód, na każdy sygnał z krótkofalówki, a potem nic. To wspaniały, dramatyczny spektakl w wykonaniu miejscowych wodniaków. Nawet jeśli przypomina to szukanie czarnego kota w ciemnym pokoju, w którym w dodatku go nie ma – to i tak jest to wielki show w wykonaniu miejscowych artystów-rybaków.
Nagle…
Widziałeś??
– Nie, w bucie sznurówka mi się rozwiązała.