Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-05-01

Artykuł opublikowany w numerze 05.2012 na stronie nr. 44.

Tekst i zdjęcia: Romuald Koperski,

Niedokończona wyprawa. Skończona trylogia


Kilkanaście tysięcy kilometrów w zamieciach, mrozach, chaosie zaśnieżonych gór; w zamęcie lodowych spiętrzeń i ciemności polarnej nocy; w potwornie zimnej wodzie i śnieżnej kaszy; po gołoledzi, nagich kamieniach, poprzez zaspy kopnego śniegu – oto ogólny bilans naszej wyprawy. Wyprawy, której cel był tak blisko…

Dostępny PDF i AudioBook
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Zimowa ekspedycja na krańce Czukotki.

Ogarnia mnie zmęczenie. Czuję każdą część ciała – boli jak połamane. Chciałbym się wyciągnąć w śnieżnej pościeli, leżeć i nie poruszyć nawet palcem. Ale nerwy są jeszcze napięte. To pomaga walczyć ze znużeniem. Zachować zdolność analizy tego, co zaszło w ciągu ostatnich dni.
Dzisiaj posunęliśmy się zaledwie o dwanaście kilometrów. Kilkanaście przypadkowych, szczególnie trudnych kilometrów, których nie sposób przewidzieć na żadnym etapie planowania wyprawy. Właśnie tych przypadkowych odcinków najbardziej bałem się przed wyruszeniem w trasę, bardziej niż burz czy zamieci. Tutaj każdy metr w jednej chwili mógł przerwać jazdę po wytyczonym wcześniej szlaku. Przerwać ostatecznie. Jesteśmy bezradni, ale nie mamy do niczego ani do nikogo pretensji. Świadomie wybraliśmy to wielkie ryzyko, zgadzając się walczyć o każdy metr drogi, o każdą minutę czasu i, jak by nie patrzeć, do dziś wygrywaliśmy tę bitwę…
Trzy miesiące temu wyruszyliśmy z leżącego w Portugalii przylądka Cabo da Roca, najbardziej wysuniętego na zachód punktu Eurazji. I teraz właśnie stoimy niemal na przeciwległym krańcu tego kontynentu. Czerwone linie na mapie zaznaczają naszą wędrówkę. Obrysowują góry, wiodą po rzekach, przecinają jeziora. Czasami tworzą gęstą sieć w miejscach, gdzie błądziliśmy lub poszukiwaliśmy dogodnego miejsca do skoku przez kolejną przełęcz. Te linie i punkty to nie tylko ślady naszych opon, ale także „odciski” bólu i zwątpienia, zimna, a nawet głodu.

 

PIERWSZY ŚLAD

Do celu wyprawy nie prowadziła żadna droga.

BIEGUN ZIMNA

Temperatury poniżej pięćdziesięciu stopni sprawiają, że domy Jakucji wyglądają, jak z lukrowanego piernika.

 

POD WIATR I ZAMIEĆ, PRZEZ LÓD I ŚNIEG

 

Leżąc, staramy się wydobyć lód spod samochodu. Kujemy łopatami i siekierą, ale to zdaje się być niewykonalne. Znam moich współtowarzyszy, wiem, że będą walczyli dopóki nie opadną z sił. Nikt i nic nie zdoła ich przekonać o jałowości wysiłku. Stanowimy zgrany team i jest pewne, że nikt z nas tak łatwo nie pogodzi się z sytuacją. To nie leży w naszych charakterach. Co jakiś czas, zziębnięci do granic wytrzymałości, chronimy się w cieple samochodu. Po krótkim odpoczynku i wypiciu dobrze osłodzonej herbaty wznawiamy walkę ze wściekłą śnieżycą i wichrem.
Będzie noc, kiedy wreszcie wydostaniemy się z kolejnej – tej doby – pułapki. Nasz plan dotarcia do Przylądka Dieżniewa, od którego dzieli nas już niespełna trzysta kilometrów, trzeszczy w szwach. Gruby zlodowaciały śnieg i ukryte pod nim wgłębienia terenu okazują się dla samochodu przeszkodą nie do pokonania. Nie dajemy jednak za wygraną. Znów jedziemy. Pod każdym śnieżnym garbem widzę zdradliwie ukryte zapadlisko, lodową paszczę, mającą pochłonąć nasz pojazd razem z nami. To już jakaś psychoza. Odnoszę wrażenie, że znaleźliśmy się w najgorszym miejscu na naszej planecie…
Dziś dla odmiany niebo jest bezchmurne, świeci słońce, panuje zupełna cisza. Mimo to trzydziestostopniowy mróz przenika do szpiku kości. Parzy w twarz, chwyta za ręce, gdy zdejmie się rękawice. Pierwsze zawsze marzną opuszki palców. Najpierw są czerwone, jakby dotknęły rozżarzonego żelaza. Po kilku minutach bledną i wtedy zaczynają naprawdę boleć. Schowane ponownie palce przez długi czas są sztywne i trudno w nich utrzymać jakiekolwiek przedmioty. Obramowania kapturów i czapek pokrywają się szronem, który osiada też na rzęsach i brwiach. Ale pokusa, by kontynuować jazdę do celu, jest silniejsza od zdrowego rozsądku. Kolejne dwa, czasami trzy kilometry męczącej drogi, i dwie – w najlepszym przypadku – godziny kopania śniegu.
Dociera do mnie, że od kilku dni nie jedziemy, tylko przebijamy się do przodu, więc sytuacja powoli wymyka się spod kontroli. Czujemy, że przegrywamy z syberyjska zimą. Wkoło bez przerwy lód, śnieg, wiatr i zamieć – poza tym nic. Morale także nie najlepsze. Kiedy nikt już nic nie mówi, to sygnał, że nadchodzi ten moment. Czas, aby podjąć najtrudniejszą decyzję. Koniec! Dalej się nie da! Potem jeszcze uporczywe pytania – co my tutaj robimy? I co nas tutaj przywiodło?

 

ZIMNY WYCHÓW

Krioterapia to na Syberii najbardziej naturalna metoda leczenia. Czukcze stosują ją od tysięcy lat.

NAPRZÓD! ZANIM ZAWRÓCIMY

Nad Morzem Beringa, w pobliżu Zatoki Świętego Krzyża.

 

TRASĄ SPRZED STU LAT

 

Wyprawę na krańce mroźnego świata nazwałem szumnie Ekspedycją Stulecia. Nie kierował mną jednak snobizm, który podpowiadałby, że właśnie ta wyprawa ma w sobie coś tak szczególnego, że tylko to określenie do niej pasuje. W minionym wieku odbyło się przecież wiele innych ekspedycji, które na to miano naprawdę zasłużyło. Więc dlaczego? Skąd ten pomysł? To pewien skrót myślowy odnoszący się do wielkiego wydarzenia sprzed stu lat. Był nim wyścig samochodowy na trasie z Nowego Yorku do Paryża, rozegrany w 1908 roku, a więc dokładnie sto lat przed naszą wyprawą. Czysty przypadek sprawił, że czytając publikacje o dalekiej północy, trafiłem na historię sprzed wieku i ku swej uciesze odkryłem, że z tamtego okresu pozostała wytyczona przez uczestników, lecz nie pokonana, trasa. Trasa wiodąca przez północne rejony Syberii.
Od pierwszej chwili stało się to dla mnie wyzwaniem! W setną rocznicę tamtego rajdu postanowiłem zorganizować podobny wyścig, tyle że w przeciwną stronę. Z powodu braku chętnych nie doszedł on do skutku. Ale w pojedynkę – jedynym pojazdem, czemu nie! Wyruszyliśmy więc sami, trasą wytyczoną przed stu laty. Marian Pilorz, Viktor Makarovskiy i ja. Było rzeczą zrozumiałą, że na wyprawę zaprosiłem ludzi nietuzinkowych – silnych, odważnych, rzec można wyjątkowych pod każdym względem…

 

 

PÓKI STARCZY ZIMY

 

Kiedy jechaliśmy na wschód, mieszkańcy Syberii patrzyli na nas z wielkim szacunkiem. Nikt lepiej od nich nie rozumiał, na co się porwaliśmy. Byli, jak zwykle, bardzo przyjaźni. To wielcy ludzie. Wiodą niewyobrażalnie trudne życie, ale ich życzliwość i otwartość na drugiego człowieka jest wyjątkowa. Zrobią wszystko, aby pomóc. Nigdy nie odmówią gościny i jedzenia, nawet jeśli przyjdzie dzielić się wszystkim, co posiadają. Wiedzą bowiem, że bez wsparcia, które sobie nawzajem ofiarowują, nie przetrwaliby. „Muszę pomóc drugiemu człowiekowi, bo jutro on pomoże mnie” – taka obowiązuje tam zasada. Syberia uczy pokory i wiary w drugiego człowieka. Myślę, że jest się czego uczyć od jej mieszkańców.
Bez ich pomocy nie powiodłaby się również i nasza wyprawa. Uważnie słuchaliśmy ich rad, ocieplając samochód przed wyjazdem w najzimniejsze regiony. Od nich uczyliśmy się, jak jeździć po lodowych autostradach, i jak pokonywać śnieżne zaspy. Na swoje szczęście nie byliśmy zadufanymi tumanami, którzy mają trochę pieniędzy, przyjechali z Europy i wszystko wiedzą lepiej. Z pokorą przyjmowaliśmy ich rady i wskazówki. Nam, mieszkańcom Europy, nie sposób wyobrazić sobie tych ekstremalnych, kilkudziesięciostopniowych mrozów. Przy najsilniejszych, sześćdziesięciostopniowych każde wyjście z samochodu, nawet przejście z kabiny do części mieszkalnej, stawało się wyprawą. W trakcie jednej z takich „eskapad” od mrozu pękły mi buty. Zamontowany na naszym samochodzie termometr kupiony w Polsce zepsuł się, bo miał skalę tylko do minus pięćdziesięciu stopni…
Gdy osiągnęliśmy sto pięćdziesiąty stopień długości geograficznej wschodniej, wiedzieliśmy, że pokonaliśmy wszystkie podejmowane dotychczas wyprawy w tym kierunku. Także te o wielkich budżetach i wielu uczestniczących pojazdach, z asekuracją helikopterów włącznie. Zamierzaliśmy jednak dotrzeć do samej Cieśniny Beringa, aby udowodnić, że można tego dokonać przedzierając się przez Syberię samotnym pojazdem. Kiedy do celu wyprawy pozostało nieco ponad dwieście kilometrów, zdecydowaliśmy, że trzeba wracać. Mogliśmy co prawda na siłę dotrzeć do Cieśniny, przekopując się przez zwały śniegu, ale wtedy zabrakłoby nam zimy, aby powrócić do cywilizacji po zamarzniętych jeszcze bagnach, jeziorach i rzekach. Gdyby zaskoczyły nas roztopy, utknęlibyśmy na Syberii na dobre, może na zawsze.

 

MAN VS RENIFER

I Czukcza i my byliśmy zależni. On od swojego renifera – my od koni mechanicznych.

TE NAZWISKA MUSZĄ TU PAŚĆ

Marian Pilorz, Romuald Koperski i Viktor Makarovsky na krańcach Czukotki.

 

ODWRÓT W SŁOŃCU

 

Nasza wyprawa w stu procentach uzależniona była od warunków atmosferycznych. Przebijaliśmy się przez wichury i śnieżyce, dosłownie wykopując sobie drogę przez ogromne zaspy. Któregoś dnia potrzebowaliśmy pięciu godzin, by pokonać piętnaście kilometrów. Innym razem, przy temperaturze minus pięćdziesięciu stopni i śnieżycach, przez cały tydzień pokonaliśmy raptem dwieście siedemdziesiąt kilometrów. Zawsze jednak dopisywało nam niesamowite szczęście. Pomimo iż nasza wyprawa trafiła na zimę stulecia, wychodziliśmy cało z różnych opresji. W Jakucji przez dziesięć dni towarzyszyła nam temperatura minus sześćdziesiąt stopni – samochód dosłownie zamarzał w czasie jazdy! Przy takim mrozie wykonanie jakiejkolwiek normalnej czynności graniczyło z cudem. Przez dwa i pół miesiąca prawie nie gasiliśmy silnika.
Chyba w żadnych innych warunkach walka nie jest tak uporczywa, wręcz rozpaczliwa, jak podczas wyprawy polarnej. Tu mobilizują się wszystkie ludzkie moce, fizyczne i moralne. Całe doświadczenie, odwaga, opanowanie i wola zwycięstwa. Próbowaliśmy wykonać to niemożliwe zadanie, póki nie opadliśmy z sił i nie przekonaliśmy się o pełnej jałowości naszych dalszych wysiłków. O tym, że po prostu walczymy już ze ścianą.
Dzisiaj nie sposób opisać, co wtedy czuliśmy. Trudno było nam pogodzić się z taką sytuacją. Z porażką tuż przed osiągnięciem mety. Poddać się? To nie leżało w naszych charakterach. Byliśmy rozdarci. Pamiętam, że długo stałem i patrzyłem na odległe góry, za którymi znajdował się cel naszej wyprawy. Stałem i nic nie czułem. Także Marian i Viktor zdawali się trwać w stanie odrętwienia. Czuliśmy żal i niedosyt. Nie docierało do nas, że i tak odnieśliśmy niebywały sukces, że samodzielnie dotarliśmy na kraniec świata! Że dokonaliśmy czegoś, czego nikt nie zdołał przed nami osiągnąć.
Dzisiaj, z perspektywy czasu, wiemy, że wtedy, na krańcach Czukotki, wybraliśmy życie, chociaż wcale tak nie myśleliśmy. Przecież wówczas, w chwili kiedy zaczynaliśmy powrót – nie było wcale zawiei, ani nawet pazimki… Od kilku godzin powietrze ani drgnęło. Wyglądało tak, jakby mróz skuł wreszcie wszelkie zimowe burze. Kraina śniegu, lodu, zamieci zdawała się odpoczywać w ciszy i promieniach słońca, które pokazywało się już coraz częściej i zachodziło coraz później…
Wyciągnęliśmy flagi państwowe – polską i rosyjską. Wykonaliśmy pamiątkową fotografię, po czym uścisnęliśmy sobie dłonie. Wsiedliśmy do samochodu. Rozpoczęliśmy odwrót.