Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-05-01

Artykuł opublikowany w numerze 05.2012 na stronie nr. 94.

Tekst i zdjęcia: Piotr Strzeżysz,

Zawód: włóczykij


Przewiany, przemoczony i wyczerpany całodniową jazdą w zacinającym deszczu, stoję na parkingu w małej, kanadyjskiej miejscowości Chetwynd. Ze zmęczenia nie mam siły myśleć, szukać, pytać. Zresztą, wkoło nikogo nie ma. Nikt tu przecież nie chodzi, wszyscy mają samochody. Nawet do sklepu za rogiem jedzie się ośmiocylindrowym, czołgopodobnym dodżem. Kładę rower na betonie i zaczynam rozbijać namiot na parkingu pełnym ogromnych, siedmioosiowych ciężarówek…

Dostępny PDF i AudioBook
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Rowerowa wyprawa przez Kanadę i USA.

Kiedy zrzucam rzeczy z roweru, podchodzi człowiek w podobnej do mojej, odblaskowej kamizelce:
Hi dude, szukasz noclegu? Meksykanin?
– Nie, Polak. Już nie szukam. Tutaj śpię.
– E, co ty gadasz, dude, tu cię rozjadą. Jak szukasz noclegu, idź do Czerwonego Lwa, tam cię przenocują, dadzą jeść…

Coś tam jeszcze dodaje, ale nie do końca go słucham, bo nie mam nastroju. Robię swoje, ale nagle z jego paplaniny wyławiam: free i no money.
Zaraz, zaraz. Jakie free, jakie money?
– Joł, man, tak jest, dude, powiesz, że jesteś bezdomny, że nie masz pracy. Albo że cię wyrzucili i szukasz roboty. I powiedz, że jesteś z Meksyku.
– Mówię raz jeszcze, że jestem z Polski.
– Z Polski? To brzmi jeszcze lepiej. Powiesz, że jesteś z jakiejś Polski, że u was bardzo ciężko, nie ma pracy, że wyjechałeś, jesteś teraz bezdomny i szukasz roboty w Kanadzie. Pod Czerwonym Lwem dostaniesz łóżko i jedzenie. I możesz u nich siedzieć okrągłe pięć dni. Płaci za to rząd. Serio. Zabieraj się stąd, bo cię rozjadą…

Darmowy nocleg? Darmowe jedzenie? Przez pięć dni? Zebrałem rzeczy i pojechałem.

 

PRZYSTANEK ALASKA

Na południe od miejscowości Tok.

GORĄCE POWITANIE ZIMY

Pierwsze opady śniegu dogoniły mnie w Kanadzie na terytorium Jukonu, na południe od Fort Nelson.

POCZTÓWKA Z KANADY

Vancouver – miasto z trzech stron otoczone przez wodę.

 

CZYSTO, CIEPŁO, SUCHO

 

Minuta pedałowania i stoję przed The Red Lion Restaurant. Idę za budynek, zgodnie ze wskazówkami życzliwego typa z parkingu. Nad drzwiami czerwony krzyż, obok tabliczka – Shelter. Na korytarzu stoi pani o skośnych oczach i pyta łamanym angielskim:
Shelter? Schronienie?
- Yes, yes, please, dzień dobry, przyjechałem rowerem, jestem bezdomny, szukam pracy, jestem z Polski, tam bardzo ciężko, chciałem się rozbić na parkingu, ale jakiś pan mnie tu skierował…
– I am busy now
– przerywa w pół zdania. – Jestem teraz zajęta, później albo jutro, ty tutaj – mówi, wskazując ręką pokój, w którym najwyraźniej już ktoś się zameldował.
Coś tam jeszcze próbowałem popytać, pełen obaw jak to będzie, ale w końcu machnąłem ręką i zostawiłem kobietę w spokoju. Rozejrzałem się: czysty, ciepły, suchy pokój. Łóżko. Stolik. Dwa krzesła. Gniazdka elektryczne. Za jakiś czas pani weszła do pokoju z czystym ręcznikiem i jakimś papierkiem:
No alcohol, no tobacco, no girls – ostrzegła. – Tu wypełnić – dodała.
Jasne – żadnego picia, palenia i świntuszenia. Papier zaraz wypełnię i pani odniosę. Kilka rubryk. Imię, nazwisko, partner(ka), dzieci, adres, zawód. Przez chwilę zastanawiam się nad ostatnią kratką z zawodem. W końcu wpisuję: włóczykij.
Tak znalazłem się w noclegowni dla bezdomnych, gdzie poznałem współlokatora – George’a. Wszedł z rumorem, ciągnąc za sobą siaty, puste butelki w reklamówkach i inne, potrzebne do przeżycia przedmioty. Zabrałem od niego adresy kolejnych noclegowni i dowiedziałem się, jak sobie radzić z misiem.

 

 

CO ZROBIĆ Z CZARNYM NIEDŹWIEDZIEM

 

Misiami straszyli mnie wszyscy spotykani po drodze „tubylcy” od samego początku podróży, którą rozpocząłem późną jesienią 2011 roku. Zacząłem ją w Anchorage na Alasce i kontynuowałem przez Kanadę, jadąc na południe, wzdłuż pasma Kordylierów. Ciężko było mi wyobrazić sobie konfrontację z misiem. Miałem co prawda specjalny spray na niedźwiedzie, ale on działał tylko na grizzly. A co zrobić na przykład z niedźwiedziem czarnym? Tego właśnie dowiedziałem się od George’a.
Trzeba z nimi walczyć wręcz. Kiedy uszatek próbuje nas uderzyć, należy zasłonić się lewym ramieniem i dać się zadrapać, albo ugryźć, albo cokolwiek, i kiedy poczujemy, że ramię zostało już złożone w ofierze, należy szybkim ruchem wbić misiowi nóż w szyję. Nie w serce, bo nóż może utkwić między żebrami… Powtórzmy: czarny atakuje, my zasłaniamy się ramieniem; czarny je kąsa – my szybkim ruchem wbijamy nóż w szyję, po czym wyjmujemy nóż i dźgamy go jeszcze kilkakrotnie, nawet wtedy, gdy już nic nie widzimy, bo sikająca krew zalewa nam oczy. Czarny pada – przecieramy oczy i jedziemy do szpitala, żeby zobaczyć, czy jeszcze da się coś zrobić z naszym ramieniem. Uff. Potem martwego misia można już zabrać do domu, albo też zostawić krukom na pożarcie.
Wdzięczny byłem za przyspieszony kurs samoobrony, ale do walki wręcz z niedźwiedziem, na szczęście, nie doszło. Raz spotkałem mamę z dwójką małych na polanie, ale czmychnęła, kiedy tylko mnie zwęszyła. Innym razem z lasu wypadł mały niedźwiadek, kiedy kończyłem rozkładać namiot. Kilka dni później, w miejscowej gazecie „Alaska Highway”, czytałem o mamie, którą ktoś zastrzelił, zostawiając małego. Teraz miś biega samopas i jest problem, co z nim zrobić. Kilku miejscowych, którzy widzieli uszatka, chce go złapać i oddać do ośrodka adaptacyjnego dla osieroconych misiów, aby go tam dokarmić i gdy podrośnie, przywrócić do normalnego życia w lesie. Naukowcy twierdzą jednak, że takie próby kończą się tym, że misie przyzwyczajają się do człowieka i pozbywają wrodzonego przed nim lęku. Często potem utożsamiają ludzi z łatwym dokarmianiem, przez co stanowią realne zagrożenie dla turystów. Fed bear is a dead bear, jak mawiają miejscowi. Czyli uszatek dokarmiony, to właściwie uszatek stracony.

 

JA WAM MÓWIĘ, JEST DOBRZE, JEST DOBRZE...

Alaska Highway jest częścią autostrady panamerykańskiej, która łączy kraje obu Ameryk, od północy Alaski, aż po południe Argentyny. Długość całej trasy, liczonej od kręgu polarnego na Alasce do miasta Ushuaia w Argentynie, wynosi około 25 750 km.

AMERYKA OD KUCHNI

Poranek z mieszkańcami miasteczka Mina w Nevadzie.

U.S. ROUTE 95, NEVADA

Autostrada nr 95 ma długość 2 533 km i biegnie przez 5 stanów: Arizonę, Kalifornię, Nevadę, Oregon i Idaho.

 

NIEDALEKO OD SZOSY

 

Zaszczepiony lęk przed niedźwiedziami kazał mi szukać noclegów blisko zabudowań. Tych, niestety, było jak na lekarstwo. Często nocowałem przy opuszczonych motelach, nieczynnych stacjach benzynowych i przydrożnych zajazdach. Pozabijane deskami okna i ziejące pustką, popsute dystrybutory stanowiły świadectwo pogrzebanych marzeń i nadziei na dobrze prosperujący biznes. Jeszcze kilkanaście lat temu przydrożnych moteli i zajazdów było więcej. Obecnie, ulepszona i ciągle poprawiana nawierzchnia, nowe mosty, szersze i bezpieczniejsze zakręty sprawiają, że w ciągu dnia turyści są w stanie pokonać o wiele dłuższe odcinki trasy. Nie muszą zatrzymywać się na noclegi. Poza tym, wielu z nich przyjeżdża teraz domami na kółkach i woli nocować we własnym łóżku.
Droga, którą pokonywałem rowerem z Alaski do Kanady, znana jest jako Alaska Highway. Biorąc pod uwagę olbrzymie trudności terenowe, bagna, mokradła, wysokie przełęcze górskie, jeziora i rzeki, trasa ta, o długości 2650 km, została zbudowana w rekordowo szybkim czasie, bo zaledwie ośmiu i pół miesiąca. Budowę rozpoczęto w marcu 1942 r., a realizowano ją z dwóch stron: od Dawson Creek (mila 0) oraz na południe od Big Delta w Alasce. Historyczne spotkanie obu odcinków nastąpiło 23 października 1942 r. w Gutact Creek (mila 588).
Obecnie Alaska Highway nabrała szczególnego znaczenia ze względu na rosnący ruch turystyczny na daleką północ, zwłaszcza z USA. Rząd kanadyjski wydaje na ten cel rocznie ponad czterdzieści milionów dolarów – na utrzymanie, konserwację, naprawy i przebudowę starych odcinków drogi, skracanie łuków lub nawet przeprowadzanie drogi inną trasą. Na skutek tego, historyczne punkty odległości, odmierzane milami od Dawson Creek, nie odpowiadają już odległościom rzeczywistym.
Po pokonaniu Alaska Highway wjechałem ponownie do USA, gdzie spodziewałem się dróg bardziej bicycle friendly. Niestety, przyjazne rowerom drogi i ścieżki prowadzone były tylko w miastach albo na ich obrzeżach. Stara autostrada numer 99, która biegnie z północy na południe, urywała się czasem niespodziewanie albo dołączała do nowej autostrady nr 5. Dość często musiałem więc nadkładać drogi, szukając innych możliwości przemieszczania. Przez to, a właściwie dzięki temu, trafiałem niekiedy w miejsca, których inaczej nigdy bym nie odwiedził. I miałem zdecydowanie więcej okazji niż w Kanadzie do porozmawiania z ludźmi. Zdarzało się, że zwykłe pytanie o drogę owocowało zaproszeniem do domu i kolacją.

 

 

POGAWĘDKI PRZYDROŻNE

 

W trochę mniej komfortowych okolicznościach poznałem Chrisa – postawnego mężczyznę, który prawie rozjechał mój rozstawiony w lesie namiot. Chris jest kowbojem, ma trzech synów i nie znosi komunistów. Omal mnie nie ustrzelił, kiedy dowiedział się, że jestem z Polski. – To dlatego nikt nie chciał cię wpuścić do domu i ugościć – wyjaśniał przy kolacji. – Myśleli, że chcesz się niedaleko osiedlić, i że zaraz za tobą przyjedzie rodzina, a potem będziecie szerzyć komunizm…
Siedząc przy ciepłym piecu i pijąc kolejną double shot coffee o kryptonimie CEO – Carribou Eyes Opener (w wolnym tłumaczeniu: kawa o podwójnym uderzeniu, po której oczy wychodzą z orbit), dowiedziałem się wielu pożytecznych rzeczy o świecie i ludziach. Na przykład, ilu Polaków potrzeba do przykręcenia żarówki.
Czterech. Jeden trzyma żarówkę, a trzech kręci drabiną. I że Meksykanie są w porządku, a Chińczycy to spekulanci, którzy niedługo zrobią z Ameryki swoją nową prowincję, uzależnioną ekonomicznie.
Jadąc przez Stany, żywiłem się głównie w tanich barach, takich jak McDonald’s, gdzie porcje były naprawdę ogromne, a przy stolikach zawsze znalazł się ktoś chętny do rozmowy. Degeneraci, życiowi nieudacznicy, byli weterani albo po prostu bezdomni, którzy często sami wybrali takie życie. Jak Levi, co służył w Afganistanie, z którym ucinam sobie barową pogawędkę. Nie wiem za bardzo, o co go pytać, więc zaczynam grzecznościowo, że wy tu, w Stanach, macie prawie wszystko…
Yes, we are blessed – mówi Levi – God bless America.
Ale potem przechodzi do życia:
I can’t live normal life. Żona odeszła, miał wyrok, wkrótce po tym, jak wrócił z wojny, bo kogoś pobił. Narkotyki. A po odsiadce ciężko o pracę. Ale jakoś daje radę, mieszka w LA, a w Kalifornii ciepło. Tutaj właśnie odwiedza kolegę, a jutro jedzie do mamy, na święta.

 

W DEPRESJI

Dolina Śmierci to największa na półkuli zachodniej depresja. Jej najniższy punkt znajduje się 86 m p.p.m. Jest to zarazem najbardziej suche miejsce Ameryki i jedno z najgorętszych miejsc na Ziemi.

ŚWIĘTA, CZYLI WJECHANIE NA MINĘ

 

Święta w Stanach zaczynają się już pod koniec listopada, zaraz po Święcie Dziękczynienia. Wszędzie stroiki, Mikołaje, ozdoby. Tydzień przed moim przyjazdem do Reno, w centrum miasta odbył się bar crawling, podczas którego masa ludzi przebranych za santas chodziła od baru do baru i śpiewała kolędy – takie listopadowe trick or treat, tylko że w wersji dla dorosłych. Mikołaje były wszędzie. Przed każdym sklepem, punktem usługowym, bankiem, pocztą – coraz więcej santas. Czasem miałem problemy z odróżnieniem –prawdziwy on czy sztuczny?
Zdecydowanie największe wrażenie zrobił na mnie Santa hula-hoop. Jechałem przez miasteczko o nazwie Mina i rozglądałem się za miejscem na późne drugie śniadanie, aż zobaczyłem nagle Mikołaja kręcącego hula-hoop. Machał do mnie przyjaźnie. Zatrzymałem się, żeby popatrzeć. Mikołajem okazała się siedemdziesięcioletnia kobieta, Laura, która akurat tego dnia nie miała nic ciekawszego do roboty i postanowiła uprzyjemnić dzień kierowcom, wychodząc na ulicę i pozdrawiając przejeżdżające samochody. Zostałem zaproszony na kolację, przedstawiony mężowi, który miał być gburem, a okazał się fantastycznym człowiekiem. Rano zabrano mnie na śniadanie do miejscowego pubu i przedstawiono kolegom i koleżankom, jako żywy eksponat, który właśnie przyjechał rowerem z Alaski i zmierza do Las Vegas.
W okolicy zostali już sami starsi ludzie – wszyscy młodzi uciekli do miasta. Chociaż Mina stwarzała wrażenie dziury odciętej od świata, to jednak zauroczyła mnie jej atmosfera; ten charakterystyczny dla prowincjonalnych miasteczek brak pośpiechu, łagodne pogodzenie się z losem, wspólnotowa przyjaźń, gościnność i szczerość mieszkańców.
Kilka dni później byłem już w Las Vegas – w morzu świateł, razem z wielkomiejskim pośpiechem, gwarem, hałasem. Tam zakończyłem moją trzymiesięczną podróż, przejechawszy sześć i pół tysiąca kilometrów. Przy ogromnych przestrzeniach obu krajów, które pokonałem, moje wrażenia i przeżycia to zaledwie kropla w morzu tego, co kryją jeszcze tamtejsze światy i krajobrazy. Te, które można odhaczyć na mapie i te, które da się odkryć w drugim człowieku.