No i co to się porobiło w tej mojej Irlandii? Piszę mojej, bo tak jak każdy, kto tam raz przyjedzie, wracam znów do niej i w dodatku myślę, że mam tę szmaragdową wyspę także i dla siebie. Ale nie tylko ja znalazłam tam intymność, miejsce własne, świat swojski, bo czasem aż do bólu zwykły. Tak zapewne myśli ponad sto tysięcy Polek i Polaków, którzy w tym irlandzkim oswojeniu czują się tak dobrze, że choć czasem do Polski tęsknią, to właśnie w Irlandii postanowili zapuścić korzenie. Tak pewno myślą też i ci, którzy do Irlandii podróżowali w poszukiwaniu krajobrazów niezwykłych. Bo kto raz tam pojedzie, zostaje w niej na zawsze…
Dostępny PDF i AudioBook
Dublin śladami Jamesa Joyce’a.
Oj, narozrabialiśmy w demografii Irlandii, zalewając ją jako siła robocza w późnych latach dziewięćdziesiątych i na początku wieku… Na początku naszego wieku XXI, bo te dawne początki wieków raczej pokazywały odwrotne tendencje. Irlandia, jak żaden inny kraj, znana jest z tego, że jest krajem emigracji. Stąd zawsze się wyjeżdżało za chlebem lub z niechęci do tego, co małomiasteczkowe, prowincjonalne, może zbyt „narodowe”. Teraz znów się wyjeżdża za pracą. Dokładnie tak samo, jak na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy jeszcze nie dotarł na wyspę Celtycki Tygrys i młodzi w długich kolejkach stali w oczekiwaniu na rozmowy kwalifikacyjne, aby dostać wymarzoną posadę porządkowego we francuskim Disneylandzie. Teraz emigrują jeszcze dalej. Wróciły dawne pomysły na ratunek przed kryzysem. Czeka na nich Kanada, Australia, może znów Stany Zjednoczone. Ale kiedyś wrócą do Irlandii Zielonej, tak jak wracali tu zawsze. W starym kraju, jesienią życia będą chcieli założyć małe biznesy, wykupić rodzinne grunty, wypić z przyjaciółmi piwo i zadumać się nad pędzącym światem.
POLISH SHOP
W sklepie przy Talbot Street można zaopatrzyć się w smakołyki z kontynentalnej Europy, nie tylko polskie.
EINSTEIN LITERATURY
Uważany za jednego z najwybitniejszych pisarzy XX wieku, James Augustine Aloysius Joyce. Urodził się 2 lutego 1882 w Dublinie, zmarł 13 stycznia 1941 w Zurychu. Jego ostatnie słowa: „Czy nikt nie rozumie?”.
NAJSŁYNNIEJSZA Z MORTELLO TOWERS
W okolicy Dublina jest ponad 20 wież typu Mortello, wszystkie noszą tę samą nazwę. W tej najsłynniejszej, w Sandycove działa muzeum Jamesa Joyce’a.
NIE TYLKO ULISSES
Może kiedyś odwrócą się statystyki i język polski przestanie być drugim językiem Irlandii (sic!) i z trzeciego miejsca na drugie powróci irlandzki. Może… choć to łatwe nie będzie. Może zabraknąć powodów, tak jak i brakowało ich przez całe lata od 1920-22, gdy Irlandia powoli odzyskiwała niepodległość. Wraz z tą zmianą język irlandzki jednak nie zastąpił angielskiego i choć ówczesne władze robiły wszystko, aby ożywić rodzimą mowę, pozostał językiem Gaeltachtów (obrzeży wyspy). Faktem jest, że irlandzki jest językiem oficjalnym kraju, do dziś wspieranym, promowanym i nawet modnym w niektórych środowiskach literackich, politycznych, patriotycznych, ale nie żyje pełnym oddechem.
Czasem zastanawiam się, czy pomógłby w cudzie odrodzenia języka największy irlandzki pisarz, James Joyce. Zdecydowanie udało mu się rozkręcić interes zwany w Irlandii Bloomsday, choć zapewne o tym nie marzył, a może nawet by mu się to nie podobało. Języka irlandzkiego naturalnie nie przywrócił, bo sam znał go jedynie odrobinę, ale to za sprawą „Ulissesa” udało mu się tak opowiedzieć irlandzką historię i duszę, że dziś, po 90 latach od pierwszego wydania książki, Bloomsday kwitnie w całej Irlandii. Co ja mówię w Irlandii. Kwitnie na całym świecie. Mamy go na rzymskim uniwersytecie, w Kanadzie, oczywiście w Zurichu, Trieście, Paryżu i Norwegii, gdzie świat naukowy ukochał Joyce’a; ba… nawet w Brazylii w Santa Maria obchodzą święto po raz dziewiętnasty. Także w Polsce, tradycyjnie w Krakowie, Poznaniu, Warszawie.
W tym roku spodziewane są uroczystości szczególne, i to nie tylko z powodu okrągłej rocznicy publikacji „Ulissesa”. W 2012 nareszcie minęło wystarczająco wiele lat, by wygaśnięcie praw autorskich pozwoliło na wydania, cytowania i dysponowanie dziedzictwem Joyce’a, jak kto umie i pragnie.
Uprzedzając czerwcowe Bloomsday 2012, już na początku roku ukazała się w Irlandii niebywała pozycja. Malutka oficyna wydawnicza Ithys Press opublikowała nieznaną dotąd bajkę o kotach, którą Joyce napisał w 1936 roku i przesłał swemu czteroletniemu wnukowi Stephenowi. I chociaż publikacja książeczki natychmiast wywołała ostrą reakcję obecnego właściciela listu z bajką, a więc Fundacji Jamesa Joyce’a z Zurychu, to limitowana i bardzo kosztowna edycja baśni znalazła się na wydawniczym rynku. Wydano dwieście ilustrowanych egzemplarzy, w cenie od 300 do 1200 euro w zależności od szaty graficznej.
Takie w „joyce’owskim” interesie wydawniczym były początki roku, i choć, jak to zwykle z prawami autorskimi do dzieł Joyce’a bywa, pewno wybuchać będą skandale, to 2012 rok zaobfituje w wiele wydań i wznowień. O’Brien Press na przykład, wydawca, który prowadzi bardzo interesującą akcję „jedno miasto, jedna książka” zachęcał w kwietniu do czytania „Dublinersów”. Bo jak nie czytać? „Dublinersi” to przecież cykl opowiadań dla początkujących smakoszy Joyce’a. I kwietniowy Dublin zanurzył się w jednej lekturze. Były czytania, spotkania, koncerty, wystawy. Wstęp do święta Bloomsday, które rozniesie się na cały świat.
KOSZMAR O CZARNEJ PANTERZE
A co to takiego to Bloomsday? Zwykły dzień tygodnia w czerwcu. W 2012 roku przypada w poniedziałek. Bo zawsze musi być to 16 czerwca. Tego dnia, w 1904 roku miała miejsce najprawdopodobniej najsłynniejsza randka świata. James Joyce spotkał się ze swą przyszłą żoną Norą. Tego dnia także toczy się akcja „Ulissesa”, a dzień nazwano na cześć jego głównego bohatera Leopolda Blooma. To jego życie śledzimy na kartach powieści. Bloom wyruszył z domu około 8 rano, skończył wędrówkę nad ranem 17 czerwca. Ale na celebrację to zbyt mało czasu, więc dublińczycy, a wraz z nimi świat, postanowili świętować znacznie dłużej. Pierwsze obchody Bloomsday zorganizowała Sylvia Beach, słynna wydawczyni „Ulisessa” sprzed lat, oraz jej partner Adrienne Monnier. Miały miejsce we Francji w 1929 roku. Do Irlandii trafiły w dwudziestą piątą rocznicę pierwszego święta, w 1954 roku kiedy to irlandzcy pisarze Patrick Kavanagh oraz Flann O’Brien udali się do Martello Tower, w której rozpoczyna się akcja „Ulissesa”. Martello Tower znajduje się na południowym przedmieściu w Sandycove i jest jedną z wielu wież stojących nad Zatoką Dublińską. Zbudowana w 1804 roku przez Brytyjczyków mierzy 40 stóp. Dziś mieści się w niej ciekawe muzeum Joyce’a. Z tarasu na szczycie rozpościera się piękny widok na niespokojne wybrzeże i ostatni „bastion męskiej dominacji”, czyli wydzielony kawałek skalistej plaży z kąpieliskiem wyłącznie dla mężczyzn. Tak głosi tabliczka przy wejściu do kąpieliska, ale panowie dawno już zaprzestali kąpieli bez przyodziewku, więc panie spokojnie mogą zignorować nakaz „Forty Foot. Gentlemen Only”.
W tejże wieży, miejscu gdzie padają jedne z pierwszych słów „Ulissesa”, Joyce mieszkał przez tydzień, będąc gościem swego przyjaciela Oliviera St. Johna Gogarthy’ego. Był z nimi także Samuel Chevenix Trench. Właśnie jemu przyśnił się koszmar o czarnej panterze. Półsenny porwał za broń i oddał kilka strzałów w kierunku kominka, bo tam jawiła mu się bestia. Postawiony na równe nogi, aczkolwiek niezupełnie przytomny, Gogarthy wyrwał strzelającemu broń i z okrzykiem „Zostaw go mnie” wypalił w kierunku misek i garnków wiszących nad głową zaspanego Joyce’a. Tenże nieprzyjemny dla Joyce’a incydent sprawił zapewne, że Martello Tower została uwieczniona przez pisarza. Tam także, tak jak i przed laty, zazwyczaj rozpoczyna się dublińska wędrówka święta Bloomsday. Na jej trasie musi się też pojawić słynny pub Davy Byrne’s, gdzie Bloom pałaszował kanapkę z gorgonzolą i popijał burgundzkim winem oraz słynna Eccles Street, gdzie do dziś tabliczka pokazuje dom w którym mieszkał. (No, z wyjątkiem tego, że nie mieszkał, bo bohater to fikcyjny, a nawet gdyby mieszkał, to nie tam, bo domu jego tam gdzie stał drzewiej, wcale już nie ma, słynne drzwi o numerze 7 też wielokrotnie zmieniły miejsce).
KĄPIEL W ZIELONEJ WODZIE
Dublińczycy kąpią się przy Forty Foot Beach o każdej porze roku. Joyce podobno też tu pływał, a w „Ulissesie” napisał, że woda ma kolor smarków.
PUBY W TEMPLE BAR
Ta dzielnica cieszyła się najgorszą reputacją i słynęła z prostytucji. Dziś uchodzi za kulturalne centrum Dublina i mekkę artystów. Turystów do Temple Bar przyciągają liczne puby.
KROK W KROK ZA BLOOMEM
I tak to od 58 już lat do Dublina w poszukiwaniu fikcji powieści ciągną tłumy. Najbardziej zapaleni będą włóczyć się po mieście przez 18 godzin, bo tyle trwa akcja „Ulissesa”. W. B. Yeats powiedział kiedyś o „Ulissesie”, że jest to „wulgaryzm opisujący dubliński dzień, rozciągnięty na 700 stron”. Joyce wierzył jednak, że kluczem do poznania ludzkiego charakteru jest obserwacja najzwyczajniejszych czynności człowieka. Portretuje więc zwykłych i niezwykłych mieszkańców miasta, ujawniając każdą minutę ich życia.
Dziś najbardziej kontrowersyjna krytyka utworu nie jest już w stanie zatrzymać popularności powieści. Wielu nie kryje, że specjalnie przyjechali do tego miasta, by w końcu zrozumieć powieść, przez którą chcieli przebrnąć, ale jakoś zwyczajnie brakowało im cierpliwości i nigdy nie zdołali jej przeczytać choćby w połowie. Teraz ruszą śladami Joyce’a wraz z dublińczykami. Tego dnia wielu będzie paradować w edwardiańskich kostiumach i umawiać się w miejscach, gdzie rozgrywały się słynne epizody powieści. Będą pić burgunda, podjadać na tradycyjnym świątecznym śniadaniu „wieprzowe nereczki lekko cuchnące moczem”, bo przecież tak je robił Bloom. Niektórzy pójdą wraz z nim na cmentarz Glasnevin, gdzie wiecznym snem śpią bohaterowie Irlandii, i dokąd na kartach powieści z Newbridge Avenue na Sandymount ruszał kondukt żałobny z trumną Paddiego Dignama. Takich różnych tras przez cały Dublin będzie 16 czerwca bardzo wiele. Ale to nie wszystko, bo prócz szlaków, po których wędrować będą miłośnicy Joyce’a, miasto oferuje znacznie więcej.
Bywało też, że tego dnia radio przez całą dobę emitowało rewelacyjnie wykonaną audycję, czystą w swej formie, po prostu czytano „Ulissesa”. Dziś mamy odczyty, wystawy sztuki i fotografii, międzynarodowe sympozjum. Są też rowerowe rajdy śladami „Ulissesa”, a dla bardziej wygodnych wycieczki autokarowe. Jest też wspólne śpiewanie poezji i ballad, wcale nie od rzeczy. Joyce pozostawił przecież po sobie tomiki wierszy, a nie wszyscy wiedzą, że sam był znakomitym pieśniarzem. Jego żona Nora żartem, albo i z wyrzutem, mawiała, że lepiej zabezpieczyłby rodzinne finanse, żyjąc ze śpiewu niż z tego całego pisania… Ech, gdyby udało im się obojgu żyć po dwieście lat… dorobiliby się majątku.
Bo nie oszukujmy się, Bloomsday to dziś także interes. Niektórzy zarzucają animatorom obchodów święta, iż skomercjalizowali wielką literaturę. Ale miałam to szczęście, że niektórych poznałam osobiście, i wiem, że raczej należy mówić tu o pasji, energii i sercu dla tego, co rodzime. Z pewnością nie byłoby dziś Bloomsday bez wielkiego zaangażowania znanego irlandzkiego polityka i profesora Davida Norrisa, organizatora stulecia urodzin Joyce’a w 1982 roku. Walczącego o spraw wiele, ale także o gregoriańską zabudowę słynnej ulicy North Great George’s Street, której groziło całkowite wyburzenie, a gdzie dziś w domu po nauczycielu tańca z „Ulissesa”, profesorze Magginim, mieści się Centrum Joyce’a. Norrisa – rewelacyjnego showmana, bo któż może zapomnieć o jego wspaniałym kabaretowym spektaklu, jaki w najszlachetniejszej formie przybliżał wszystkim Joyce’a i jego twórczość. Miałam też okazję zaprzyjaźnić się z krewnym wielkiego pisarza, zmarłym w 2010 roku, Kenem Monaghanem. Ken był synem May, siostry Jamesa, a swego słynnego wuja pokochał tak, że do końca życia niestrudzenie przybliżał wszystkim – naukowcom, miłośnikom lektury, dublińczykom, turystom – postać swego wielkiego wuja. To on rozpoczął wspaniałe spacery śladami Joyce’a i Blooma. Oprowadzał po bliskich mu miejscach, uchylając rąbka tajemnic rodzinnych, sercem malując Dublin, Joyce’a i jego dziedzictwo.
Być może to właśnie jest metoda, aby pielęgnować korzenie i pozwolić pokoleniom pamiętać, iż nie wzięły się znikąd. Być może takich właśnie spraw powinniśmy się uczyć od Irlandii, aby w końcu kiedyś też stać się, przysłowiową już w Polsce, Zieloną Wyspą. Wielu „nowoirlandczyków” polskiego pochodzenia ruszy w czerwcu śladami Joyce’a. Być może dzięki tej przygodzie jeszcze lepiej zrozumieją Dublin i Zieloną Wyspę, w którą uwierzyli.