Gdzieś tam daleko pozostała złota świątynia That Luang. Najświętsza w Laosie. I liczne inne wspaniałe budowle. Nie tym razem! Atrakcje stołecznego Vientiane pozostawiam na inną okazję. Jadę do górskich plemion – Hmongów i Khamów. Kierunek – „złoty trójkąt”!
Dostępny PDF
Na zaspanych jeszcze uliczkach Luangprabang zaczęli pojawiać się pomarańczowi mnisi. Ranki są dla nich ważne, bo dzięki temu, czym wypełnią się wtedy ich miski, będą mogli przetrwać dzień bez burczenia w brzuchach.
Dla tych, którzy im te miski wypełniają, takie poranki dają z kolei okazję do spełnienia dobrego uczynku i przygotowania sobie lepszego, następnego wcielenia. Dla mnie poranek to zawsze początek podróży: do sklepu za rogiem, do pracy, albo – tak, jak dziś – do dżungli.
Dżip podskakuje co chwila na wyboistej drodze, w baniakach bulgoczą zapasy wody, a w żołądku sadowi się miłe podniecenie, przyprawione szczyptą niepewności i zaciekawienia: jacy będą tutejsi górale, żyjący tak daleko od miast i tak blisko tego, czym ziemia była, zanim owe miasta powstały?
LEPIEJ UPEWNIJ SIĘ…
Zamiast bochenkowca możesz trafić na durian. Spójrz poniżej: lepiej wiedzieć, jak wygląda!
MILION SŁONI?
To już przeszłość. Wciąż są jednak elementem krajobrazu, a ich siła nadal bywa wykorzystywana w służbie człowiekowi.
ZDECHŁA MYSZ W SKARPECIE
Jedno pytanie goniło w mojej głowie następne, a za oknem murowane budynki ustępowały miejsca drewnianym chatom. Kiście małych, słodkich bananów, grzywiaste ananasy czy olbrzymie owoce drzewa bochenkowego (których waga może dochodzić nawet do 30 kilogramów!) zaczęły się – w miarę pokonywania przez nas kolejnych kilometrów – przemieszczać po drogach nie w bagażnikach samochodów, ale w wyplatanych koszach, które Laotańczycy zawieszają na długich kijach i z wielką gracją noszą na ramionach.
Tu mała przestroga: owoce bochenkowca można łatwo pomylić z durianem (jest mniejszy i pokryty grubszymi kolcami). Obydwa są jadalne, z tym, że tego drugiego spotykają czasami szykany – niektóre hotele zakazują ich przynoszenia. Powód? Hmm… ciekawego w smaku miąższu (migdały? ser? cebula? sherry?) broni zaciekle zapach, który kojarzy mi się z tym, co może wydobywać się po kilku dniach z sera, umieszczonego w starej skarpecie, w której na dodatek padła z przejedzenia pazerna mysz.
Wszystko ma jednak w przyrodzie swoje uzasadnienie – ten zapach musi się w dżungli przebić przez setki innych, żeby zwabić potencjalnych przewoźników nasion. Szczególnie pożądani są najwięksi „tragarze”, ze słoniami włącznie, bo nasiona przechodzą przez ich przewody pokarmowe praktycznie nietknięte i wydalane są ze sporym zasobem tego, co kiełkom będzie potrzebne do wzrostu.
Podróż samochodem dobiegła końca i plecak powędrował tam, gdzie mu najwygodniej, czyli na moje plecy. Yae, przewodnik z plemienia Hmong, maczetą wskazał kierunek marszu. Zatem – w drogę!
ZŁOTY TRÓJKĄT
Pod nogami chrupią wielkie, zeschłe liście, które drzewa tekowe zrzucają od listopada do stycznia – czyli w porze suchej, najlepszej do wędrówek po Laosie. Jeszcze sto lat temu ten kraj w prawie trzech czwartych pokryty był lasem. Dziś to jedynie 10 procent jego powierzchni! To skutek nie tylko rabunkowej wycinki (drewno tekowe, ze względu na swoje właściwości wodoodporne, było chętnie wykorzystywane do budowy statków, wagonów kolejowych, mebli), ale i masowego wypalania drzew pod uprawy kawy, ryżu czy jednej z odmian maku, z której produkuje się opium. To wszak pogranicze Laosu, Birmy i Tajlandii, które w związku z handlem opium i heroiną zyskało przydomek „złotego trójkąta”. Dziś rządy tych krajów starają się nakłonić ludy mieszkające na owych trudnodostępnych terenach do zmiany charakteru upraw. Daje to już pewne efekty, szczególnie w Tajlandii i Laosie.
Gęsty las skutecznie chroni przed promieniami słońca, ale kiedy przechodzimy przez polanę czy pole uprawne – pieką one dotkliwie. Po drodze mijamy staruszka z koszem na plecach i pięcioramienną gwiazdą na czapce. Poparcie dla Pathet Lao, partii komunistycznej, wzrosło tu szczególnie po amerykańskich nalotach dywanowych (między 1965 a 1973 rokiem), będących odwetem za obecność Wietnamczyków na tych terenach. Jednak, kiedy dwa lata później komuniści przejęli ostatecznie władzę – co dziesiąty Laotańczyk zbiegł z kraju, a wielu górali, głównie z ludu Hmong, spotkały za antykomunistyczne przekonania brutalne represje. Przesiedlano wtedy całe wioski, próbując zapanować na lokalnymi rebeliami.
ZMYLIĆ DUCHA
Świat Khamów jest ich pełen. Ludzie żyją w pokorze i szacunku dla magii, sił natury i duchów przodków. Jednak, wracając z pogrzebu, lepiej pokrążyć po okolicy, aby je zmylić i nie sprowadzić do siebie.
LAS SPIŻARNIĄ
Kiedy w domu bieda, żadna siła nie powstrzyma kłusownictwa. Uzbrojonych ludzi łatwo spotkać w dżungli.
KRAJ MILIONA SŁONI?
Docieramy do Nam Khan – rzeka leniwie toczy swoje szare wody, w których dostojnie brną tak samo szare słonie z belami drewna w zaciśniętych trąbach (jeszcze dziś niektórzy używają starej, XV-wiecznej nazwy tego kraju – Lan Xang, czyli Ziemia Miliona Słoni). Razem z kobietami w pasiastych spódnicach, kolorowych bluzkach i czarnych chustach na głowach (panny najczęściej nie zakrywają włosów), ich tobołkami i dziećmi – przeprawiamy się na drugi brzeg. Łodzie, którymi płyniemy, są bardzo wąskie, przez co łatwo stracić w nich równowagę, więc „tyczkarz”, który napędza łódź, odpychając się od dna długim, drewnianym drągiem, krzykami usadza wiercipiętów, przez których przechylamy się zbytnio raz na prawo, raz na lewo. Po drodze mijamy półnagich rybaków, zarzucających sieci z takich samych jak nasza, wąskich łodzi oraz poszukiwaczy złota, siedzących na mieliznach i przetrząsających z iskierką nadziei w oczach swoje sita. Na brzegach coraz mniej bosonogich chłopów, a dżungla zaczyna schodzić bliżej rzeki, aż ostatecznie korzenie drzew zanurzają się w jej toni.
CISZA…
Wyskakujemy wreszcie z łodzi i od tej pory możemy już liczyć tylko na transport własnych nóg. Na litość słońca (choć to przecież zima) nie ma co liczyć i już po chwili czuję się znów, jak maszerująca parówka, przypalana żarem z góry. Na szczęście po godzinie marszu zanurzamy się w gęstwinę lasu. Ulga. Ale tylko na chwilę, bo ścieżka zaczyna prowadzić coraz bardziej w górę, a dżungla z każdym krokiem gęstnieje.
Jest parno. Z wędliny zamieniam się teraz w mokrą ścierkę. Pot zalewa czoło i oczy. Trudno fotografować. Sprawy nie ułatwia deficyt światła. Wszystko zmienia się jednak jak po zaklęciu szamana, kiedy wchodzimy na chwilę w otwartą przestrzeń: przed oczami i obiektywem mam wtedy zalane słońcem zielone morze, uformowane z wapiennych skał, porośniętych soczystą dżunglą. I tak, jak na prawdziwym morzu, owe górskie fale są i łagodne, i wzburzone, i poszarpane. Niektóre dawno temu wyskoczyły wysoko, ponad inne i tak zastygły… Pstryk, pstryk – karta pamięci gromadzi coraz więcej wrażeń.
Znowu pod górę. Błotnista ścieżka zamienia się w skalny szlak. Ja, w wodoodpornych, trekkingowych butach z antypoślizgową podeszwą, a Yae… w klapkach. Zresztą po drodze mijałem ludzi, którzy nie potrzebowali żadnej ochrony dla swoich stóp, nawet przed ostro zakończonymi kamieniami – zwinnie (i szybciej niż my) dreptali do swoich wiosek, machając nam wesoło.
Mojego przewodnika właśnie rzuciła dziewczyna, więc trudno byłoby go nazwać chodzącą po dżungli radością. Ciekawie relacje damsko-męskie rozwiązuje społeczność Khamu (właśnie wchodzimy do jednej z ich wiosek). Młodzi chłopcy mieszkają we wspólnym domu i składają nocne wizyty pannom na wydaniu. Kiedy w brzuchu dziewczyny pojawi się mały Khamuczek, rodziny zaczynają pertraktacje…
BIEDA
Ubogie gleby, ziemia pełna niewypałów, daleko od turystów… Ciężko żyć.
WSZYSTKO SIĘ ŁĄCZY
Siadamy, żeby coś zjeść. Rozglądam się dookoła. Khamowie, do których właśnie dotarliśmy, budują swoje domy na drewnianych palach, ściany zrobione są z bambusowych mat i nie mają okien. Tradycyjnie powinny być w nich dwa pomieszczenia – jedno dla niezamężnych dziewczyn i drugie, dla reszty rodziny.
Kiedyś Khamowie traktowani byli przez Laotańczyków jak niewolnicy i choć dziś dochodzi coraz częściej do małżeństw mieszanych, to ludzie mają tu jednak wciąż silne poczucie więzi plemiennej – wspólnie pracują w polu (zbieranie ryżu to zadanie dla kobiet), a swoje tradycje przekazują ustnie w czasie wieczornych zgromadzeń przy ognisku. Z ust do ust wędruje wtedy także opiumowa fajka, dziś zastępowana coraz częściej tytoniową.
Na szczycie wioskowej hierarchii stoi starszyzna, która rozstrzyga ewentualne spory, ale poważaniem cieszą się też szamani i uzdrowiciele. Jest jeszcze wioskowy kapłan i rodzaj wójta, którego kandydaturę wysuwa rząd.
Wielu Khamów wciąż pokrywa swoje ciała tatuażami – geometrycznymi wzorami zdobią ręce i nogi. Robią to nie tylko z powodów specyficznie pojętej estetyki, ale także z przyczyn religijnych, bo ich świat pełen jest duchów (hrroy poop i hrooy suu mogą zawładnąć człowiekiem i zamienić go w kogoś niebezpiecznego) i magicznych praktyk, z przepowiadaniem przyszłości i rzucaniem uroków włącznie. Khamowie wierzą też, że ducha mają dom, las, woda, pioruny, wiatr czy niebo. Podoba mi się takie postrzeganie świata, bo skłania do okazywania mu szacunku i pamiętania, że jesteśmy naczyniami połączonymi. Połączeni jesteśmy nawet z duchami tych, którzy odeszli. Mogą oni nas jednak czasami niepokoić i dlatego Khamowie, wracając z leśnego pochówku do domów, zataczają dla ich zmylenia szerokie koła.
W STRONĘ LUDU HMONG
Kiedy kończyłem posiłek, z lasu wyszły nie duchy, ale trzech mężczyzn z karabinami na ramionach. To częsty tu widok – mogą być z ludu Khamu albo Hmong (są nierzadko sąsiadami i wiedzą, że „sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie”), albo rządowymi strażnikami, starającymi się zapobiegać lokalnym waśniom bądź też zwalczać kłusowników. Równie dobrze mogą być owymi kłusownikami.
Tych ostatnich spotykałem w czasie wędrówki najwięcej, bo mimo rządowego zakazu polowań na dziką zwierzynę – niełatwo ich złapać. Swoją ręcznie robioną broń chowają w dżungli, a tutejsze okolice są trudno dostępne. Poza tym, Laos to wciąż jedno z najbiedniejszych państw Azji, więc te dzikie polowania na dziką zwierzynę są nadal ważnym sposobem zdobywania pożywienia.
Kolejnym celem mojej wędrówki jest wioska Hmongów. Maczeta raz po raz idzie w ruch, bo od co najmniej roku nikt nie wędrował tym szlakiem, więc zdążył on już pozarastać. Gubimy ścieżkę, ale dość szybko odnajdujemy się w tym zielonym labiryncie. Jest ślisko, bo idziemy teraz pod górę, w nurcie strumienia. Mokro w powietrzu, mokry ja, mokro pod nogami. Królestwo za coś suchego!
Pod wieczór schodzimy wreszcie w dół na pierwsze od wielu godzin poletka i spotykamy pochylone nad ziemią postacie w wielkich, plecionych kapeluszach. Jeszcze kilka podejść i zejść, i będziemy na miejscu.
Hmongowie pochodzą z Chin, skąd byli wypierani przez coraz bardziej ekspansywny naród Han. W XIX wieku dotarli do Laosu. Jak wszyscy górale, są dzielnym, zahartowanym ludem (powstawali m.in. przeciwko Francuzom). Dziś mają poczucie zapomnienia i wiele pretensji do Amerykanów. To w wielkiej części z nich właśnie CIA utworzyła tajną, antykomunistyczną armię pod wodzą generała armii królewskiej, Vang Pao, Hmonga z pochodzenia. Jej zadaniem było przerwanie szlaku, którym przez Laos docierała pomoc dla Viet Congu (płacono im po 5 tysięcy kip – około dwóch dzisiejszych złotych – od pary uszu zabitego komunisty) oraz ratowanie amerykańskich lotników, zestrzelonych nad dżunglą. Kiedy w 1973 roku Amerykanie rozpoczęli ewakuację – zostawili swoich laotańskich sprzymierzeńców na pastwę komunistów (Vang Pao uciekł do Tajlandii, skąd potem wyemigrował do USA). Niektórzy się poddali, ale wielu kontynuowało walkę wierząc, że uda im się stworzyć własne królestwo. Rebelia Hmongów została zdławiona i ci, którym nie udało się uciec z kraju (uciekają zresztą nadal), zostali wysłani do obozów reedukacyjnych. Wielu z nich zmarło tam z wycieńczenia pracą albo z powodu ciężkich warunków życia. Dziś Hmongowie walczą już tylko o przetrwanie.
CZAS KĄPIELI, CZAS RELAKSU
Choć na co dzień bywa różnie – górę bierze radość życia.
WSZYSCYŚMY Z TEJ DŻUNGLI
Wchodzę do wioski. Pierwsze, co rzuca się od razu w oczy, to potworna bieda. Nagi chłopczyk chwyta moją butelkę z wodą i ucieka. Inne dzieci ściskają w dłoniach grudki lepkiego ryżu. Ubrania dziurawe albo niedbale połatane, strasznie brudne. Przed chatami rodziny wyplatają z gałązek zielone miotełki na sprzedaż. Z czegoś muszą żyć! Stać ich na bardzo niewiele, nawet noże czy narzędzia do pracy w polu muszą sobie wyrabiać sami. Żelazo wytapiają na miejscu, bo ich gleby są na szczęście bogate w jego związki. Są jednak ubogie w próchnicę (dużo opadów) – przez co niezbyt urodzajne i niełatwe do uprawy. Tę trudność dodatkowo komplikuje fakt, że nie wszystkie obszary zostały przez saperów oczyszczone z niewypałów. Wiele łusek po amerykańskich bombach znalazło dziś zresztą swoje nowe zastosowanie – nabite na drewniany kołek są znakomitym kowadłem…
Słońce powoli chowa się za górami. Ktoś rozpala ognisko, kobiety przesiewają ryż. Do brzuchów dorośli przywiązują kraciastą tkaniną małe dzieci…
Hmongów można podzielić na prawie 20 klanów, dzieci zostają automatycznie członkami klanu ojca, podobnie jak ich matki, które zachowują jednak nazwisko rodowe. Nie można poślubić członka tego samego klanu, ale np. krewnych, którzy należą do innego – już tak! Chłopak, jeśli upatrzył sobie kandydatkę na żonę, powinien ją porwać, po czym wysłać przez posłańców wiadomość do jej rodziców.
Członkowie klanu powinni zaopiekować się każdą kobietą i dziećmi, kiedy ta straci męża. Wdowa ma też prawo do ponownego zamążpójścia.
Hmongowie czczą duchy przodków, uważają, że zamieszkują one zarówno świat żywy, jak i nieożywiony, np. wejścia do domostw. Żeby zjednać sobie ich przychylność, składają w ofierze żywność i skserowane pieniądze. Utrzymują, że każdy z nas ma kilka dusz – główna odradza się po śmierci, inna wraca do domu przodków, jeszcze inna zostaje przy grobie zmarłego. Jeśli harmonia między nimi zostaje zachwiana, chorujemy. Starszyzna organizuje wtedy ceremonię, która ma zapewnić wewnętrzny porządek.
Po świecie ziemskim z całą pewnością bardzo szybko przemieszcza się też gra, wynaleziona przez Chińczyków – biega się w niej za piłką, którą trzeba kopnąć między dwie sztachety przeciwnika. To nic, że czasem nie ma trawy – czerwone klepisko wystarczy! To nic, że brak koszulek i szortów! Kto by się też przejmował, że nie ma bramek ani nawet porządnej piłki?! Jest kilku umorusanych maluchów, jest szmacianka i chęć zabawy, bo widownia, choć jednoosobowa, jest dziś międzynarodowa (to ja!). Gooooool!
Umywszy się lodowatą wodą z górskiego strumienia, zaciągnąłem nad sobą moskitierę, wtuliłem w gruby koc i zacząłem zastanawiać, co przyniesie kolejny dzień. Wędrując po świecie od lat wiem, że dostarczy wiele nowych wrażeń. Ale czy będą aż tak odmienne od tego, czego doświadczam? Czy ludzie będą naprawdę aż tak inni? Czy ich pragnienia będą się różniły od moich? Chyba nie, bo przecież wszyscy mieszkamy w tej samej dżungli…