Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-08-01

Artykuł opublikowany w numerze 08.2011 na stronie nr. 50.

Tekst: Józef Baran, Zdjęcia: Wikimedia Commons,

Indianie, kasyna, łososie...


„Dobry Indianin to martwy Indianin” – mawiało się tu kiedyś. Teraz dobrym duchem miasteczka Joseph w stanie Oregon jest nieżyjący od ponad 100 lat „chief” Joseph, obecny w nazwach głównej ulicy, hotelu, poczty, posterunku szeryfa i sklepów. „Chief” Joseph z pióropuszem na głowie wygląda na bilbordach jak wyprawiona sowa przynęcająca turystów. Pełno go na wyrobach i gadżetach, w sklepach, gdzie kwitnie wskrzeszany trochę sztucznie folklor indiańsko-kowbojski.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

A przecież, los patrona miasteczka nie był wiele lepszy od losu innych Indian. Niegdysiejszy wódz plemienia Nez Perce („Przekłutych nosów”) wsławił się w 1877 mądrością w walkach z białymi. Prowadził z nimi pokojowe pertraktacje, a w końcu podjął decyzję wycofania się przed nacierającym wojskiem. Indianie zostali zepchnięci z terenów Idaho o 2700 kilometrów w stronę granicy kanadyjskiej. W rezerwatach umierali podczas epidemii malarii wywołanej bagiennym klimatem. Sam zaś wódz Joseph zmarł w 1904 w rezerwacie Colville, w stanie Waszyngton. Dopiero w kilkadziesiąt lat po jego śmierci Indianom Nez Perce zezwolono na powrót do stanów Oregon i Idaho. A od kiedy jedno z miasteczek w Oregonie nazwano imieniem wodza, wiedzie on pośmiertny żywot, jako atrakcja i atrapa turystyczna…

 

 

NASZ CZŁOWIEK Z KEENWICK

 

Dwa lata temu wykopano na terenie rezerwatu Indian szczątki człowieka z Keenwick sprzed 10 tysięcy lat. O te szczątki wybuchł gwałtowny spór. Biali Amerykanie upierali się, że możliwa jest hipoteza, iż są to szczątki Europejczyka. W związku z tym prosili Indian o ich „wypożyczenie” do analizy antropologicznej. Jednak Indianie nie zgodzili się, bo według ich wierzeń nie należy zakłócać spokoju zmarłych. Oczywiście podtekst sprawy był polityczny. Spór o człowieka z Keenwick dotyczył w istocie tego, kto pierwszy zasiedlił Amerykę – czerwonoskórzy czy biali. Gdyby biali udowodnili swoje pierwszeństwo, poczuliby się może nieco dowartościowani moralnie, choć zachodzi pytanie, czy to miałoby w czymkolwiek umniejszyć ich winę za pogrom Indian?

 

GROM NAD GÓRAMI

Tak brzmiało indiańskie imię wodza Józefa, przywódcy plemienia Nez Perce.

SMUTNE TWARZE

Indianie ze starych fotografii są zawsze poważni i zatroskani.

 

REZERWATY

 

Niedobitki Indian mieszkają dziś w rezerwatach, a więc na specjalnie wytyczonych, choć wcale nie odgrodzonych od innych – jak myślałem naiwnie – terenach, przez które wiodą autostrady. Przejeżdżaliśmy kilkakrotnie przez ich ziemie. Oprócz miasteczka Joseph w Oregonie odwiedziliśmy rezerwat Lapwai w Idaho, liczący około tysiąca mieszkańców. Biednie tu, trochę jak u naszych Cyganów w Czarnej Górze, ale nie brakuje oczywiście szkoły, szeryfa, policji, sklepów. Niektórzy Indianie mieszkają w przyczepach, ale w większości wypadków – w domkach. Tu i tam biegają i bawią się z psami dzieci. Na pastwiskach puszczone luzem konie: gniade i srokacze.
Zajrzeliśmy też do znajdującego się niedaleko Lapwai muzeum, gdzie oprócz Sali z tradycyjnymi eksponatami staroindiańskimi – znajduje się osobne pomieszczenie z powiększonymi starymi fotografiami na ścianach. Stoją na nich jak cienie rodziny indiańskie przed swoimi tipi. Puste smutne oczy mówią, że należą do ludzi okradzionych z duszy, którzy nie są już sobą.
Obejrzeliśmy film o historii plemienia i o życiu współczesnych Indian Nez Perce, którzy są obecnie w Idaho właścicielami 86 akrów (około 40 ha) nieurodzajnej ziemi.
Dwa lata temu zdarzył się w życiu plemienia bezprecedensowy przypadek. W miejscowości Wallowa członkowie tego plemienia za zebrane dolary dokupili 65 akrów ziemi, by założyć swoje centrum. Po 120 latach był to pierwszy w Ameryce Północnej przypadek, gdy ziemia wróciła do prawowitych właścicieli. Inna sprawa, że do stworzenia projektu i założenia Fundacji Wallowa Band Nez Perce walnie przyczynili się biali mieszkańcy Wallowa, wietrząc w tym interes. Liczą na to, że Indianie staną się wabikiem ściągającym turystów do tego zakątka Ameryki...

 

 

HAZARDOWA ZEMSTA

 

Jednak prawdziwą rewolucję w życiu współczesnych plemion spowodowały kasyna gry, pojawiające się po roku 1998, gdy Kongres USA uchwalił, a prezydent Reagan zatwierdził, ustawę zezwalającą na organizowanie przez Indian rożnych form hazardowych, m.in. salonów bingo, kasyn, wyścigów konnych.
Ustawa o indiańskim hazardzie stała się dla potomków dawnych „właścicieli” Ameryki źródłem dużych korzyści materialnych. Także dla tych z Idaho, którzy – podobnie jak Indianie w większości stanów, gdzie prawo zakazuje Amerykanom prowadzenia kasyn – mają na nie wyłączność. Mówi się, że dzięki tej ustawie niektóre plemiona stały się bardzo bogate.
Parę lat temu dwieście z ponad pięciuset indiańskich plemion prowadziło ponad 300 kasyn gry i salonów bingo w 30 stanach Ameryki. Jaka jest klientela kasyn gry? Odwiedziliśmy jedno z nich znajdujące się w rękach szczepu „Coldine Indians”, mieszkającego na północy od Moscow.
W środku – w rzędach – setki automatów do gry. Siedzą przy nich niewolnicy hazardu i wpatrują się w ekrany monitorów. Przeważnie Biali, choć zdarzają się też Czarni. Są mężczyźni i kobiety. Wiek najczęściej średni. Dużo grubasów. Pochodzą z tzw. lower middle class. Niektórzy z papierosami w rękach, bo tu wolno palić! Kilka długich kilkusetmetrowych sal, gdzie toczy się gra. Kawiarnia, restauracja, gdzie kręcą się kelnerki-Indianki. Choć nie zawsze, bo Indianie zatrudniają tu też białych. Krupierami są za to wyłącznie Indianie, którzy wreszcie mogą się „odegrać na najeźdźcach” i dać im w kość za czas rezerwatowej wegetacji na nieużytkach.
Zgodzono się na te kasyna, żeby przynajmniej częściowo zrekompensować Indianom krzywdę. Za pieniądze z kasyn – budują oni m.in. szkoły. Zyski z kasyna są nawet wabikiem dla białych, którzy… składają wnioski o wejście w poczet członków plemion…

 

 

ŚWIĘTA RYBA

 

Istotną rolę w życiu niektórych plemion indiańskich odgrywał łosoś. Jego podobizna widniała na wielu totemach, a w wierzeniach funkcjonował jako święta, magiczna ryba.
Przeczytałem o tym w wierszu współczesnego poety indiańskiego o nazwisku Phil George. Kupiłem sobie jego tomik „Babcia” w muzeum Nez Perce. Autor naprawdę miał nazwisko typowo indiańskie, złożone z paru wyrazów. W języku polskim brzmi ono: „Dwa stada gęsi jaśniejące nad ciemnymi wodami”. Dla nauczycielki uczącej go w szkole było ono jednak zbyt trudne do wymówienia, więc nazwała go George. On sam sobie dodał Phil i tak zostało, choć poeta jest czystej krwi Indianinem. Senator z Idaho Frank Church czytał jeden z jego wierszy przed Izbą Reprezentantów w Washington. Leszek Czuchajowski przybliżył mi go swoim tłumaczeniem. „Powrót łososia” – bo taki jest tytuł tekstu – wiele mówi o stosunku emocjonalnym Indian do tej ryby:

 

Jak wielu moich przodków
Przebijam cię łososiu
Który rozpryskujesz wodę i ciskasz się
W rzece (…)

 

Twe iglastoostne ciało
Babcia oplecie wierzbowymi witkami

 

Przy nocnym ognisku będziesz się piekł
Aż tłuszcz zacznie wyciekać z ciebie, kapiąc
i skwiercząc

 

Mój lud nie jest głodny
Pościmy śpiewamy ucztujemy

 

Oby twój duch żył zawsze, mój ty przyjacielu
Nawet w księżycu wielkich wód

 

Ze słonych wód płyniesz w górę rzeki
Pamiętamy, że
powracasz do domu by umrzeć

 

 

ŁOSOŚ NA DRABINIE

 

Dziś łososiowi grozi wyginięcie, choć trzeba przyznać, że robi się tu co może, aby temu przeciwdziałać. W końcu łososie zawsze przynosiły gospodarce amerykańskiej ogromne zyski. Na eksporcie tych ryb – które dochodziły w swojej wadze nawet do 40 kg żywej wagi – zarabiało się setki milionów dolarów. Jak szacują eksperci, badający populacje łososi w rzekach regionu Pacific Northwest, zasoby ryb zmniejszyły się ośmiokrotnie. Do ich zagłady przyczyniły się zapory wodne.
Istniało co najmniej kilka gatunków łososia. Ich powrót z oceanu na tarło, przebiegał karkołomną trasą liczącą kilkaset mil. Taki na przykład łosoś z południowej części Idaho musiał przebyć drogę z Pacyfiku do jeziora Red Fish Lake, oddalonego o około 1300 kilometrów. Tam składał ikrę, przekazując dziedzictwo następnemu pokoleniu, po czym umierał. Z kolei, młode łososie po osiągnięciu kilku centymetrów długości, jako tzw. palczaki spływały z prądem rzeki do Pacyfiku, by po paru latach odbyć tę samą drogę, ale już pod prąd, skacząc od czasu do czasu nad falami i nad przeszkodami... Tak było do końca XIX wieku, gdy w Idaho zaczęli się pojawiać biali osadnicy. Do jeziora docierało naraz tak wiele ryb, że stawało się ono w okresie tarła całkiem czerwone od łososi – stąd nazwa Jezioro Czerwonej Ryby. Niestety, prawie cały ten gatunek wyginął z powodu kilkunastu zapór, przegradzających rzeki Columbia River i Snake River. Odcięto w ten sposób drogę powrotną łososiowi. Aby zaradzić jakoś tej sytuacji, wymyślono przejścia zwane drabiną rybną. Ryby mogą płynąć pod prąd zygzakami i w ten sposób pokonywać sztuczny spad spowodowany zaporą. Na skutek tego droga łososia wydłużyła się jednak z dwudziestu paru dni do pięćdziesięciu paru. Ryby są przez to znacznie słabsze, kiedy dochodzą na tarło, a i samo tarło jest mniej udane. Wiele osobników ginie, bo nie może znaleźć drogi do miejsca urodzenia...
Jak się temu próbuje zaradzić? Przede wszystkim, łososie znajdują się pod ścisłą kontrolą, są punkty obserwacyjne na zaporach, gdzie się je liczy. Wyławia się też młode osobniki i transportuje autami do rzeki w jej dolnym biegu.
Powstał nawet specjalny system wylęgu ryb: są sztucznie zapładniane, a po urodzeniu przewozi się je specjalnymi ciężarówkami prosto do ujścia rzeki wpadającej do oceanu, aby skrócić im drogę.
Dziś, mimo że łososie zostały mocno przetrzebione, przetrwało ich proporcjonalnie wielekroć więcej niż Indian, których – w najlepszych okresach – było co najmniej kilkanaście milionów. A ilu potomków pozostało po dawnych wolnych szczepach? Czy jest to ćwiartka procenta czy połówka? W każdym razie niewiele…