Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-06-01

Artykuł opublikowany w numerze 06.2011 na stronie nr. 18.

Tekst: Alicja Kafarska, Zdjęcia: Roman Rojek,

Rodzina z WIRUNGA


Przyjeżdżamy do Rwandy goniąc za marzeniami o spotkaniu filmowych ‚goryli we mgle’. Będąc w sercu Afryki pokonujemy bezdroża, zmagamy się z własnymi słabościami, a wszystko po to, aby po kilkunastogodzinnej wędrówce stanąć wreszcie oko w oko z prawdziwym władcą Gór Wirunga – gorylem górskim (Gorilla beringei beringei). Tak przynajmniej było ze mną.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Położoną w strefie środkowoafrykańskich rowów tektonicznych Rwandę, równą około 9 proc powierzchni Polski, zwykle określa się mianem „krainy tysiąca wzgórz”, a znajdujące się w jej granicach Góry Wirunga, ostatnim bastionem goryli górskich na Ziemi. Jeszcze nie tak dawno toczyła się tu najkrwawsza wojna domowa kontynentu afrykańskiego, będąca w istocie ludobójstwem. Na szczęście od kilkunastu lat głównym problemem stała się tu ochrona dzikiej przyrody, bo to ona właśnie jest teraz zagrożona najbardziej. Parki Narodowe Wulkanów (Rwanda), Park Narodowy Mgahinga (Uganda) oraz Park Narodowy Wirunga (Demokratyczna Republika Konga) przed 1960 rokiem wchodziły w skład Parku Narodowego Alberta, utworzonego w czasach belgijskiej kolonizacji tych terenów, która też w istocie była ludobójstwem (Książkę Svena Lindqvvista „Wytępić całe to bydło” uważam za lekturę obowiązkową dla każdego, kto jedzie na Czarny Ląd). Założony w 1925 roku Park Narodowy Alberta miał być sanktuarium dla zamieszkujących te tereny goryli górskich. To właśnie tutaj, na granicy trzech afrykańskich państw, goryle walczą obecnie o przeżycie.

 

 

NAJPIERW MIEJSKA DŻUNGLA

 

Po dziewięciogodzinnym locie z Brukseli samolot ląduje na betonowym pasie lotniska w Kigali. Z podekscytowania nie przejmuję się strugami oblewającego mnie potu. Szybka odprawa, dobytek na plecy i już zardzewiałe drzwi lotniska otwierają się ku przygodzie. Gdzieś tam, ale niedaleko, czeka dżungla i goryle!
Na zewnątrz od razu otacza mnie tłum taksówkarzy, z których każdy próbuje zaciągnąć mnie w kierunku swojego pojazdu. Decyduję się na ten, którego kierowca wydaje się najlepiej rozumieć, do którego hostelu muszę się dostać. Kigali to największe miasto Rwandy i zarazem jego stolica. Nigdy nie było tutaj wielu atrakcji dla turystów. Ponadto łatwo się tu zgubić, bo ulice nie są ponazywane, a większość mieszkańców wskazując drogę, podaje charakterystyczne dla danej dzielnicy punkty terenu. Tak więc zwiedzanie Kigali przypomina bieg na orientację, tyle że bez mapy i kompasu. Poruszając się po mieście – kilku wzgórzach oraz dolinie, na których się ono rozwija – skazana jestem na dwa środki transportu: taksówki lub motocykle. Te pierwsze to zazwyczaj nieoznakowane, prywatne samochody. Motocykle są zdecydowanie ciekawszą, choć mniej bezpieczną formą podróżowania po Kigali. Siedząc jako pasażer na motorze, rozpaczliwie staram się trzymać czegokolwiek, by nie dać się zgubić kierowcy już na pierwszej dziurze.

 

KRAINA WULKANÓW

Obecnie spokój Gór Wirunga zakłócają jedynie częste w tym rejonie trzęsienia ziemi. Na szczęście lekkie.

BANYARWANDCZYK Z KIGALI

Już nie Hutu, Tutsi czy Twa. Wszystkich  obywateli Rwandy nazywamy teraz Banyarwanda.

A GDY DOROSNĘ…

Goryl górski (Gorilla beringei beringei) jest największą małpą człekokształtną. Dorosły samiec może ważyć 150-200 kg. Temu  jeszcze wiele brakuje.

 

KUMPLE Z MATATU

 

Po kilkugodzinnym zwiedzaniu miasta jestem gotowa do dalszej drogi. Rwandyjczycy są narodem bardzo otwartym i chętnym do pomocy, tak więc szybko dowiaduję się, jak i skąd najlepiej dostać się w pobliże Parku Narodowego Wulkanów, właściwego celu mojej małej, jednoosobowej ekspedycji. Po głównej drodze – o przeważnie dobrej nawierzchni – z dzikim rykiem klaksonu pędzi matatu, a w nim ja i czternaście innych osób. Ściśnięci, częstujemy się nawzajem jedzeniem, śpiewamy i rozmawiamy. Po 90 minutach wysiadam w Ruhengeri, 12 km od granicy parku narodowego. Żegnana przez roześmiane twarze współtowarzyszy podróży, kieruję się do kościoła, przy którym ksiądz wynajmuje pokoje. Warunki są spartańskie, ale orzeźwiająca zimna woda w parny dzień, wygodne łóżko i siatka chroniąca od wszelkich insektów, to więcej niż potrzeba tutaj do szczęścia.

 

 

NA SZCZĘŚCIE TRZEBA CZEKAĆ

 

Nakierowana przez miejscową ludność i otoczona wianuszkiem dzieci, na całe gardło krzyczących MUZUNGU (biały człowiek) decyduję się od razu odwiedzić siedzibę ORTPN’u, rządowej organizacji odpowiedzialnej za ochronę goryli.
Biuro otwarte, a w biurze nikogo. Po kwadransie oczekiwania zjawia się młody, szeroko uśmiechnięty chłopak. Wyjaśnia, że biuro w dniu dzisiejszym jest otwarte, ale czynne będzie dopiero po południu, kiedy to wszyscy wrócą z Parku. Zaopatrzona w ulotki, postanawiam rozejrzeć się po okolicy.
Kiedy po południu wracam do biura, jest tam tłoczno od pracowników parku, wydających oficjalne pozwolenia na odwiedzenie goryli. Dostaję zgodę na spotkanie… za kilka dni. Mam naprawdę dużo szczęścia! Zezwolenie powinno się rezerwować na kilka miesięcy przed planowanym przyjazdem do Rwandy, bowiem na świecie wielu jest chętnych do zobaczenia goryli. Ja jednak mam czas i szczęście.
Na moją korzyść działa też pora deszczowa. Większość turystów wybiera na przyjazd suche miesiące, aby podczas tropienia goryli nie ślizgać się na ścieżkach pełnych błota i rozmiękłej gliny, a także dlatego, żeby móc przy słonecznej pogodzie rozkoszować się wspaniałymi krajobrazami malowniczych wulkanów Gór Wirunga. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, iż pora deszczowa oznacza przeważnie tylko kilka godzin deszczu dziennie. Z niezbędnymi dokumentami w kieszeni pozostaje mi tylko przeczekać z książką te kilka dni. Najważniejsze zostało załatwione, ‘permit’ bezpiecznie leży w portfelu, a ja jestem o krok bliżej od wymarzonego spotkania.

 

 

BODA-BODA? PIKI-PIKI?

 

Jeżeli nie chcemy wydać fortuny, by dostać się do bramy parku, to nie będziemy mieli łatwo. Można wprawdzie umówić się ze strażnikami na darmową podwózkę, ale oni wyjeżdżają z Ruhengeri w środku nocy. Można też wyjechać o świcie i zdać się na jeden z dostępnych środków transportu. Dla mojej kieszeni osiągalne są jedynie boda-boda (bagażnik rowerowy komfortowo wyściełany jaśkiem), na którym jazda należy z pewnością do ciekawszych przeżyć poranka lub piki-piki czyli motocykl, jeszcze ciekawsze, ale o tym przekonałam się już w Kigali. A więc: boda-boda.
Droga do Kinigi, skąd wyrusza się na poszukiwanie goryli, na pewno nie jest ścieżką rowerową, jednak godzinną jazdę rekompensują widoki. Mijam wioski tętniące życiem pomimo bardzo wczesnej pory i grupy dzieci zdążające do studni po wodę. Przejeżdżam polnymi drogami gapiąc się na uprawy manioku, batatów, sorgo, kukurydzy, bananów, ziemniaków, orzeszków ziemnych czy trzciny cukrowej. Im bliżej Parku tym lepiej widać dumne stożki wulkanicznych szczytów Muhabura, Gahinga, Sabyinyo, Muside, Ngezi, Bisoke, Karisimbi i Mikeno. To rzeczywiście jest Park Narodowy Wulkanów. Łańcuch malowniczych, stromych, wysokich stożków wulkanicznych połączonych zielonymi przełęczami, powstałymi na skutek zastygania pomiędzy nimi lawy, jest jednym z najtrudniejszych do zapomnienia widoków w Afryce. To widok do którego się zatęskni.

 

 

PRZYDZIAŁ RODZINY

 

Kinigi to niewielka wioska, która rozwija się dzięki mieszczącej się tu głównej siedzibie ORTPN-u. W niewielkim domku otrzymuję ankietę do wypełnienia oraz broszury o parku i żyjących w nim zwierzętach. Rozciągając się na trawie w promieniach porannego, afrykańskiego słońca podekscytowana jak nigdy dotąd, przyglądam się karcie z jednym tylko wyrazem – AMAHORO. To nazwa liczącej 17 osobników gorylej rodziny, jednej z siedmiu, do których dostęp mają turyści. To „moja” rodzina.

 

POD NADZOREM

Zza zielonej ściany dżungli śledzi nas uważny wzrok…

UKRYTE PRZED ŚWIATEM

Nazwą goryli górskich określane są dwie populacje goryli. Obydwie żyją w deszczowych lasach środkowej Afryki w Górach Wirunga na styku granic Demokratycznej Republiki Konga, Ugandy i Rwandy na wysokościach 2225-4267 m n.p.m. oraz w Nieprzeniknionym Lesie Bwindi w Ugandzie.

CHWILA DLA REPORTERA

Z wrodzonym spokojem goryle tolerują codzienne wizyty turystów.

 

DŻUNGLA ZA MUREM!

 

Grupa zebrana, przewodnik już idzie. Niewysoki mężczyzna uśmiecha się do nas, sześciorga szczęśliwców. Płynnym angielskim, rzeczowo i w punktach wyjaśnia, jak będzie wyglądać najbliższe kilka godzin. Wsiadamy wszyscy na pakę pick’upa i podskakując na wybojach słuchamy planu na dzisiejszy dzień. Do parku narodowego prowadzi kilka dróg, w zależności od tego do której grupy goryli kierują się turyści, a także od tego, czy jest to wyprawa mająca na celu podglądanie goryli, czy dotarcie do grobu Dian Fossey, czy też kilkudniowy trekking w Górach Wirunga. Ponieważ cały Park Narodowy Wulkanów otoczony jest ponad 120 kilometrowym murem z kamieni, do środka dostać się można tylko jedną z kilku bram. Mur był pomysłem władz Parku. Jest on nadal w budowie, a powodem jego powstania były liczne konflikty pomiędzy ORTPN, który sprzeciwiał się wycinaniu drzew oraz wypasaniu na terenie Parku bydła, a ludnością miejscową. Zarówno rozrastające się obozy uchodźców w sąsiednim Kongo, jak i wioski rolników w Rwandzie cały czas zbliżają się do granic parku narodowego.

 

 

TROFEUM Z GORYLA

 

Aparaty fotograficzne na szyjach, plecaki spakowane oraz rozmarzone uśmiechy całej sześcioosobowej drużyny mówią same za siebie – jesteśmy gotowi do marszu i spotkania z gorylami. Ostatnia rada naszego przewodnika sprawia jednak, że miny nam rzedną. Nogawki spodni lądują w skarpetkach, a każda szpara w ubraniu przez którą mogą dostać się pijawki, komary czy inne afrykańskie paskudztwa, zostaje pieczołowicie zakryta. Wyglądamy cokolwiek śmiesznie, ale przecież goryle śmiać się z nas nie będą. Nasz przewodnik maczetą toruje drogę, umożliwiając nam przeciskanie się przez gąszcz zarośli. Towarzyszy nam również kilku uzbrojonych strażników. Wędrujemy kilka godzin. Cały czas pod górę. Jak w transie przedzieramy się przez zielone morze. Po drodze przewodnik opowiada o życiu w Parku. Większość personelu zatrudnionego w nim stanowią lokalni mieszkańcy. Pracują oni jako przewodnicy, tropiciele, strażnicy lub tragarze. Wszyscy są pomostem łączącym turystę i świat natury, pilnują aby ani jednej ani drugiej stronie nie stała się krzywda. Przewodnik opowiada o najgorszym roku dla ORTPAN-u, gdy wiele osób skuszonych łatwym zarobkiem dużych pieniędzy podejmowało się schwytania małych goryli w celu odsprzedania na czarnym rynku. Z łap matki, którą przed złapaniem młodego goryla należało najpierw zabić, wyrabiano potem popielniczki, również odsprzedając je na lokalnym rynku. W tym okresie większość z pracowników Parku oraz centrum Karisoke (obozu badawczego, który na przełęczy łączącej wulkany Bisoke i Karisimbi założyła w 1967 r. Dian Fossey.) wcielona została do oddziałów penetrujących las i ochraniających goryle. Dzięki światowym regulacjom prawnym i wzmożonym kontrolom na lotniskach, w końcu zabrakło kupców na goryle trofea i kłusownicy stracili rynek zbytu. Władze Parku za namową Dian Fossey zdecydowały się stworzyć małe grupy tropicieli podążających za rodzinami goryli od rana, aż do momentu gdy zwierzęta udadzą się na wieczorny spoczynek. To właśnie te grupy, pozostające w stałym kontakcie z bazą ORTPN w Kingi, zdają relację przewodnikom o tym, gdzie szukać poszczególnych grup goryli i jak najlepiej do nich dojść. Słuchając opowieści przewodnika i podziwiając otaczającą nas przyrodę docieramy do pierwszego celu naszej małej ekspedycji – Karisoke – miejsca w którym stał dom Dian Fossey. Dian prowadziła wieloletnie badania nad gorylami górskimi Rwandy. Zaprzyjaźniła się z nimi, została częścią ich stada, a one jej najbliższą rodziną. Zamordowana w 1985 r. najprawdopodobniej przez kłusowników, pochowana została na cmentarzu w pobliżu swojej chaty, pośród grobów jej ukochanych goryli.

 

 

„GORYLE” GORYLI

 

Od tego miejsca droga staje się trudniejsza. Idziemy gęsiego, bo tak łatwiej utrzymać zwartą grupę. Pułapki czekają na nas w wilgotnych zagłębieniach terenu, sprzyjających powstawaniu trzęsawisk. Bez wprawnego przewodnika nie bylibyśmy w stanie ominąć wszystkich zastawionych przez przyrodę „niespodzianek”.
Wychodzimy na polanę, gdzie otacza nas grupa uzbrojonych mężczyzn. Śmiechy i żarty cichną w pół zdania. Ale nasi miejscowi towarzysze nie ukrywają radości. Przecież to ich przyjaciele, tropiciele z okolicznych wiosek, którzy dniem i nocą podążają za żyjącymi w Górach Wirunga rodzinami goryli, dbając o ich bezpieczeństwo i pełniąc zarazem rolę GPSa dla odwiedzających Park turystów. Inaczej nie można by na rozległym terenie odszukać w ciągu kilku godzin doskonale maskujących się goryli, które w dodatku codziennie zmieniają obozowisko, przemieszczając się średnio o 15 kilometrów w dowolną stronę. Obecność tropicieli teraz cieszy nas podwójnie. To znak, że rodzina Amahoro jest już blisko.

 

WCIĄŻ RAZEM

Na cmentarzyku w Karisoke spoczywa Dian Fossey i jej podopieczni.

Z NÓG ZWALONA

 

Ostatnie wytyczne: nie jeść, nie pić, nie palić, nie podchodzić za blisko, nie dotykać. W sytuacji kryzysowej przyjąć pozycję embrionalną. Uważać pod nogi i nigdy, przenigdy NIE UCIEKAĆ! Aha, pod żadnym pozorem nie używać lampy błyskowej!
Ostatnie metry, aparaty fotograficzne w pełnej gotowości. Nie jest mi już nawet gorąco. Za to sprzęt fotograficzny, który niosę, skutecznie sprawia, że jestem ostatnia w grupie. Dlatego samotnie wypadam na polanę, nie przeczuwając, że za chwilę znajdę się oko w oko ze srebrnogrzbietym przywódcą stada. Większość ludzi by oniemiała i zastygła z wrażenia. Ja wdzięcznie tracę grunt pod nogami na wilgotnych pnączach, wywijając przed potężnym samcem artystycznego orła. Pierwsze spotkanie z gorylem górskim dosłownie zwala mnie z nóg. Na całe szczęście zwierzęta te są na tyle przyzwyczajone do obecności ludzi, że moja mała wpadka zostaje zignorowana. Wszyscy oddychamy z ulgą i każdy wraca do swoich czynności. Ja do fotografowania, a goryle do przeżuwania. Od czasu do czasu goryle górskie jedzą bezkręgowce, jednak podstawą ich diety są rośliny, których na stokach wulkanów nie brakuje. Odżywiają się korzeniami, liśćmi, łodygami, ziołami i bambusami. Czasami wzbogacają swoje pożywienie małymi ilościami drewna, kwiatów, owoców, grzybów oraz odchodami innych goryli. Na pożywianiu się spędzają jedną trzecią całego dnia. Od momentu pierwszego kontaktu z gorylami można z nimi przebywać tylko przez godzinę. Turyści podążają za stadem przemieszczającym się z łatwością po stokach do momentu, gdy przewodnik nie da hasła do odwrotu. Siedząc w ciszy pośród ogromnych goryli górskich nie mogę uwierzyć, że w końcu mi się udało. Te majestatyczne zwierzęta można pokochać od pierwszego wejrzenia, za ich grację i delikatność pomimo ogromnych rozmiarów.
Sielanka nie trwa jednak długo. Goryle najadły się i zdecydowały przemieścić w inną partię lasu. Dla nich przechodzenie po podłożu z lian to nic wielkiego, dla nas to prawdziwe wyzwanie, szczególnie jeżeli chcemy dotrzymać im kroku. Jak zwykle idąc na końcu naszej małej ekspedycji pilnie patrzę pod nogi. Skupiona na stawianiu kolejnych kroków nie zauważam malucha, który beztrosko zaszedł mi drogę. On staje wyprężony, a ja siadam i staram się zmaleć. On zaczyna bić się w piersi, wydając głuchy odgłos walenia w bęben, a ja w popłochu kątem oka staram się zlokalizować tatusia niesfornego malca, drugim okiem z zafascynowaniem śledząc całe przedstawienie. Samice zwykle osiągają wysokość 150 cm., podczas gdy samce mogą mierzyć aż 185 cm i ważyć około 160 kg. Pomimo całego zafascynowania, nie chcę ryzykować spotkania ze srebrnogrzbietym. Na szczęście młody goryl traci zainteresowanie moją osobą, niespodziewanie kończy popis i pospiesznie dołącza do rodziny, a ja do mojej ekspedycji. Przeznaczony na odwiedziny czas upływa nadspodziewanie szybko i trzeba rozstać się ze stadem. Nikt z grupy się nie odzywa, każdy zatopiony we własnych myślach. Najbardziej, w tym co zobaczyłam, fascynuje podobieństwo gestów i mimiki, które sprawiają, że tak trudno mi teraz nazwać goryle zwierzętami.

Później miałam jeszcze parokrotnie szczęście stanąć twarzą w twarz z gorylami górskimi, ale nasze pierwsze spotkanie należy do tych, które nosi się w sobie do końca życia.