Wyspy i wysepki
Z czym kojarzy się grenlandzkie Disko? Oczywiście z górami lodowymi, słońcem o północy i znakami “Uwaga! Psie zaprzęgi”. Zatoka Disko to ulubione miejsce turystów odwiedzających największą wyspę świata.
W Ilulissat, największym porcie Zatoki Disko, położonym 200 kilometrów na północ od Koła Podbiegunowego, mieszka 4500 osób i 3500 psów. Jeszcze do niedawna proporcje były odwrotne, ale od pewnego czasu skutery śnieżne wypierają psie zaprzęgi. Mimo to wciąż na skrzyżowaniach miejskich ulic nie ma świateł. Za to – jak wisiały, tak wiszą – znaki ostrzegające przed saniami ciągniętymi „co pies wyskoczy”.
Dostępny PDF
NIE POGADASZ
Tutejsze psy mają zawadiackie spojrzenie i grube, kudłate futro. To psy rasy grenlandzkiej – jedynej tu dozwolonej. Lokalne prawo mówi wyraźnie: na zachodnim wybrzeżu, na północ od linii Kręgu Polarnego, można trzymać tylko takie. I nie można ich hodować nigdzie indziej na całej Grenlandii.
Kiedy widzę chłopaka ze strzelbą na ramieniu wsiadającego na łódź, nie mam wątpliwości, dokąd i po co się wybiera.
– Weźmiesz mnie ze sobą? – pytam. Minutę później siedzę w malutkiej łodzi i wypływamy z portu, lawirując między bryłami lodu. Chłopak ma skośne oczy; od razu widać, że jest Inuitą. Określenia „eskimos”, choć to w naszym mniemaniu to samo – miejscowi raczej nie lubią. Najchętniej mówią o sobie Kalaallit Nunaat. Niestety, niełatwo się z nimi dogadać, bo większość mówi wyłącznie po grenlandzku. Ci bardziej wyedukowani znają też duński (bądź co bądź, Grenlandia to wyspa należąca do Danii), choć bywa, że ze względów politycznych i tak nie chcą się nim posługiwać.
Duńczycy, których na 60-tysięcznej wyspie jest zdecydowana mniejszość, nie znają z kolei grenlandzkiego. Nic dziwnego – to wyjątkowo trudny język. Proste dwa słowa „przepisy celne” po grenlandzku pisze się tak. „Akitsuuteqanngitsumik pisiarisinnaasat”. Co ciekawe, nie ma w tym języku litery „C”.
PSY RASY GRENLANDZKIEJ
Takie pieski można hodować tylko na północy wyspy.
LODY ŻEGLUJĄCE
W absolutnej ciszy, potężne lodowe góry żeglują na południe – ku swemu przeznaczeniu… Niekiedy jest nim szklaneczka z whisky.
GIGANT SIĘ CIELI
Mija półtorej godziny, a my nic, tylko wypatrujemy fok i upajamy się ciszą. Szczerze mówiąc, wcale nie chcę, by mój inuicki kapitan zabił którąś z nich. Rozumiem, że to element tutejszej tradycji, ale oddycham z ulgą, kiedy chłopak pudłuje raz, a potem drugi – przez co foka nurkuje, skutecznie unikając kuli.
– Wiesz co, pal sześć polowanie. Popłyniemy do Icefjordu – decyduje w końcu młodzieniec. Icefjord, czyli po prostu lodowy fiord, to największa miejscowa atrakcja. Utworzył go topniejący lodowiec. Przed tysiącami lat czoło lodowca było tuż przy oceanie – teraz jest prawie 60 km w głębi lądu. Jest to lodowiec bardzo aktywnie „cielący się”, co oznacza że co i rusz oddzielają się od niego wielkie lodowe bloki. Icefjord wypełniony jest lodowo-śniegowymi tworami, majestatycznie sunącymi w stronę morza. Niesione przez prądy morskie góry mogą dotrzeć zaskakująco daleko. Ponoć to właśnie stąd pochodziła góra lodowa, na której rozbił się „Titanic”. Rekordzistki widziano nawet przy północnych wybrzeżach Norwegii (czyli musiały opłynąć Grenlandię dookoła), a na południu – aż w rejonie Azorów. Wypływających z Icefjordu gór lodowych jest tyle, że – jak wyliczono – mogłyby zaspokoić roczne zapotrzebowanie Stanów Zjednoczonych na wodę. Również miejscowi doceniają jej zalety.
– Ta wytopiona jest o niebo lepsza od kranówki! – mówi rybak, który właśnie wrócił z morza z wanienką wypełnioną lodowymi bryłami. Eksport lodu to niezły biznes. Grenlandczycy są dumni, że ich lód, taki z pęcherzykami powietrza w środku, wysyła się na przykład do Japonii, gdzie służy jako ekskluzywny dodatek do drinków. Nowym pomysłem jest woda z lodowca wysyłana do Emiratów Arabskich. Cena jednej butelki to równowartość 100 zł! Tymczasem, w grenlandzkich supermarketach, zamiast lokalnej wody jest wyłącznie mineralka sprowadzana z Danii.
UWAGA, TSUNAMI!
Góry lodowe są niesamowite! Wielkie, każda inna. Są wśród nich niby-baszty, lodowe mosty, piramidy, a także sfinksy. Aż trudno uwierzyć, że to, co widzimy stanowi zaledwie 1/9 część takiego tworu natury. Reszta schowana jest pod wodą. Blok lodowy, wystawiony na działanie słońca, fal, temperatury – stale „pracuje”. Świadczą o tym trzaski, niekiedy – potężny huk, zapowiadający pęknięcie i przewrócenie się kolosa. Konsekwencją może być całkiem spora fala. Kiedyś takie dwumetrowe „tsunami” (w dosłownym tłumaczeniu z japońskiego tsunami to „fala portowa”) spowodowało duże straty właśnie w porcie. Turystów ostrzega się, aby nie schodzili nad sam brzeg fiordu, bo mogą zostać zmyci.
Nie tylko od strony wody można oglądać Icefjord. Ze zboczy okolicznych wzgórz, na których wyznaczono szlaki turystyczne, najlepiej go podziwiać o zachodzie słońca, kiedy to śnieg przybiera różowawo-pomarańczowy odcień. Oczywiście, podczas arktycznego lata słońce w ogóle nie znika za linią widnokręgu.
STEK Z WIELORYBA
Nieudane polowanie na foki miało miejsce podczas mojego pierwszego pobytu w Ilulissat, kiedy podróżowałam po Grenlandii w pojedynkę, z namiotem, przemieszczając się „statkostopem”. Dziesięć lat później wracam do Ilulissat – tym razem na pokładzie polskiego jachtu „Solanus”. Ze względu na konieczność remontu silnika, spędzamy w tym porcie aż 3 tygodnie. Efekty polowań na foki widzę codziennie, bo mięso zabitych zwierząt sprzedawane jest na tutejszym bazarku. Ponieważ nie gustujemy w jedzeniu fok, znajomy rybak obdarowuje nas czerwonym, przypominającym wołowinę mięsem wieloryba, doradzając aby zrobić z niego steki. Wiem, że niektórzy będą rzucać na mnie gromy, ale dla miejscowych Inuitów to tradycja.
Na Grenlandii bardzo pilnuje się limitów przydzielonych na mocy międzynarodowych konwencji. W ubiegłym roku oznaczało to możliwość zabicia 18 waleni dużych (głównie z gatunku wali grenlandzkich) i 42 małych, do których należy m.in. narwal czy białucha.
– My nie łowimy wielorybów na przemysłową skalę, tak jak na przykład Japończycy. Mięso idzie wyłącznie na lokalny rynek, bez prawa jego eksportu – tłumaczy kapitan kutra stojącego obok naszego jachtu.
O wielorybniczych tradycjach przypomina prowadząca do miejscowego muzeum brama zrobiona z wielorybich szczęk. Budynek muzeum to dom, w którym w 1879 roku urodził się Knud Rasmussen, wykształcony później w Danii Inuita, słynny ze swoich licznych arktycznych wypraw i badań geograficzno-kulturowych.
GIGANT SKRYWA SWĄ POTĘGĘ
Niczym okręt widmo, paraduje przed nami wielka bryła lodu.
TRADYCYJNY STRÓJ INUICKI
Miejscowi zakładają go tylko w niedzielę.
A LODOWIEC PŁYNIE
Jak uchwycić ten powolny ruch na zdjęciach?!
NIE MIESZKAMY W IGLOO! GRAMY W NOGĘ!
Jacy są dzisiejsi Inuici? Najlepiej mówią o tym sprzedawane w sklepach z pamiątkami koszulki: „Nie mieszkamy w igloo, nie całujemy się nosami”. W Ilulissat duża ich część mieszka w blokach, pozostali – w kolorowo pomalowanych domkach. Na co dzień chodzą ubrani jak my, chociaż w domach mają tradycyjne stroje i zakładają je od święta.
Mam szczęście: trafiam na uroczystość w miejscowym kościele (luterańskim, bo to właśnie wyznanie na Grenlandii dominuje) i część osób ma na sobie sztywne buty z foczej skóry. Do tego – panie – kolorowe bluzy, panowie – białe anoraki z kapturem. Są też dziewczęta z medalami na szyi. Okazuje się, że to zawodniczki miejscowego klubu piłkarskiego, dumne ze zwycięstwa w turnieju. Piłka nożna to na Grenlandii najbardziej popularny sport, także wśród dziewcząt.
MAŁE PIWO W DUŻEJ CENIE
Część uczestników niedzielnej mszy spotykam później w dyskotece. Przychodzę wraz z kolegami ze szwedzkiego jachtu – chcę zobaczyć jak wygląda „disco w Disko”. Na zewnątrz, mimo północy jest oczywiście jasno, w zaciemnionym wnętrzu pulsują zaś dyskotekowe światła.
Ludzi pełno, turystów mało. Obok młodych dziewczyn w bluzkach z cekinami, pląsają faceci z fabryki ryb w kombinezonach. Pełny przekrój wiekowy i zawodowy.
Co chwila ktoś do nas podchodzi, pyta skąd jesteśmy. Większość rozmówców ledwo trzyma się na nogach, co przy tutejszych cenach alkoholu jest dość zaskakujące. Nawet kolega Szwed dziwi się rachunkiem, który dostaje po spontanicznym ogłoszeniu, że funduje całej ekipie piwo. Jedna mała butelka (0,25 l) to równowartość 75 zł! Alkoholizm, związana z tym przemoc w rodzinie, rozwody, nieplanowane ciąże (często w bardzo młodym wieku), a także liczne samobójstwa – to poważne problemy inuickiego społeczeństwa.
MOŻE BYĆ DRAKA PRZEZ TUPILAKA
W Ilulissat jest o tyle dobrze, że odnotowuje się mniejszy niż w innych miejscach Grenlandii procent bezrobocia. Rozwija się przetwórstwo ryb i krewetek, przyjeżdżają turyści.
Wprawdzie stolicą Grenlandii jest Nuuk (nazwa inuicka, po duńsku Godthab), ale Ilulissat to niekwestionowana stolica turystyczna.
Wprawdzie biura podróży prowadzone są wyłącznie przez cudzoziemców, ale wielu miejscowych znajduje w nich pracę. Natomiast warsztat produkcji tupilaków prowadzony jest przez rodowitych Inuitów. Chodzi o figurki, które według dawnych inuickich wierzeń miały magiczną moc. Wysłane do nieprzyjaciół, były w stanie zabić. Zawsze jednak trzeba było liczyć się z tym, że wróg może posiadać jeszcze silniejsze moce i tupilak, niczym bumerang, wróci do nadawcy.
OTWARTE DRZWI
Ilulissat to nazwa lokalna, oznaczająca lodowe góry. Na duńskich mapach port ten nazywa się Jacobshavn, co po duńsku znaczy „port Jakuba”. Już po tygodniu pobytu znam każdy zakątek tej miejscowości, mogę zdradzić, gdzie rosną najlepsze arktyczne jagody, mam też swoje ulubione miejsce nad Icefjordem i wiem gdzie da się zauważyć niewielkie ślady prehistorycznej wioski sprzed 4,5 tysiąca lat (także dzięki tej osadzie, zwanej Sermermiut, wpisano Icefjord na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO).
Robię wypad na drugą stronę zatoki, na Wyspę Disko. Przeprawa promem zajmuje bite trzy godziny, po których wysiadam w niewielkim miasteczku Qeqertarsuaq (nazwa duńska: Godhavn, czyli „dobry port”).
Trafiam do Arctic Station – placówki naukowej należącej do Uniwersytetu w Kopenhadze, chociaż przyjeżdżający do pracy stypendyści pochodzą z najróżniejszych krajów świata. Szefowa stacji, przemiła Outi, zajmuje się tematem wielorybów, ale są też botanicy, klimatolodzy i specjaliści innych dziedzin. Outi okazuje się niezwykle uczynna. Słysząc, że nie mam jeszcze pomysłu na nocleg, udostępnia mi za darmo luksusowy domek z widokiem na ocean. To nic, że mnie właściwie nie zna. Kiedy pytam o klucze, nie kryje zdziwienia. Tu domów się nie zamyka…
BRAMA Z WIELORYBIEJ SZCZĘKI W ILULISSAT
Najbliższa redakcji wielorybia szczęka znajduje się w klubie Zejman na gdańskiej Wyspie Spichrzów – 8 km na północny-wschód od siedziby Poznaj Świat.
PIKNIK POD PŁYNĄCĄ GÓRĄ
Ciągle zmieniający się widok z namiotu.
A JEDNAK GREEN
Kolejne dni wykorzystuję na wycieczki trekkingowe. Zadziwia mnie bogata roślinność. Teraz już wiem, że nazwa „Greenland” oznaczająca „zielony ląd”, jest jak najbardziej uzasadniona. Owszem, 85% powierzchni głównej wyspy stanowi lądolód, z lodem o grubości nawet 3 km, ale na skalistych wybrzeżach nie brak wcale zieleni. Wyspa Disko to już w ogóle arktyczny raj.
– Występuje tu połowa gatunków roślin, które są w europejskiej Danii. Mamy nawet 3 gatunki orchidei! – mówi mi Outi. Owszem, nie ma drzew (trudno uznać za drzewo krzakowatą wierzbę arktyczną), za to niezwykłe wrażenie robią kwiatowe pola czy też soczystozielone dywany mchów. Zieleń jest jednak tylko na poziomie morza. W ciągu 3 godzin wędrówki czy też po 5 minutach lotu helikopterem, znajdziemy się 900 metrów wyżej, na wysokogórskim płaskowyżu pokrytym przez lodowiec. Poza widokami, powód zdobywania lodowca to możliwość przejażdżek psimi zaprzęgami, nawet w środku lata.
Sposób zaprzęgania psów – zupełnie inny niż w Europie, gdzie stosuje się system przypominający „choinkę”. Tu psy biegną tworząc układ „wachlarza” czy „spadochronu”.
– Ponieważ macie lasy, psy muszą zmieścić się na wąskiej dróżce. U nas nie ma ograniczeń przestrzeni, a poza tym, kiedy psy biegną po lodowym paku pokrywającym morze, a któryś wpadnie do wody – pozostałe go wyciągną.
Uczę się komend, za pomocą których steruje się psami: „Ili, ili” – każe im skręcić w prawo, „iu, iu” – w lewo, „amma” to sygnał do startu, zaś do zatrzymania wzywa okrzyk „unigiit” albo… zwykłe „stop”.
Patrzę jak powożący z czułością głaszcze łaszące się zwierzęta.
– Podobno kiedyś na Grenlandii jadało się psy? – nie mogę się powstrzymać.
– To przeszłość! Teraz przestaliśmy nawet używać psich skór do wykładania sań! – słyszę w odpowiedzi.
Następnego dnia wracam do Ilulissat. Kapitan promu zaprasza mnie do sterówki pokazując wieloryby puszczające fontanny pary. Potem wyciąga album ze zdjęciami – najbardziej dumny jest z tych, na których pozuje z upolowanym niedźwiedziem polarnym. To jednak na dalekiej północy. W Ilulissat niedźwiedzi nie ma. Są jedynie turyści, którzy sprawiają, że miasteczko zmienia się w szybkim tempie. Na polu namiotowym, gdzie kiedyś nocowałam nie było nikogo – teraz, wyrosło całe namiotowe miasteczko.
– Może następnym razem jak tu wrócę, będziecie mieli Mc Donald'sa? – śmieję się.
– Oby nie! – Grenlandczycy nie są do tego wcale chętni. Ale chiński bar sprzedający sajgonki – już w miasteczku działa…