Metropolie Świata
Jest takie miasto. Historia wyrzuciła je na drugi, gorszy brzeg. W każdym razie, tak się wydaje znudzonym bywalcom chorwackich plaż.
Dostępny PDF
Moi przyjaciele pytają: właściwie, po co chcesz jechać do Belgradu, skoro można pojechać do Splitu. Albo do Dubrownika.
– Nawet chorwackiego nie musisz znać, bo wszyscy i tak gadają po niemiecku, a ceny to ci po polsku podadzą.
– Właśnie dlatego, właśnie!
Pierwszy powód, żeby wybrać Serbię jest więc prosty: nie będą ci wciskać byle czego. I to po niemiecku. Wystarczy przekroczyć granicę i od razu widać, że jesteś w nieco innym świecie. Nie ma bilbordów. Przy drogach stoją drzewa. Albo domy. Albo na przykład krowy. Ale nie słupy z wielkoformatowymi ogłoszeniami.
Kiedyś pewnie i to się zmieni.
Kolejny powód też znajduję na ulicy. Po zmroku ludzie nie siedzą w domach. Ci, co mają pieniądze – obsiadają stoliki w kawiarnianych ogródkach. Ci, co ich nie mają – zajmują ławki na skwerach. Tym, co przyszli zbyt późno – zostają krawężniki. Ludzie gadają tu ze sobą. O piłce nożnej. O tym, czy Tomislav Karadzić, szef serbskiego związku piłki nożnej, powinien siedzieć za kratkami. O tym, czy Serbowie w Kosowie przetrwają. Czy lepiej trzymać z Rosją, czy z Unią Europejską. O jedzeniu. O przyszłości. O tym, że nie ma pracy dla tych, co kończą studia, o gejowskich paradach i o organizacji „1389” (rok Bitwy na Kosowym Polu), której członkowie blokują homoseksualistom przemarsz. Jednym słowem, czujesz się prawie jak w Polsce. Tyle, że tutaj dyskutuje się na ulicach, patrząc znad kufla piwa „Jelen” na piękne, podobno silikonowe dziewczyny, przebrane niczym Barbie w obcisłe różowe kostiumy, przemykające do dyskotek albo tanecznych piwnic. Mówi się, że całe Bałkany przyjeżdżają do belgradzkich klubów.
W SAMO POŁUDNIE
Remont mostu Gazeli trwa w najlepsze, więc wszyscy próbują wcisnąć się do centrum Mostem Bankowym. Stoisz w korku, słuchasz radia i gapisz na sąsiadów. Ci, co mają klimatyzację – przyciskają do uszu telefony. Zauważyliście, że Serbowie mają duże uszy?. Prócz tego są serdeczni i porywczy. Nie umieją budować handlowych imperiów, ale siedzi w nich wojna. A kiedy wojna się kończy, jedni zapalają znicze na grobach Powstańców a drudzy pytają, czy rzeczywiście trzeba było posyłać dzieciaki na barykady.
Kiedy rząd ogłosił, że aresztował Radovana Karadžića – jedni odetchnęli z ulgą w nadziei, że Unia Europejska otworzy wreszcie dla Serbii drzwi Wspólnoty, inni – głośno lub po cichu – mówili o zdradzie.
Korek wlecze się niemiłosiernie. Ludzie wokół gadają przez komórki.
Karadžić chodził w tym mieście do liceum. A potem na studia medyczne. Kiedy w 1997 r. Trybunał w Hadze wydał za nim międzynarodowy list gończy – zaszył się właśnie tutaj. Rozjaśnił do reszty siwiejące włosy, zapuścił długą brodę i otworzył praktykę w Klinice Medycyny Alternatywnej. Doktor Dragan Dabić... Był nie do poznania w okrągłych, staromodnych okularach z grubego szkła. Kto wie, jak długo jeszcze by się ukrywał? Dwoje serbskich agentów BIA przyszło na terapię. Udawali, że chcą mieć dziecko, a tak naprawdę – chcieli szklankę, której dotykał. Albo lepiej włos. Zbadali DNA. I tak wpadł.
– Teraz przyjmą nas wreszcie do Unii – cieszyli się liberałowie.
Konserwatyści milczeli. Nie ufali Europie. Komuniści też milczeli. Nikomu nie ufali. Europa powiedziała: Karadžić to za mało. Chcemy jeszcze Mladićia.
Ale Mladić od dziesięciu lat nie kontaktował się z nikim. Rodzina wystąpiła o uznanie go za zmarłego.
Panorama cytadeli, zapiera dech w piersiach. Teraz to już pozostaje tylko zemdleć.
Wreszcie koniec korka. Ale z tego zamyślenia, albo upału, zamiast pojechać Barankową prosto do góry i przebić się przez Stare Miasto – skręcam w prawo, z powrotem na most. Korek w drugą stronę. Ale za to mogę obejrzeć panoramę lewobrzeża.
I tak pierwszą próbę mojej inwazji Belgrad odparł bez wysiłku. Dobrze, że się w chłodnicy nie zagotowała woda.
WOJNA CZARNYCH Z BIAŁYMI
Szachy to metafora serbskiej historii.
W UŚCISKU RZEK
Belgrad jest miastem dwóch rzek – Dunaju i Sawy. Sawa oddziela Stare Miasto (Stari Grad) od Nowego Belgradu. Jej bulwary to ulubione miejsce spacerów mieszkańców i turystów.
PAŁAC PREZYDENCKI
Jego architektura nawiązuje do budowli antycznych, o czym świadczy tympanon – trójkątne rzeźbione pole zwieńczające kolumnadę.
TESLA JAK KOPERNIK
Serbowie są z Tesli dumni co najmniej tak, jak my z Kopernika. Syn popa, sam też miał zostać księdzem, ale bardziej niż sferę ducha pragnął zgłębić naturę elektryczności. Ulubiony uczeń Edisona. Jednak mistrz zawiódł go straszliwie, wyrzucając z pracy, gdy Tesla wynalazł silnik elektryczny na prąd zmienny (Edison żywił do tej technologii szczególną awersję). Serb potem dorzucił jeszcze pilota do zdalnego sterowania urządzeniami elektrycznymi, no i radio, którego prototyp podkradł mu Marconi. Tesla nie doczekał wyroku sądowego w sprawie kradzieży tego pomysłu. Zmarł w prawosławną wigilię Bożego Narodzenia 1943 roku. Pośmiertnie sąd w USA przyznał mu prawa do jego wynalazków.
Dziesięć lat później siostrzeniec Tesli podarował jego projekty oraz wszystkie osobiste rzeczy, wraz z całym wyposażeniem laboratorium – narodowi serbskiemu. Marszałek Josip Broz Tito dostrzegł szansę budowy ponadnarodowego jugosłowiańskiego mitu i nakazał organizację Muzeum Tesli. W 1957 roku na Krunską 51 przewieziono uroczyście prochy wynalazcy zatopione w masywnej, srebrnej kuli. Podobno, jeśli jej dotknąć, można poczuć dreszcz. Zupełnie jakby przenikał człowieka prąd.
Tesla marzyciel. To bardzo serbska cecha.
SIEDEMDZIESIĄT WIEKÓW
Chcesz poznać miasto – zobacz blizny na jego murach – powiedział mi Nenad, mój belgradzki druh.
– Te po bombardowaniach NATO?
– To raczej w nowych dzielnicach. Już wcześniej Belgrad był zrównany z ziemią co najmniej czterdzieści pięć razy.
Poszedłem zobaczyć mury twierdzy w godzinie, kiedy czołgi w muzeum broni szarzeją już powoli w długich cieniach fortecznych bastionów i sławnej zegarowej wieży. To godzina, o której zakochani wspinają się na szczyt twierdzy, żeby usiąść u stóp pomnika. Dunaj staje się na chwilę miedziany. Młodzi się całują, starzy tylko trzymają za ręce. Wzdłuż alej stoją galerie wielkoformatowych fotografii, stoiska rękodzielników i lodziarzy. Weterani wszystkich możliwych wojen strząsają tytoń na szachownice. Skupieni, bo przecież już tylko ta jedyna wojna ma dla nich znaczenie.
Zagrałbym z nimi, ale wstyd – nie potrafię. Mogę tylko popatrzeć i posłuchać jak gadają w swoim prawie polskim języku o czasach, kiedy było dobrze. O czasach Tito.
Tęsknota za legendarnym dziś Tito – to istota serbskiej tożsamości.
Za legendarnym, bo przecież nie za prawdziwym, choć oświeconym – dyktatorem, który więził czetników, poniewierał Bośniakami, manipulował mediami i miał ustawową gwarancję dożywotniej prezydentury… Który pokonał Niemców, zespolił Jugosławię, zdobył szacunek Ameryki, wodził za nos Rosjan i zorganizował olimpiadę.
Do mauzoleum Tito, Domu Kwiatów, do dziś przy lada okazji przybywają tłumy. Dzień jego urodzin, 7 maja, to Święto Młodości. W 1980 roku na jego pogrzeb przybyło 128 prezydentów, premierów i pierwszych sekretarzy. Nigdy potem nie było już nigdzie tak powszechnie szanowanego dyktatora.
WSZYSTKIE ATRAKCJE STOLICY
Skadarlija, gwarny belgradzki deptak, jest demokratyczny niczym plaża. Każdy może się tu poczuć na miejscu. I ten, który zaparkował nieopodal czerwonym porsche, na które zarobił w sposób wiadomy tylko jemu i tajnym służbom. I ten, co przyszedł pieszo, żeby w przebraniu klauna zbierać do kapelusza dinary i euro: wrzucasz euro – mim robi głupią minę, którą możesz zabrać ze sobą, np. w komórce – gdzie zechcesz.
Skadarlija jest pełna wszystkiego, co tylko można sobie wyobrazić: butików, galerii, sklepików, knajp i ekskluzywnych lokali. Otacza ją niezła architektura, choćby pałac Obrenowiciów (obecnie Rada Miasta) albo pałac królewski, do którego można wejść, choć nie za darmo. Ale warto zapłacić choćby po to, żeby popatrzeć na Rembrandta.
Łodzie wożą turystów na wyspy. Ada Ciganlija przyciąga plażowiczów i wielbicieli bandżi a nocami zmienia się w wielkie klubowe imprezowisko. Wielką Wyspę Wojenną wybierają fotografowie przyrody, gniazduje tu bowiem niemal cały europejski atlas ptaków.
Ciekawi kultury żydowskiej mogą zajrzeć do kosmajskiej synagogi, muzułmanie – do jedynego ocalałego meczetu flagi, na którego minaret wciągano przez wieki sztandar na znak rozpoczęcia modlitwy. Wielbiciele architektury – do cerkwi Świętego Marka; współczesnej, ale zbudowanej zgodnie z prawidłami stylu bizantyjskiego.
A wszyscy ciekawscy – do cerkwi św. Sawy. Najbardziej monumentalna budowla Belgradu, wciąż niedokończona, jest symbolem niezłomnego ducha tego miasta. Tu nieważne, wierzący jesteś, czy nie. Jesteś dumny ze św. Sawy.
W 1599 roku Sinnan Pasza postawił cerkiew na miejscu pochówku Sawy, pierwszego arcybiskupa Serbii. Cerkiew nie przetrwała kolejnych wojen, więc belgradczycy postanowili obok małej białej cerkiewki wybudować inną, całkiem nową. Największą cerkiew świata.
Wojny co i raz stawały jej na przeszkodzie, ale budowa trwała. Kościół jest imponujący. Kopuła ma 70 metrów wysokości, dwunastometrowy krzyż na jej szczycie widoczny jest z każdego miejsca Belgradu, choć właściwie powinienem powiedzieć, że to krzyż widzi każdy zakątek miasta. Cerkiew, zupełnie jak przed wiekami wszystkie chrześcijańskie kościoły, jest przecież szyfrem. Każdy jej element to symbol. Wielka kopuła jest symbolem Chrystusa, wspierające ją wewnątrz cztery marmurowe kolumny – symbolami ewangelistów. W sumie to osiemnaście kopuł. Czterdzieści dziewięć dzwonów.
Budowa ruszyła w 1905 roku, stawała kilka razy. W czasie pierwszej wojny, w 1941 po bombardowaniach, kiedy to mury oberwały potężnie. Wówczas Niemcy zamienili niedokończona katedrę w parking. Po wojnie Armia Czerwona miała tu magazyny. Tito ponad osiemdziesiąt razy odsyłał wnioski o wznowienie budowy. Wreszcie w 1984 prace ruszyły. I znowu powstrzymała je wojna.
W HOŁDZIE SAWIE
Cerkiew św. Sawy jest jedną z największych cerkwi prawosławnych na świecie. Biała bryła świątyni widoczna jest z każdego miejsca we dnie i w nocy. Oświetlona jest tak, żeby Sawa z łatwością dostrzegł ją z nieba.
GRUNWALD SERBÓW
Najbardziej belgradzkie z marzeń? Mieć życie szczęśliwe i niebanalne. I wydawało się, jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych, że wszystko jest na dobrej drodze. Skończyła się komuna, można było śmiać się z tego co zabawne, wierzyć w to, w co warto wierzyć, mieć plany i pojechać dalej niż dotąd.
Nie tylko do Splitu, czy Dubrownika. Wszędzie. Serbowie mieli paszport, na który bez wizy można było wjechać i do USA i do Rosji.
Wszystko runęło znienacka. I tak naprawdę nikt nie wie dlaczego.
Zaczęło się od wojny dziesięciodniowej pomiędzy Słowenią a Jugosławią. Ten trwający od 27 czerwca do 7 lipca 1991 konflikt zbrojny był pierwszym od czasów Drugiej Wojny Światowej. I niestety, nie był dla Serbów ostatnim...
Problem Kosowa do dziś uważa się tu za nierozwiązany. Chociaż Unia Europejska uznała nowe państwo, wszyscy – komuniści i konserwatyści, zwolennicy Unii i ci, co woleliby zacieśnienia stosunków z Rosją – mają wspólne poczucie krzywdy.
– A gdyby wam, Polakom, zabrali ten kawałek kraju, który sprawił, że jesteście wspólnotą? – pytają – pewnie taki macie?
– No mamy, Grunwald – nagle uświadamiam sobie, że nie ma w Polsce miasta, w którym nie byłoby ulicy Grunwaldzkiej.
– No to jakby Unia Europejska zabrała wam ten Grunwald i oddała sąsiadom – to co byście myśleli?
Grunwald Serbów nazywa się Kosowe Pole. Przegrali tam. Ale skręcili Turkom kark tak boleśnie, że osmańska armia przez siedemdziesiąt lat nie odważyła się pomaszerować na Europę. A kiedy wreszcie ruszyła, zdeptała Bałkany i pewnie połknęłaby Europę z jej cesarzami i może nawet samego papieża, gdyby nie Jan III Sobieski.
Dziś z Belgradu nie widać już Kosowskiego Pola. Jest po drugiej stronie granicy. Strzeże jej NATO.