Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-06-01

Artykuł opublikowany w numerze 06.2011 na stronie nr. 74.

Tekst i zdjęcia: Krzysztof Szwedzik,

Chmury nad rajem

Turkusowe kleksy, szmaragd oceanu

Khalil pochodzi z północy, z wyspy Kedhikulhudhoo w atolu Noonu, gdzie mieszka około 2 tysięcy ludzi. Chłopak ma 18 lat i jest zadowolony, bo ma dobrą pracę – jako kelner w restauracji na wyspie Kuramathi. Raz w miesiącu jedzie, a właściwie płynie do domu. To tylko sześć godzin w jedną stronę, szybką łodzią motorową.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Khalil pomaga finansowo swojej rodzinie. Chciałby też kiedyś pojechać do Male, stolicy jego wyspiarskiej ojczyzny. Ale to na razie zbyt droga wyprawa. Poza tym, jest „wyspiarzem” czyli gorszym (od tych ze stolicy) mieszkańcem jednego z 26 mniej lub bardziej odległych od Male, atoli.
Stolica Malediwów to ich prawdziwe okno na świat – dosłownie i w przenośni, gdyż wyspy muszą importować (z wyjątkiem ryb) praktycznie wszystko – od wody pitnej, przez żywność, odzież, paliwa i materiały budowlane – na środkach transportu (przede wszystkim wodnego) skończywszy. To w Male również lądują wypchane turystami czartery z Europy, Chin, Japonii, Australii i innych, równie egzotycznych dla tutejszych mieszkańców, miejsc.
Turyści odlatują, zauroczeni rajem, który tu zobaczyli. By utrwalić wspomnienia tłoczą się przy oknach samolotów, chcąc raz jeszcze popatrzeć na turkusowe kleksy, rozrzucone po szmaragdowej tafli oceanu.

 

 

TRZEBA ROBINSONÓW

 

Nazwa wysp, nawet dzisiaj, w czasach globalnej wioski, brzmi wciąż egzotycznie i niewiele osób jest w stanie prawidłowo umiejscowić na mapie świata łańcuszek maleńkich wysepek, zagubionych w bezkresie Oceanu Indyjskiego,
Bo Malediwy są naprawdę maleńkie. Gdyby połączyć wszystkie wysepki w jedną, to miałaby ona obszar 298 kilometrów kwadratowych, czyli tyle, ile nasza Łódź. Taka połączona, wielka wyspa byłaby też mniejsza od europejskich księstw-liliputów – czyli, dajmy na to, Andory lub Malty.
Ile dokładnie wysp liczą Malediwy – tego nie wie nikt, gdyż jedne wysepki dopiero co wyłaniają się z fal oceanu, inne zaś właśnie w nich znikają. Przy czym niebagatelnej, wręcz państwowej wagi nabiera tutaj już samo określenie „wyspa”, na które zasługuje niemal wszystko, co wyłoniło się z morskiej wody i zdążyło… czymś porosnąć (najczęściej trawą, rzadziej tropikalnym buszem lub palmami). Według najnowszej, oficjalnej statystyki, takich „porośniętych” miejsc na Malediwach jest około 1190, z czego tylko 185 zamieszkanych (całe państwo liczy sobie około 300 tys. obywateli). Prawie tysiąc wysp pozostaje dziewiczymi, wciąż czekając na swoich Robinsonów.
Łańcuszki wysp i wysepek uformowanych w 26 naturalnych atoli to, z lotu ptaka, zachwycający widok. Wedle naukowej definicji „atol” jest rodzajem małej wyspy oraz rafy koralowej w kształcie pierścienia otaczającej centralnie położoną lagunę, która może stanowić odrębny zbiornik wodny lub też być połączona z otwartym morzem. Całe Malediwy składają się właśnie z takich atoli.. Największy z nich, Huvadhoo ma 65 km szerokości i 82 km długości, podczas gdy najmniejszy – Thoddoo – ma zaledwie 1,8 km średnicy. Głębokość lagun wewnątrz malediwskich atoli sięga zwykle 30-50 metrów, choć akurat we wspomnianym Huvadhoo wynosi aż 90 metrów.

 

 

JAK TO PO CO?!

 

Po co setki tysięcy turystów latają każdego roku na te Malediwy, skoro nie ma tam ani godnych uwagi zabytków, ani miast z ekskluzywnymi sklepami, ani innych wytworów współczesnej cywilizacji – w rodzaju parków rozrywki, centrów handlowych, czy też choćby nawet… zwykłych pól golfowych?
Na Malediwy jeździ się po to, aby od tego wszystkiego uciec.
Jeździ się nurkować, pływać na czymkolwiek lub po prostu leniuchować na idyllicznie pięknych plażach. Według międzynarodowej statystyki turystycznej, Malediwy to jedno z najbardziej ulubionych miejsc dla nowożeńców z całego świata. To biały piasek plaży obmywanej turkusową wodą ciepłego morza, bajecznie kolorowe ogrody tropikalnej roślinności oraz niebywale piękne zachody słońca, które stanowczo zbyt szybko zanurza się w oceanie.

 

 

BÓJ SIĘ KOKOSA

 

Uciekający od cywilizacji – lecz nie od komfortu i luksusu – turyści cenią sobie również bezpieczeństwo klimatu i przyrody Malediwów, które są dla człowieka wyjątkowo łaskawe – nie ma tu bowiem komarów, węży, insektów czy też dzikich zwierząt. Dzięki ożywczej bryzie od oceanu nie odczuwa się upałów i przez cały rok dzienna temperatura oscyluje w przedziale 25-30 stopni C.
Tak naprawdę, to na Malediwach czyhają na człowieka jedynie trzy niebezpieczeństwa, z których najpoważniejszym jest słońce (w końcu to równik!). Wystarczy zaledwie kilkanaście minut nurkowania z fajką, aby dotkliwie poparzyć sobie plecy i pięty (jeśli ktoś przypadkiem zapomni o obowiązkowej koszulce oraz specjalnym obuwiu do pływania i chodzenia w wodzie).
Korale, z których zbudowane są malediwskie wysepki są dla turystów drugim z niebezpieczeństw, a wejście do wody bez właściwego obuwia kończy się zazwyczaj skaleczeniem. Za to już po białym jak śnieg piasku na lądzie można spokojnie chodzić boso, co praktykują chętnie wszyscy mieszkańcy i turyści. Ostatnie z tutejszych niebezpieczeństw czai się na turystów w palmowych gajach porastających wyspy, a są nim spadające nagle z drzew… kokosy.
Innych zagrożeń na Malediwach w zasadzie nie ma, więc nic dziwnego, że co roku przyjeżdża na wyspy ponad pół miliona turystów z całego świata. Oni napędzają tutejszą gospodarkę, przysparzając jej jedną trzecią dochodu narodowego. Turystyka dostarcza także około 70 proc. obcych walut, co ma ogromne znaczenie dla kraju niemal całkowicie uzależnionego od importu. Ale malediwskie władze pieczołowicie pilnują, aby bajecznie piękne skrawki tutejszego lądu nie padły łupem masowego przemysłu turystycznego (jak np. w Egipcie). Ma temu zapobiegać odpowiednia polityka cenowa, która sprawia, że generalnie rzecz biorąc pobyt na Malediwach do tanich nie należy.

 

 

RAJ ZAGROŻONY

 

Życie w tym idyllicznym otoczeniu łaskawej dla człowieka przyrody mogłoby się nadal toczyć leniwie, gdyby nie okazało się, że nawet w raju też można mieć problemy… Zwłaszcza jeden z nich, spędza tutejszym mieszkańcom sen z powiek, gdyż grozi – w najgorszym scenariuszu – zupełnym unicestwieniem malediwskiego państwa. Sęk jednak w tym, że ewentualne rozwiązanie tego problemu leży całkowicie poza możliwościami samych Malediwian.
Chodzi o zmiany klimatyczne na Ziemi, których jedną z najgroźniejszych konsekwencji może być podniesienie się poziomu wody w oceanach. Dla Malediwów, które oprócz położonego na Pacyfiku archipelagu Tuvalu oraz sporych połaci Bangladeszu i Holandii, mają nieszczęście być jednym z najniżej położonych krajów świata (najwyższe wzniesienie malediwskiego lądu ma zaledwie 2 m wysokości), brzmi to jak wyrok śmierci. Jeśli bowiem złowieszcze prognozy się spełnią i woda w oceanach podniesie się choćby o metr, to całe państwo w jego dzisiejszym kształcie przestanie istnieć. I raj zniknie.

 

MALEDIWY – MIEJSCE DO ŻYCIA

Znaczną część 400-tysięcznej populacji mieszkańców archipelagu, stanowią przybysze z Indii i Sri Lanki.

WSZYSCY DO AUSTRALII?

 

Przedstawiciele Malediwów są obecni na wszystkich konferencjach naukowych poświęconych zmianom klimatycznym, głośno domagając się podjęcia przez wspólnotę międzynarodową bardziej zdecydowanych działań. Determinacja rządu Malediwów w tej dziedzinie jest tak duża, że ostatnio odbyło się jedyne w dziejach ludzkości… podwodne posiedzenie tamtejszego rządu, którego ministrowie – zasiadając za podwodnym stołem obrad w maskach i sprzęcie nurkowym – próbowali zwrócić w ten sposób uwagę światowej opinii publicznej na ten życiowy dla nich problem.
Na wszelki wypadek, Malediwianie zaczęli się już rozglądać za ewentualną nową ojczyzną, a braterską pomoc zaoferowała im Australia, która gotowa jest przyjąć pod swoje niebo, cały 300-tysięczny naród dzielnych i pracowitych wyspiarzy.

 

 

ROBIĄ SWOJE

 

Jak na razie – Malediwianie zagospodarowują kolejne wyspy – inwestując w nowe ośrodki turystyczne. Podwyższają też standard tych już istniejących, przestrzegając ustalonych niegdyś zasad. Na przykład tej, przewidującej, że jedna wyspa to jeden resort turystyczny (z wyjątkiem wyspy Kuramathi). Wciąż też obowiązuje rygorystyczny podział na wyspy tubylcze, czyli zamieszkane przez miejscową ludność oraz stricte turystyczne, na których może przebywać jedynie obsługa bazy hotelowo-gastronomicznej.
Bywa, że jakość usług turystycznych na Malediwach przyprawia o zawrót głowy nawet przyzwyczajonych do luksusu turystów z najbogatszych krajów. Efektowne wnętrza i ekskluzywne bungalowy, „rybackie chaty” z klimatyzacją, pawilony spa and wellness, restauracje… Wszystko to w niskiej zabudowie, nie wyższej od pióropuszy okolicznych palm, z wykorzystaniem wyłącznie naturalnych materiałów: egzotycznych gatunków drewna, kamienia i szkła. Niektóre z tutejszych ośrodków prezentują tak wysoki poziom komfortu i obsługi, że zdobywają główne laury w najbardziej prestiżowych, ogólnoświatowych konkursach. W końcu nawet największym snobom nie zdarza się często biesiadować w szklanej restauracji 12 metrów pod wodą, gdzie bez użycia aparatu tlenowego, za to z kieliszkiem wina w ręku można obserwować fantastycznie kolorowe życie tutejszej rafy koralowej. Oczywiście za taki luksus trzeba słono płacić, ale na szczęście są też na Malediwach i tańsze ośrodki turystyczne, dostępne dla portfela mniej zamożnych turystów. W tym również tych z Polski, których stale przybywa. To około 10 godzin lotu samolotem z Europy. Ale warto – gdyż bliższego nam raju chyba nie ma, a ten warto zobaczyć zanim – nie daj Boże! – zniknie.