Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-06-01

Artykuł opublikowany w numerze 06.2011 na stronie nr. 108.

Tekst i zdjęcia: Magdalena Czarnecka,

Wzlot i klęska Salton Sea



Czarne Strony Świata

To nie fatamorgana. Pośrodku największej kalifornijskiej pustyni mieni się w słońcu największe kalifornijskie jezioro. Położone zaledwie kilka godzin drogi od Fabryki Snów, może poszczycić się historią w iście hollywoodzkim stylu.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Pojawiło się nagle i bez zapowiedzi. Przez lata było prawdziwą gwiazdą. Potem zaliczyło kilka spektakularnych potknięć. Wówczas było na ustach całego świata. Dziś zapomniane połyskuje śladami dawnej świetności, próbuje ukryć swoje wstydliwe sekrety.

 

 

GŁOŚNY DEBIUT

 

W roku 1905 powódź przerwała kanał rzeki Kolorado. Przez następne dwa lata olbrzymie ilości wody spłynęły do obniżenia zwanego Salton Basin. Kiedy wreszcie, w 1907, olbrzymim nakładem pracy udało się zawrócić rzekę do jej koryta, Salton Sea miało już całkiem pokaźne rozmiary. I ani jednego odpływu. Powyżej, w sąsiedztwie jeziora rozwijał się prężnie obszar rolniczy, z którego – kanałami, rzeczkami i wodami gruntowymi – trafiała do jeziora woda. Dzięki temu, wbrew oczekiwaniom, nie wyschło ono w ciągu kilku lat.

 

RYBI TRUP ZAMIAST PIASKU

Tak wygląda z bliska plaża nad Salton Sea.

 

GWIAZDA KILKU SEZONÓW

 

Dla przedsiębiorczych deweloperów szybko stało się jasne, że Salton Sea może być żyłą złota. Ruszyły kampanie reklamujące powstające nad brzegiem osiedla. Zachęcano ludzi do kupowania tu działek i domów. I ludzie kupowali, niemal na pniu. Ponieważ w pustynnym klimacie intensywne parowanie przeważało nad skąpymi opadami deszczu, wkrótce woda była tu słona jak w Pacyfiku, a Salton Sea okrzyknięto Pustynną Riwierą. W latach 50. do jeziora wprowadzono gatunki różnych ryb, z których najlepiej w nowym środowisku poradziła sobie afrykańska tilapia. Jezioro stało się ulubionym miejscem kalifornijskich wędkarzy. Ogromna obfitość życia w słonym, pustynnym zbiorniku to efekt sąsiedztwa doliny Imperial, głównego dostawcy warzyw i owoców dla Kalifornii i okolicznych stanów. Wody przedostające się do jeziora zawierały znaczne ilości nawozów, co wpłynęło na wzmożony rozwój glonów i planktonu, którym żywiły się ryby. A rybami – ptaki, które wkrótce obrały sobie ten rejon za swój główny punkt postojowy na pacyficznym szlaku.

 

 

SKANDALISTA SALTON SEA

 

Przez kilkanaście lat wszyscy byli zadowoleni – w powstałych wokół jeziora osiedlach, stały gęsto domki i wielkie przyczepy mieszkalne. Życie tętniło na plażach i w barach. A tymczasem przyrodnicy coraz częściej przekazywali alarmujące wiadomości dotyczące zasolenia jeziora i tego, jaki może to mieć wpływ na równowagę biologiczną środowiska. Pierwszy raz opinia publiczna skierowała zaniepokojone spojrzenia w stronę Salton Sea w latach 1976-77, kiedy to na skutek intensywnych opadów deszczu, seria powodzi podtopiła nadbrzeżne ośrodki. Woda długo nie ustępowała, a gdy opadła, oczom mieszkańców ukazał się zupełnie niewakacyjny krajobraz…
Ale tym, co zdecydowało, że ludzie zaczęli porzucać swoje wymarzone wakacyjne działki, było masowe wymieranie ryb i ptaków. W pierwszej połowie lat 90. padło w tych okolicach 170 tys. perkozów, a w 1996 r. w wodach jeziora Salton straciła życie znaczna część populacji zagrożonego wyginięciem brązowego pelikana. Poziom zasolenia wynosił już wówczas 45 promili! Jak to doskonale ujęto w jednym z filmów dokumentalnych, tu mógł pomóc tylko Bóg, superbohater lub gwiazda rocka.
I wówczas, w roku 1997, na arenę wkroczył Sonny Bono, były mąż Cher – gwiazdy estrady, ówczesny kongresman i dawny burmistrz pobliskiego Palm Springs, który mocno zaangażował się w stworzenie programu ratunkowego dla Salton Sea. Niestety, artysta zginął rok później w nieszczęśliwym wypadku, nie dokończywszy swojej misji.
A problem rósł. Wiek XXI rozpoczął się dla jeziora katastrofalnie. Kroplą, która przelała czarę goryczy, w którą niepostrzeżenie zmieniło się Salton Sea – było masowe śnięcie ryb. W ciągu dwóch lat wypłynęło ich do góry brzuchem prawie 35 milionów! Pokryły brzeg, plaże i wodę śmierdzącym, gnijącym kożuchem.
Już w ubiegłych dziesięcioleciach rybi trup ścielił się gęsto. Zimą, z powodu niskiej temperatury, zaś w ciągu całego roku – z powodu wiatru, który wzburzał fale i powodował podnoszenie się z dna ubogiej w tlen wody.
Najgorsze zawsze jest pustynne lato. Bardzo wysoka temperatura zamienia Salton Sea w wielką wannę z ciepłą wodą. Dodajmy do tego błyskawiczny rozrost wodorostów, zabierających cenny tlen i równowartość jednego wagona soli, której przybywa każdego dnia na skutek parowania. Efekt: śmierć milionów ryb. Powodzie, martwe zwierzęta, doniesienia o skażeniu jeziora – wszystkie te czynniki razem i każdy z osobna spowodowały, że ludzie opuścili te tereny pustynnej riwiery, a „pustynny cud” zaczął być wstydliwym sekretem Kalifornii.

 

DAWNA RIWIERA

Ruiny, wraki, zardzewiała blacha, błoto.

 

MARTWA NATURA

 

Dojeżdżając do Salton Sea od północy, jeszcze nie widziałam wody, ale już wyczuwałam jej obecność. Dosłownie. Unoszący się w powietrzu zapach nie pozostawiał wątpliwości, że jadę w dobrym kierunku.
I oto ono! Pomijając rybi smród, pierwsze wrażenie jest wspaniałe! Kompletna cisza, w której słychać jedynie nawołujące się ptaki. Czysto i pusto. Wspaniała, ciągnąca się kilometrami, srebrzysta tafla wody, którą na horyzoncie zamyka ośnieżony łańcuch gór. Bielutki żwirek zaścielający plażę. Delikatna, cieniutka warstewka mgiełki unosząca się nad powierzchnią i nadająca wszystkiemu nierealny, bajkowy urok. Miejsce, które można pokochać od pierwszego wejrzenia.
Im bliżej podchodziłam do brzegu, tym mocniejsze miałam przeczucie, że coś tu jednak nie gra. Że pierwsze, cudowne wrażenie, jest tylko niezwykłą mistyfikacją natury. Żwirek zachrzęścił mi pod stopami. Spojrzałam pod nogi. Zdechłe ryby. Nie tak dużo jak na wstrząsających zdjęciach, które wcześniej widziałam, ale wystarczająco dużo, żeby trzeba było uważać na to, gdzie się stawia stopy.
Nagle dotarło do mnie, że to, co brałam za bielusieńki żwirek, w rzeczywistości jest jednym wielkim cmentarzyskiem złożonym z kręgów, ości, muszli i łusek. Wszystkim, tylko nie czymś, na czym ma się ochotę rozłożyć kocyk.

 

 

BEZ NADZIEI

 

Idę porozmawiać ze strażnikami parku, którzy wyposażają mnie w całe naręcze ulotek i folderów, pokazują filmik o losach jeziora, a gdy na koniec pytam, czy „idzie ku lepszemu”, słyszę pesymistyczne: „not really”. To zupełnie nie w amerykańskim stylu – musi więc być naprawdę źle…
Większa część nadbrzeżnych terenów jest zupełnie pusta, ale w kilku miejscach ostały się, dawniej tętniące życiem, miasteczka. Jeśli mamy bogatą wyobraźnię, możemy odbyć małą podróż w czasie i wyobrazić sobie te okolice w czasach prosperity. Najlepszym miejscem do takiej retrospekcji będzie Bombay Beach.
Dawniej mieszkało tu kilka tysięcy osób, dziś pozostało zaledwie 300, ale ja nie dostrzegam żywej duszy. Domki z powybijanymi szybami, rozpadające się przyczepy mieszkalne, ślady dawnej świetności. Bombay Beach najbardziej ucierpiało w trakcie powodzi w latach 70. ubiegłego wieku. Zajmujące rozległą i głęboką depresję jezioro było bardzo podatne na zmiany poziomu wód, o czym na własnej skórze przekonali się mieszkańcy osady.
Obecnie zamieszkiwaną część osiedla oddziela od jeziora wał powodziowy. Przechodzę na jego drugą stronę, żeby zobaczyć, co zostało z zatopionej części miasteczka. Sól i rdza prawie zupełnie rozprawiły się już z wrakami samochodów i przyczep. Gdzieniegdzie widać jeszcze jakieś domowe sprzęty. Tu straszy stary telewizor, w innym miejscu kuchenka. Katastroficzny krajobraz. Gdzieś zaczyna ujadać pies, wiatr zatrzasnął drzwi, kątem oka dostrzegam starszą panią przejeżdżającą meleksem pomiędzy domkami. Robi mi się nieswojo.

 

SLAB CITY

Mieszka tu jeszcze garstka hippisów, wyrzutków i outsiderów. Wśród nich Leonard Knight, twórca instalacji Góra Zbawienia, mającej na celu głosić Słowo Boże.

HISTORIA BEZ HAPPY ENDU

 

Salton Sea znalazło się na rozdrożu. Niestety, żadna z dostępnych dróg nie ma szczęśliwego zakończenia. Jest wielu zwolenników najbardziej radykalnego rozwiązania, czyli osuszenia terenu. Wychodzą z założenia: no Sea, no problem.
Ale czy na pewno? Spróbujmy sobie wyobrazić, co by się wówczas stało. Woda paruje, pokłady soli zostają. Giną ryby. Po rybach przyjdzie kolej na ptaki, a wiele z nich należy do gatunków zagrożonych wyginięciem. Na skutek intensywnego rolniczego wykorzystania okolicznych terenów, osuszeniu uległa już większość kalifornijskich mokradeł. Salton Sea jest niezwykle istotnym punktem na szlaku corocznych migracji ptactwa. A gdy wyschnie ostatnia kałuża, odsłoni się dno zbiornika, na którym przez dziesiątki lat zbierały się osady soli, metali ciężkich i innych związków chemicznych. Pewnego dnia zerwie się gwałtowny wiatr i poniesie toksyczną chmurę nad zielone pola golfowe Palm Springs i dalej, nad eleganckie posesje San Diego i wzgórza Hollywood.
To nie jest abstrakcyjny scenariusz. Podobne zdarzenie miało już miejsce i to całkiem niedaleko od punktu, w którym teraz jestem. W górach Sierra Nevada znajdowało się jezioro Owens, z którego cała wodę zużyła, w początkach XX wieku, rozrastająca się aglomeracja Los Angeles. Wkrótce okazało się, że wywiewane z wyschniętego jeziora osady są największym źródłem zanieczyszczenia pyłem w całych Stanach Zjednoczonych! A jedynym sposobem na zatrzymanie tego procesu jest utrzymywanie odpowiedniej wilgotności obszaru dawniej zajmowanego przez jezioro Owens, co rokrocznie kosztuje miliony dolarów. Ile będą kosztować podobne działania podjęte w celu zabezpieczenia znacznie większej i potencjalnie bardziej szkodliwej powierzchni Salton Sea?
Druga opcja dla zbiornika to pozostawienie status quo. Szacuje się, że w jeziorze znajduje się ponad 500 milionów ton soli. I ta liczba zwiększa się co rok. Już wkrótce w tak słonej wodzie będą mogły żyć jedynie nieliczne bakterie.
Od czasu do czasu pojawiają się też śmiałe, wręcz fantazyjne projekty ratunkowe. Jak zwykle wszystko rozbija się o pieniądze…
Wracam na pustynię, zostawiam za sobą piękny krajobraz, tym ładniejszy, im mniej widać jego szczegóły. Liczę na to, że – jak przystało na dobrą hollywoodzką produkcję – zdarzy się kolejny pustynny cud i historia znajdzie swój szczęśliwy finał.