Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-12-01

Artykuł opublikowany w numerze 12.2012 na stronie nr. 86.

Tekst i zdjęcia: Ziemowit Szczerek,

Blisko, blisko, coraz dalej


Tutaj zawsze jest zimniej, Suwalszczyzna to inna strefa klimatyczna. Ten biegun zimna ciągnie się i po drugiej stronie granicy, a nazywa Suvalkija. Litwa nie zaczyna się więc nagle, ona się zapowiada.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Jeśli ktoś chce zobaczyć, jak mogłaby wyglądać Litwa, gdyby nadal tworzyła z Polską jeden organizm – wcale nie musi sobie tego wyobrażać. Może zobaczyć historię alternatywną na własne oczy, nie przekraczając granicy. W restauracjach podają kartacze. Wioski są drewniane, leżą między pagórkami i lasami. Z kościoła w Puńsku (Punskas) dobiega litewska msza: T?ve m?s?, kuris esi danguje… Po litewsku rozmawiają ze sobą na ulicy, a kasjerka w sklepie mówi do klientów ači?.
Najlepiej tu przyjechać latem. Z ogródków kipi zielenią. W knajpie, przy stole wystawionym na zewnątrz, siedzą miejscowi i śpiewają znad piwa po litewsku. Ich język to żywa skamielina. Na ucho – coś pomiędzy sanskrytem a łaciną. Rozkosz dla językoznawców.

 

 

VILNIUS REDIVIVUS

 

Wilno niesamowicie się zmieniło w ciągu ostatnich lat. Jeszcze niedawno sowieckość czuć było bardzo mocno. Gigantyczne, bielone krawężniki, mocno zaniedbane podwórza, bruk niewymieniany od międzywojnia albo i od carskich czasów. Krążenie po przedmieściach i osiedlach okalających starówkę było jak wyprawa w skondensowaną depresję. Teraz Wilno westernizuje się na potęgę. Choć w wielu miejscach nadal pachnie ZSRR, to miasto buduje biznesowe city, modernizuje drogi, zmienia elewacje budynków i założenia urbanistyczne całych kwartałów. Przy wyremontowanych uliczkach powstają alternatywne i hipsterskie knajpki i galeryjki. Najlepiej zresztą po Wilnie jeździć rowerem, bo ścieżki wytyczono naprawdę z głową.
Młoda litewska kultura krzepnie i jest coraz bardziej atrakcyjna. Starsi wilnianie rozumieją jeszcze polski, ale młodzi Litwini już nie bardzo. Również środowisko młodych Polaków różni się coraz mocniej od tego starego, narodowo-patriotycznego i wąsato-ostrobramskiego. Młodzi nie toczą narodowej świętej wojny. Mówią na co dzień w dwóch językach, w Wilnie – po litewsku, a w domu po polsku bądź rosyjsku, bo polsko-wileński język młodzieży nie przypomina już poczciwego dialektu północnokresowego. Jest przetasowany z rosyjskim. Przykład? „Mickiewicza czasami pogliuczył, ale to tylko tak – pa prikołu. Ale ja kiedyś z internetu Masłowskiej „Wojna polsko-ruska” skacział, wo to to ciema, ona pra dzisiejsze czasy cista”. Tak brzmi fragment książki „Robczik” Bartosza Połońskiego, po litewsku Bartasa Polonskisa.
Przy okazji – mamy tu do czynienia z kolejną historyczną anomalią. Polska społeczność na Litwie pokazuje, jak mogłaby wyglądać Polska, gdyby została wcielona do ZSRR. Język byłby prawdopodobnie naszpikowany rusycyzmami jak ten, którym mówią młodzi litewscy Polacy. Musielibyśmy – jak Litwini – radzić sobie z poradziecką architekturą, infrastrukturą i mentalnością. I pewnie w przydrożnych barach i taksówkach leciałby u nas rosyjski disco-pop, jak wszędzie w dawnym imperium.

 

BYŁA ADAMA, JEST GIEDYMINA

Widok na Plac Katedralny z głównej ulicy Wilna – prospektu Giedymina (dawnej ulicy Adama Mickiewicza).

WILEŃSKI MONTMARTRE

Na „niepodległym” Zarzeczu sztuka wciska się w przestrzeń miejską.

HETMAN WIELKI LITEWSKI

Pomnik Janusza Radziwiłła w Kiejdanach. U Henryka Sienkiewicza to postać jednoznacznie negatywna, na Litwie jest on bohaterem.

 

REPUBLIKA ARTYSTÓW I CUDAKÓW

 

Wileński street art jest niesamowity. Najlepiej oglądać go na Zarzeczu (Užupis). Zarzecze jest niepodległą republiką. Tak przynajmniej twierdzą artyści, którzy powołali ją do życia. Chodziło o stworzenie przestrzeni w stylu Montmartre’u, Kazimierza czy Kreuzberga. Republika Zarzecza ma swojego prezydenta, flagę, godło i konstytucję (ogłoszoną m.in. po polsku). 1 kwietnia, w prima aprilis, na mostek nad graniczną Wilejką wychodzą służby graniczne z pieczątkami z kartofla i stemplują odwiedzającym nadgarstki.
Dawniej Zarzecze było okolicą zapuszczoną i niebezpieczną, zatem niedrogą. I – podobnie jak krakowski Kazimierz – zaczęło przyciągać artystów i cudaków wszelkiej maści. Stworzyli oni przestrzeń niesamowitą: pełną rzeźb, malunków, sztuki wciskającej się we wszystkie zakątki, a są one tego typu, że człowiek ma ochotę natychmiast w nich zakotwiczyć.
Mieszkańcy squatów dłubią na podwórzach przy rzeźbach i malunkach. Na drewnianym tarasie nad Wilejką – bezsprzecznie jednym z najpiękniejszych miejsc, jakie widziałem – byczą się przy piwie zarzeczanie i przyjezdni. Organizuje się tu koncerty oraz eventy, a obywatele artyści łażą uliczkami swojego państewka poubierani w dość zastanawiające stroje.

 

 

TRUMNY RADZIWIŁŁÓW

 

Widać też, jak odnawia się cała Litwa. Na przykład w Kownie starówka jest tak odszykowana, że przypomina wnętrze domu – z uliczkami jak korytarze i placykami jak wysprzątane pokoje. Tym bardziej że miasto jest kameralne. Jego międzywojenna, wymuszona stołeczność musiała wyglądać dość nieporadnie. W tej maleńkości pomnik księcia Witolda depczącego po ugiętych karkach rycerzy, będących alegoriami pobitych narodów (w tym polskiego), kojarzy się raczej z desperackim waleniem w stół niż glorią i chwałą.
Kowieńszczyzna to litewski matecznik. Jadąc w stronę Kiejdan, podróżny zjawia się w miłoszowskiej Dolinie Issy (naprawdę Niewiaży) – na Litwie ubajkowionej, gęstej od zieleni i pełnej istot z ludowych mitów. Stąd pochodziła sienkiewiczowska laudańska szlachta, tu były dziedziny Radziwiłłów.
Stróż z ewangelickiego kościoła zaprowadził nas do bielonej krypty, byśmy mogli popatrzeć na trumny Radziwiłłów, które – jak opowiadał – dopiero w niepodległej Litwie pozbierano i poskładano. Za czasów sowieckich czaszki i piszczele członków tej najpotężniejszej niegdyś rodziny walały się po podłodze, a w kościelnej nawie urządzono halę do koszykówki.

 

 

ZA PIERWSZEJ UNII

 

Miłosz twierdził, że Issa, czyli Niewiaża, prąd ma leniwy, wody czarne, lecz ledwie tę czerń widać spod lilii wodnych. Ale w Kiejdanach lilii było mało – Issa była „w remoncie”, bo jej brzegi właśnie regulowano. Wszystko tu zresztą regulowano. Miasto wyglądało, jakby wzięły się za nie karne kohorty skandynawskich architektów i przerabiały je tak, aby nabrało wyrazu.
Na rynku stoi pomnik Janusza Radziwiłła, dziwnie podobnego do Władysława Hańczy, który grał go w „Potopie”. Wokół, na rozległym placu, pustka zalana żółtym słonecznym żarem i kilka knajpianych ogródków. Nieliczni lokalni sączą piwo i spoglądają na postać magnata, autora ugody kiejdańskiej, który oddawał Wielkie Księstwo Litewskie w protektorat królowi szwedzkiemu, gdy ten właśnie rzucał Rzeczpospolitą na kolana.
Niektórzy Litwini twierdzą, że dobrze zrobił, oderwał bowiem Litwę od Korony. Uważają, że żadnej równości obu członów Rzeczpospolitej nigdy nie było. Unia Lubelska zaowocowała dominacją polskiej kultury, stłamszeniem rozwoju żywiołu litewskojęzycznego, który – zamiast tworzyć kulturę wysoką po dworkach czy miastach – tkwił na wsi po uszy w ciężkiej robocie.
Oczywiście, nikt nikogo na siłę nie polonizował, a zwyciężyła kultura silniejsza. W XIII wieku z bałtyjskiego matecznika wyszli litewscy wojowie i opanowywali ruskie księstwa. Ale to słowiańskość zdominowała litewskie państwo. Rusini mieli chrześcijaństwo, pismo i porządną organizację. Poza tym Słowian było więcej. Litewskość bałtyjska, przyduszona ściągniętą sobie na głowę słowiańskością: ruską, a potem polską, żarzyła się słabo, głównie wśród chłopstwa.
W XIX wieku bałtyjski lud upomniał się jednak o swoje. Dla polskojęzycznych mieszkańców Wielkiego Księstwa był to szok: oni też uważali siebie za Litwinów. Gdyby ktoś wtedy powiedział mieszkańcowi Wilna, że przyjdzie czas, gdy Polacy i Litwini będą porozumiewać się po angielsku – popukałby się w czoło.

 

WILNO ODRODZONE

Panoramę Wilna najlepiej podziwiać z Góry Zamkowej wznoszącej się nad miastem.

ŚLADY HANZY

Starówka w Kłajpedzie jest niewielka, ale miasto jest największym portem litewskim, odgrywającym ważną rolę już od czasów Hanzy.

LITEWSKI ZAPACH NARODOWY

 

Pomimo wszystkich tych polsko-litewskich animozji i nieporozumień, czuć tu coś swojskiego, coś bardzo, ale to bardzo znajomego. To może być mylące, bowiem narodowy charakter Litwinów – jakkolwiek go rozumieć – nie jest słowiański. Znajomy polski wilnianin twierdzi, że odbija się to w sztuce. – Filmy i muzyka tworzone przez litewskich Polaków mają w sobie tę słowiańską jazdę bez trzymanki, rejwach, rubaszność, podczas gdy sztuka litewska to raczej transowość, melancholia, podróż wewnętrzna.
Ekstrawertyzm kontra introwertyzm. Kraj Litwinów kojarzyć się ma z sielskością, starością i bałtyjską wyjątkowością. Tak go przynajmniej widzą jego mieszkańcy i tak go chcą wypromować. Jakiś czas temu specjaliści od kreowania marki kraju wymyślili litewski „zapach narodowy”. Były to perfumy, które miano sprzedawać w sklepach z pamiątkami: zmieszano w nich zapachy dymu z ogniska (pogańskie obrzędy, letnie noce pod gwieździstym niebem), mchu (litewskie bory i dąbrowy), polnych kwiatów i malin (sielskość) i – uwaga – sandałowca (Indie, a więc sanskryt, czyli najstarsza forma praindoeuropejskiego języka). Tak widzi siebie Litwa.

 

 

WIOSKA CZY WIOCHA?

 

Litwa to też oczywiście Bałtyk. Najbardziej znany litewski port, Kłajpeda, wygląda bardzo niemiecko. Litwini zresztą do tej niemieckości nawiązują, wymalowując szyldy szwabachą. Przyznać trzeba, że wszechobecny pruski mur zachęca do tego jak mało co. Ale na promie z Kłajpedy na Mierzeję Kurońską dla odmiany robi się poradziecko. Ponad połowa pokładu to rosyjskojęzyczni wczasowicze i wędkarze z plecakami ze specjalnymi stelażami, z których w każdej chwili można zrobić wygodny rybacki stołeczek. Złote zęby, porozpinane koszule, szerokie uśmiechy.
Klimat Nidy, tej dawnej nadbałtyckiej wioski rybackiej, przypomina do złudzenia ten panujący w podobnych wioskach w Polsce. A raczej przypominałby, gdyby którakolwiek z nich postawiła na architektoniczny ład, zamiast zezwalać na chaos szyldów czy prostacką muzykę ryczącą turystom nad głowami. Nida jest kojąca i spokojna, piaszczysta i sosenkowata, a kto lubi perwersyjne zabawy, ten może wspiąć się wysoko, na wydmy i podejść prawie pod samą granicę Obwodu Kaliningradzkiego – barbakanu, który Rosja wstawiła w środkową Europę.
Inny litewski kurort, Pałanga, już tak nie wygląda. Centralna ulica to turystyczny koszmar pełen głupawej muzyki i plastikowych zabawek topiących się w upale na paskudnych straganidłach. Słowem, miejsce, z którego można tylko uciekać. Najlepiej na Łotwę. Jest zaraz obok.

 

 

W SCHENGEN JAK W SOWIETACH

 

Wsiadłem w autobus do Rygi. Zaraz za łotewską granicą – gdzie od czasów Schengen znów nie ma kontroli – autokar zatrzymała siedząca parę krzeseł ode mnie staruszka. Kierowca wysadził ją w środku łotewskiego już lasu, a ona podreptała – niosąc torby z logo litewskiego supermarketu – w głąb Łotwy.
Po dwóch dekadach granica znów znikła. Znów jest jak za ZSRR i staruszka może jeździć po zakupy tam, gdzie ma najbliżej – na Litwę, do Pałangi. Tyle że jej lokalny autobus, którym zawsze tam podjeżdżała, awansował i z lokalnego stał się międzynarodowy.