Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2013-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2013 na stronie nr. 92.

Tekst: Michał Kochańczyk, Zdjęcia: ze zbiorów Michała Kochańczyka,

Polskie spotkania trzeciego stopnia



Polska w świecie

Podczas przemierzania świata docierałem do najdzikszych zakątków globu. Przeżyłem wiele karkołomnych przygód. Poznałem i współpracowałem z ludźmi różnych kultur. I natykałem się na polskie wątki w najdziwniejszych okolicznościach.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Pilot na Alasce w trakcie lotu wspominał o babce Polce. Urzędnik celny w Rotterdamie potrafił zaśpiewać polski hymn. Wśród mieszkańców Luderitz w Namibii natrafiłem na opowieści o polskich marynarzach z carskiej floty, którzy brali tam węgiel, a potem, jakże nieszczęśliwie, skończyli swój żywot w bitwie pod Cuszimą. W ugandyjskiej Masindzie trafiłem na ślady naszych sybiraków…

 

 

ETIOPCZYK W SZCZECINIE, KWAŚNIEWSKI W ETIOPII

 

Kilkanaście lat temu w Arsi Negele, w środkowej Etiopii, kiedy podróżowałem autostopem ze znajomymi, zatrzymaliśmy na szosie pick-upa. Moi towarzysze podróży wskoczyli na pakę, a mnie przypadła rola zabawiania rozmową kierowcy i jego kolegi. Jechaliśmy przez sawannowy krajobraz, który przyrodnicy określają piętrem roślinnym kolla. Rozłożyste akacje o parasolowatych kształtach ocieniały resztki wysuszonej trawy i ciernistych krzewów, wokół rzadkich wiosek rozciągały się żywopłoty z opuncji. Z ciekawością obserwowałem tukule, okrągłe, wiejskie chaty, pokryte słomianą strzechą. Od czasu do czasu mijaliśmy stada bydła i pasterzy z dzidami. „Gdzie Rzym, gdzie Krym, a gdzie Polska”? Jak w takiej scenerii mogę wprost powiedzieć cokolwiek o Polsce?
Zaczynam więc coś tłumaczyć, że jesteśmy z północy, z Europy… gdy siedzący obok mnie Etiopczyk przerywa w pół zdania: – Tak, wiem, gdzie jest Polska. Byłem tam, ukończyłem studia podyplomowe z architektury u profesora Zaremby na Politechnice Szczecińskiej.
Kilka dni później, w centrum miasta w Shashamene, naszą grupkę zaczepia piętnastoletni, miły Amharczyk, płynnie posługujący się angielskim. Mikebeb Mimgua był sprytny, energiczny i szybko zyskał naszą sympatię. Wzięliśmy go jako przewodnika do sąsiedniej Awasy. Mikebeb poprosił, byśmy po prostu mówili do niego Maks. I gdy wreszcie dowiedział się, co tu robimy i że jesteśmy z Polski, entuzjastycznie wykrzyknął: – Kwaśniewski!
Zdziwiło nas to niepomiernie. Wszak ówczesny, pozbawiony charyzmy, prezydent Polski nie był znany w świecie. Większość wyedukowanych Etiopczyków kojarzyła Polskę raczej z Lechem Wałęsą. Skąd więc tutaj towarzysz Aleksander? Sprawa szybko się wyjaśniła. Otóż Maks poznał niedawno dziennikarza i podróżnika z Polski, z którym przez kilka dni razem wędrował, a ten nazywał się… Paweł Kwaśniewski.

 

NIE STARCZYŁO TCHU

U podnóża masywu Cordillera Vilcanota, na wysokości 4100 m n.p.m., rozegraliśmy mecz z drużyną peruwiańskiej osady Tinqui. Przegraliśmy 2:12.

ZNASZLI TO MIASTO?

Na południu Wenezueli, na Wyżynie Gujańskiej, w malutkiej wiosce Uroy Uaray opowiadaliśmy o Polsce. Dzieciom z plemienia Pemon podarowaliśmy pocztówki.

SŁAWA GOMUŁKI, HAŃBA BIZNESU

 

Najczęściej spotykani na szlakach ludzie kojarzyli Polskę z Janem Pawłem II, „Solidarnością” i Wałęsą. We wcześniejszych latach skojarzenia z naszym krajem bywały jednak zaskakująco odmienne.
Podczas mojej pierwszej podróży afrykańskiej w marcu 1979 roku nie wpuszczono nas do Nigerii. Musieliśmy więc nadrobić drogi i pokonać dodatkowo dwa tysiące kilometrów, aby dostać wizę nigeryjską w Niamey, stolicy sąsiedniego Nigru. Chcąc zyskać na czasie, jechaliśmy nocami – wąską, dziurawą szosą przez drzewiastą sawannę.
Co kilkadziesiąt kilometrów drogę przegradzały nieoświetlone posterunki policji. W okienkach naszego land rovera pojawiały się, odbite w świetle ognisk i pochodni, błyszczące oczy czarnych policjantów. Przy którejś z kontroli komendant posterunku przeglądający nasze paszporty wykrzyknął radośnie: Pologne, Gomolka. Nasze zaskoczenie było tym większe, że w Polsce od dziewięciu lat mieliśmy już Gierka, a poprzedni I sekretarz PZPR zniknął w politycznym niebycie. Oczywiście, z policjantem szybko się zaprzyjaźniliśmy.
Wiele lat później w Afryce odwiedziłem archipelag wysp Sese na Jeziorze Wiktorii. Był rok 2006. Na jednym z kempingów poznałem Belga o długim i ciekawym życiorysie. Mój rozmówca usiłował w latach 1990., przy pomocy belgijskiego kapitału, zorganizować spa z prawdziwego zdarzenia nad Jeziorem Solińskim, a także uruchomić specjalną szkołę dla personelu w Ustrzykach Dolnych. Gdy zamiar ten nie doszedł do skutku, czynił starania w sprawie budowy terminalu przeładunkowego na granicy polsko-białoruskiej.
Belg z wielką goryczą opowiadał o polskich władzach epoki kapitalizmu. Spotkał się u nas z tak daleko idącą korupcją, że jego mocodawcy zrezygnowali z jakichkolwiek planów inwestowania w Polsce.

 

 

KOMPLEKS PERU, WŚCIEKŁOŚĆ MEKSYKANKI

 

W Peru, podczas mojej pierwszej andyjskiej ekspedycji w czerwcu 1983 roku, gdziekolwiek wspominaliśmy, że jesteśmy z Polski, słyszeliśmy głośne i pełne emocji: Polonia! Sinco uno. Nie znaliśmy jeszcze hiszpańskiego, lecz wkrótce dowiedzieliśmy się, że znaczy to po prostu „pięć do jednego”. Otóż w pamięci Peruwiańczyków bardzo świeża była jeszcze porażka ich drużyny z reprezentacją Polski podczas mistrzostw świata w Hiszpanii w 1982 roku. Całe Peru pamiętało ten mecz.
Miesiąc później, w małej osadzie Tinqui na wysokości ok. 4100 m n.p.m., u podnóża Cordillera Vilcanota, czekaliśmy kilka dni na muły, które miały zabrać nasz bagaż. Mieszkańcy zaproponowali nam rozegranie meczu. Wioska pamiętała o hiszpańskim laniu i twardo domagała się rewanżu. Nie można było odmówić. Dzielnie stanęliśmy do gry, aby polec 2:12. Lepiej zaaklimatyzowani, szybsi i bardziej zwinni Indianie doszczętnie nas rozgromili. Po meczu dotarło do nas, jak ważne było dla nich to zwycięstwo.
W październiku 1983 roku, po zakończeniu akcji górskiej w Peru, wracałem do Polski przez Meksyk. W stolicy tego kraju, dzięki rekomendacji polskich kajakarzy z grupy Canoandes (a zarazem zdobywców kanionu Colca), poznałem Marię Eugenię, młodą Meksykankę pracującą w sportowej agencji informacyjnej. Razem pojechaliśmy odwiedzić Jerzego Hauslebera, trenera lekkiej atletyki – współtwórcę wielu medali olimpijskich dla Meksyku, bardzo znanego i szanowanego tam Polaka.
Miasto Meksyk jest olbrzymią aglomeracją. Jechaliśmy długo. Marię ciekawiło, skąd znam słynnego Hauslebera. Wytłumaczyłem, że przyjaźnił się z moim ojcem, który przez wiele lat był sędzią międzynarodowym w lekkoatletyce. Mimochodem pochwaliłem się, że Witold Kirkor, mój szwagier, też aktywnie działał w sporcie i jako sędzia główny podczas niedawnej olimpiady w Moskwie podjął decyzję o dyskwalifikacji wszystkich zawodników ZSRR w chodzie na dwadzieścia kilometrów… Nie zdążyłem wszystkiego opowiedzieć, kiedy Maria Eugenia, nie bacząc na wielki ruch na drodze, gwałtowanie zatrzymała swojego pontiaca i kazała mi się wynosić. Na moją głowę spadła wiązanka mocnych słów, z których określenie „drań” było najdelikatniejsze. W końcu Maria wyrzuciła z siebie: – Twój cuniado, szwagier, był tym cholernym Polakiem, co zdyskwalifikował również wszystkich zawodników meksykańskich.

 

 

POLSKA ŻONA MACGYVERA

 

Tuż koło naszej bazy w Północnym Sanktuarium Annapurny w Nepalu wylądowała na początku września 1996 roku belgijska wyprawa wojskowa. Belgowie od razu, bez aklimatyzacji, przystąpili do akcji górskiej, bo jeszcze przed wyprawą przebywali w swoich komorach niskich ciśnień. Z biegiem czasu nawiązaliśmy z nimi bliskie kontakty. Naszą szczególną uwagę zwrócił ich operator filmowy, postać bardzo sympatyczna. Operator był Austriakiem i już na samym początku powitał nas po polsku: – Cześć, szwagry. Okazało się, że ma polską żonę ze Szczecina, śpiewaczkę operową.
Nowy austriacki kolega okazał się postacią nietuzinkową. Był matematykiem, obieżyświatem oraz instruktorem narciarstwa, który nawet na Kaukazie wytyczał nowe trasy zjazdowe. Posiadał też nieprzeciętne umiejętności techniczne. Potrafił naprawić najbardziej kłopotliwe uszkodzenia sprzętu, a przy okazji ustawił prawidłowo anteny naszej radiostacji.
Widząc nieprzeciętne zdolności techniczne Austriaka, powiedziałem mu kiedyś komplement: – Ty jesteś niczym MacGyver! Otrzymałem krótką odpowiedź: – Phi, MacGyvera, a właściwie grającego go Andersona, to ja uczyłem jeździć na nartach w Colorado!

 

 

PRZYJAŹŃ W POTRZEBIE

 

Czasami polski wątek pojawiał się w miejscu najmniej spodziewanym. W sierpniu 1973 roku brałem udział w wyprawie na Pamir Tadżycki. Droga wiodła przez Moskwę. Gdy przybyliśmy na Dworzec Kazański, znaleźliśmy się wśród ludzi Azji Środkowej.
Na dworcu odnotowałem pilną potrzebę fizjologiczną i biegiem pognałem do toalety, ale tam mnie cofnęło. Pod ścianą zobaczyłem ze dwudziestu kucających. Pomiędzy nimi żadnych ścianek czy przegródek. W dodatku na wprost nich stał długi szereg mężczyzn czekających na swoją kolej. Pognałem na zewnątrz dworca, lecz w pobliżu nie było żadnej osłony, a w okolicy roiło się od milicjantów. Spokorniały wróciłem do „azjatyckiej” toalety i z trudem doczekałem na swoją kolej.
Gdy byłem już pod ścianą, kucający obok starszy mężczyzna o poczciwej rosyjskiej twarzy przyjrzał mi się i, zauważywszy mój „nieradziecki” wygląd, spytał, skąd jestem. Powiedziałem prawdę: – Iz Polszy. Na to człowiek, tak jak był, czyli ze spuszczonymi spodniami, podskoczył do mnie, objął serdecznie i wykrzyknął: – A Ty moj drug (jesteś moim przyjacielem)!
Po prostu okazało się, że Iwan Piotrowicz z Tuły w czasie II wojny światowej doświadczył od Polaków wiele dobrego. Wielu z podróżujących w tym regionie moich kolegów spotykało się wówczas z podobnymi reakcjami, chociaż nie w aż tak oryginalnych okolicznościach.