Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2013-02-01

Artykuł opublikowany w numerze 02.2013 na stronie nr. 10.

Tekst i zdjęcia: Marcin Kołpanowicz,

Szkicownik z Orientu


Tutaj rządzi fantazja i kaprys. W marokańskich sprzętach, ubiorze i biżuterii obecne są zmysłowość, obietnica i przepych, ale czają się też pokusa, intryga i podstęp.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Na ścianie restauracji w Bin El Oudaine naiwny fresk: pustynia, palmy, wielbłądy. I napis po arabsku i francusku: „Timbuktu – 52 dni”, który świadczy o konieczności ścisłego przestrzegania przez karawany harmonogramu podróży. A przy okazji – o reżimie oszczędzania wody. Musiało jej wystarczyć dla ludzi i zwierząt przez dokładnie określony czas do następnej oazy.

52 DNI NA WIELBŁĄDZIE

Tyle zajmuje podróż z Bin El Oudaine do Timbuktu.

SŁODKA JAK ŻYCIE MOCNA JAK MIŁOŚĆ

Zielona herbata z miętą jest narodowym napojem Maroka, choć została tam wprowadzona w XVIII wieku przez Anglików.

CIEMNO POD LAMPAMI

Lampy z mosiądzu i kolorowych szkiełek, lampy stojące, wiszące i naścienne – nie po to są, by dawać światło, lecz wywołać nastrój.

MELANCHOLIA BERBERÓW

Surowość klimatu i bezwzględność pustynnego życia sprawiają, że na ulicach marokańskich miast i wsi mniej widzi się uśmiechu czy południowej wylewności niż w innych krajach położonych na podobnych szerokościach geograficznych. Zachowanie Berberów cechuje dumna powściągliwość, nawet pewna melancholia oraz niespieszność ruchów właściwa istotom zmuszonym do oszczędzania sił w upale. Nasz kierowca woził w samochodzie małą szklaneczkę, do której w przydrożnym barze kazał sobie nalewać herbaty. Ta niewielka ilość napoju wystarczała mu na cały dzień, gdyż zwyczajem pustynnych nomadów co godzinę pociągał maleńki łyczek (pijąc dużo i szybko, człowiek bardziej traci wodę).
Najpopularniejszym napojem Maroka jest serwowana w małych szklankach zielona herbata z gałązką świeżej mięty. Punktem honoru kelnera jest nalanie jej ze srebrnego czajniczka do szklanki jak najwęższą stróżką i z jak największej wysokości. Na stacjach benzynowych kolejnym „punktem honoru” jest wymacanie najmniej rozkruszonej kostki cukru. Barman wsadza (niezbyt sterylną) rękę do tekturowego pudełka, długo grzebie w cukrowym pyle, przewracając utkwionymi w sufit oczami, by z triumfalną miną wyciągnąć biały sześcian i położyć go na srebrnym talerzyku obok pokrytej misternymi wzorami szklanki z herbatą.
Upodobanie do ornamentu, które przedmioty codziennego użytku zmienia w niecodzienne obiekty zbytku, rzuca się w oczy przy pierwszym zetknięciu z Marokiem. Po jakimś czasie zauważa się, że poczucie estetyki i świadomość plastycznego efektu są wyróżnikiem tutejszej kultury. Zapewne dlatego kraj ten od dawna przyciągał artystów – początkowo malarzy, później również pisarzy i filmowców.

RIJAD ZNACZY RAJ

Pionierem przecierającym szlak europejskim twórcom był sam Eugène Delacroix, który towarzyszył francuskiemu ambasadorowi Charlesowi de Mornay w jego misji do Algerii i Maroka w 1832 r. Zafascynowany słońcem północnej Afryki, barwnością strojów Arabów, Berberów i licznie tu wówczas obecnych Żydów, a także niezwykłą urodą marokańskich kobiet, przez pół roku twórczego amoku zapełnił rysunkami i akwarelami siedem szkicowników. Miał później korzystać z nich przez wiele lat, tworząc swoje sławne orientalne obrazy.
Sztuka to kapryśna pani, i często nie przychodzi tam, gdzie jej oczekują, lecz pojawia się w miejscach niespodziewanych. Dlatego wyżej niż obrazy olejne cenię te spontaniczne zapiski malarza: arcydzieła bezpośredniości i lakoniczności, w których konieczność błyskawicznego notowania wrażeń zaowocowała uzyskaniem maksymalnego efektu środkami minimalnymi. Marokańskie szkicowniki Delacroix, znajdujące się obecnie w Luwrze, to sugestywna panorama ludzi, strojów, koni, krajobrazów – cenna zarówno jako artystyczny rarytas, jak i źródło antropologicznej wiedzy o marokańskim stroju, broni i barwie.
Rysunki opatrywał Delacroix zwięzłymi notatkami: „Weszliśmy w głąb starego pałacu. Dziedziniec marmurowy, pośrodku fontanna, kolumny wokół podwórza z białego marmuru”.
Marmurowe, bogato zdobione dziedzińce z fontannami pośrodku, jakie zobaczyć można w hotelach Palais Salam w Tarudant czy Riad al Madina w As-Sawirze, uderzają przepychem użytych materiałów i pięknem architektonicznego detalu. Nic dziwnego, gdyż mieszczą się w prawdziwych, XVIII-wiecznych pałacach, będących niegdyś własnością najbogatszych marokańskich rodów. Sercem pałacu jest dziedziniec – al rijad – co w języku arabskim oznacza dosłownie „ogrody”, a przenośnie „raj”. Przez stulecia wypracowano tu specyficzny kanon piękna, wyrażający się w symetrii i ornamencie. Sztuka islamu zakazuje przedstawiania ludzi i zwierząt, więc artyści wyżywali się w zagmatwanych do niemożliwości plecionkach, umieszczanych na mozaikach podłóg, szkliwionych kafelkach zwanych zelij i stalaktytowo rzeźbionych zwieńczeniach bram.
Obowiązkowym punktem rijadu jest sadzawka-fontanna pośrodku – dla Berberów woda była cenniejsza niż złoto, a szmer strumienia był dźwiękiem piękniejszym od brzęku monet. W ogrodach nie mogło zabraknąć roślin. Po „raju” roznosi się zapach pływających w sadzawce róż, a w koronach palm trwa świergot ptaków.
Pałace marokańskie nie były budowane według z góry ustalonego planu, a rozrastały się swobodnie i bezładnie w zależności od potrzeb ich właścicieli. W jednym budynku może być kilka różnych rijadów, a łączące je przejścia i korytarze tworzą zagmatwaną siatkę, podobną do tej, jaką spotyka się w zabudowaniach medin, i przypominającą strukturę marzenia sennego. Ten nawyk komplikowania tras pozostał nawet w nowoczesnych hotelach, gdzie znalezienie drogi z pokoju do windy przeradza się niekiedy w poszukiwanie wyjścia z labiryntu.
Wiele miejsca poświęcił Delacroix opisom marokańskiej sztuki użytkowej. Pracowitość i zręczność rzemieślników do dziś jest niewiarygodna. To prawdziwi cudotwórcy – tworzą cuda z gliny, wełny, jedwabiu, drewna, skóry, kamieni, mosiądzu, miedzi i cyny. Cechuje ich wrodzone poczucie piękna, a także znajomość używanego materiału – stosowane przez pokolenia tajniki jego obróbki.

KOLORYT WIEKU DZIEWIĘTNASTEGO

Również dziś na ulicach Maroka można spotkać ludzi w strojach, jakie utrwalił Delacroix na swoich szkicach.

NATURALNE ARABESKI

Uliczny sprzedawca soków najpierw obdziera pomarańcze ze skóry, a dopiero potem daje im wycisk.

JEŹDŹCY JAK MALOWANI

Pisał Delacroix: „Walczące konie. Jestem przekonany, że zobaczyłem najbardziej fantastyczne i lotne ruchy, jakie mogli sobie wyobrazić Gros i Rubens. Długą, niekończącą się chwilę nie można było ich rozdzielić”. Takie właśnie konie obserwowaliśmy w hotelu Arian Horse w pobliżu As-Sawiry. Obok budynku hotelowego stoi elegancki, przysadzisty pawilon – stajnia, w której trzyma się konie czystej krwi arabskiej. Niektóre z nich są zwycięzcami wyścigów, i jako czempiony ubezpieczone są na zawrotne, sześciocyfrowe sumy (w dolarach). Pośrodku boksów mieści się przeznaczone dla koni solarium. W trakcie popisu stają dęba i symulują walkę, szczerząc siekacze i groźnie rżąc.
Wiele miejsca poświęcił malarz marokańskim jeźdźcom. Ich popisy, brawurowe szarże, zamiłowanie do oddawania w powietrze głośnych salw robiły na nim duże wrażenie. Dziś odżywają sceny ze szkiców Delacroix – w kompleksie widowiskowo-restauracyjnym „Chez Ali” w Marrakeszu odbywa się rewia, będąca połączeniem żywego obrazu, widowiska światło i dźwięk, parady dromaderów i cyrkowej woltyżerki. Na pewno komercja, ale oryginalna i na wysokim poziomie.
Marokańska kuchnia „Chez Ali” (czyli: u Alego), niezbyt pikantna, łącząca mięso z warzywami i owocami w tażinach – służących do zapiekania glinianych naczyniach – jest ze wszech miar godna polecenia (choć w Marrakeszu, i chyba w całym Maroku, nie ma sobie równych restauracja „Dar Moha”). A gdy już pochłonie się podawane na słodko potrawy z baraniny, drobiu i wielbłądziny, a wszystko to spłucze różowym winem, można zasiąść na stromych trybunach i obejrzeć przemarsz berberyjskiej karawany, paradę zaprzęgów sułtana i salta akrobatów.
Największe wrażenie robią popisy jeźdźców, którzy wykonują skomplikowane ewolucje. Następnie szarżują w zwartym szyku prosto na trybuny i unisono strzelają w powietrze – z luf sypią się iskry, a dym długo unosi się nad ich głowami. Na zakończenie przez nocne niebo, pomiędzy dwiema wieżami kazby, przepływa… latający dywan z sułtanem i jego faworytą na pokładzie.
Tutaj także obejrzeć można marokańskich „lajkoników”, którzy kręcą się jak puszczony w ruch bąk. Suficcy derwisze znani są z tego, że wpadają w trans podczas wirujących tańców, symbolizujących ruch ciał niebieskich i gwarantujących mistyczne zjednoczenie z Absolutem.

WOLNY BERBER

Nazwa Berber pochodzi od łacińskiego słowa barbarus oznaczającego barbarzyńcę. Jednak rdzenni mieszkańcy Afryki sami siebie określają mianem Imazighen – ludzi wolnych.

MURY MAROKA

Kamienna warownia Tarudant...

…i styropianowe mury świątyni egipskiej w studiu filmowym w Warzazacie.

PLENERY DLA KAMERY

Podobno w 1897 roku oddelegowany do Maroka przez braci Lumière operator nakręcił „Marokańskiego jeźdźca” (inni twierdzą z kolei, że był to „Marokański koziarz”). Sława filmu, który jakoby znalazł się wśród pierwszych wyświetlanych na świecie ruchomych obrazów, była jak kamyk poruszający całą lawinę. Odtąd Maroko zaczęto nazywać mekką filmowców. Choć jeden z najsławniejszych filmów świata, „Casablanca”, kręcony był w Hollywood i z prawdziwą Casablancą (niezbyt zresztą malowniczą) niewiele ma wspólnego, to o fotogeniczności Maroka świadczy lista zrealizowanych tu obrazów: począwszy od „Otella” (nakręconego przez Orsona Wellesa) – poprzez tytuły takie jak „Lawrence z Arabii”, „Mojżesz”, „Kundun”, „Kleopatra”, Gladiator”, „Ben Hur”, „Mumia”, „Aleksander” – na „Niepokonanych” Petera Weira skończywszy.
Przez ostatnie 20 lat w dwóch studiach filmowych (ATLAS i CLA) w Warzazacie zrealizowano 42 filmy. Na plan filmowy przyjeżdżali tu: Omar Sharif, Kathleen Turner, Michael Douglas, Halle Berry, Jean-Claude van Damme czy Russell Crowe. Jeśli akurat trafi się na czas kręcenia zdjęć, na korytarzu lub w windzie hotelu Berberian Palace w Warzazacie otrzeć się można o którąś z przebywających tu gwiazd. Jeśli zaś trwa przerwa w zdjęciach, warto w udostępnionych do zwiedzania studiach filmowych obejrzeć dokonania najlepszych na świecie scenografów i dekoratorów. Z egipskiej Alei Lwów przechodzi się spacerem do buddyjskiej świątyni, a z zaułków Jerozolimy do rzymskiego miasta (bardziej prawdziwego niż Pompeje i Herkulanum razem wzięte). Tylko pusty odgłos, gdy zastuka się w spatynowaną antyczną kolumnę, zdradza, że mamy do czynienia z żywicą poliuretanową.
W samym Warzazacie są dwa kina. Ożywają zazwyczaj przy okazji premier. Wtedy okoliczni mieszkańcy zapełniają sale kinowe – nie tyle po to, by przeżyć filmowe emocje, lecz aby rozpoznać na ekranie samych siebie, członków rodziny czy sąsiadów – bo statystowanie stało się głównym źródłem dochodu dla wielu rodzin z Warzazatu i okolic.

AJT BIN HADDU STUDIO

Trzydzieści kilometrów od Warzazatu leży stara malownicza osada Ajt Bin Haddu, w której murach kręcono kilka słynnych filmów, m.in. w 2000 roku „Gladiatora” i w 2004 „Aleksandra”.

MAROKAŃSKA AGROTURYSTYKA

Wypiek podpłomyków w obozowisku Ouad Noujum.

CHRZEST SAMOTNOŚCI

Tylko w Maroku mogą zdarzyć się kadry, w których na pierwszym planie widzi się wśród zieleni obsypane owocami drzewa granatu, dalej rozległą piaskową pustynię, a na horyzoncie ośnieżone szczyty Atlasu.
Mistyczne piękno kamiennych gór i apatię zamieszkujących je ludów sugestywnie ukazał film Bernardo Bertolucciego „The Sheltering Sky” („Pod osłoną nieba”), nakręcony na podstawie powieści Paula Bowlesa. Bowles to kolejny artysta zaczadzony Marokiem – ten amerykański kompozytor i pisarz, a zarazem podróżnik i outsider, większość swego życia spędził poza ojczyzną. Przez 52 lata mieszkał w nadmorskim Tangerze, skąd czynił wyprawy do wnętrza kraju. Towarzyszem wypraw bywał osioł, dźwigający na grzbiecie pianino kompozytora. Bowles obserwował obyczaje, zapisywał marokańską muzykę oraz tłumaczył na angielski utwory miejscowych pisarzy.
W swym eseju „Chrzest samotności”, który najlepiej opisuje egzystencjalne doświadczenie pustyni, pisał: „Kiedy człowiek raz znalazł się pod wpływem tej ogromnej, świetlistej, milczącej krainy, żadne inne miejsce nie będzie dla niego wystarczająco mocne, żadne inne otoczenie nie zapewni mu owego przynoszącego doskonałą satysfakcję doznania, że znalazł się pośrodku czegoś absolutnego. Będzie tam powracał, nie dbając o komfort i koszty, bo absolut nie ma ceny”.
Z Warzazatu do Ouad Noujum dojechać można terenowym samochodem. Warto wybrać się do tego niezwykłego miejsca – obozowiska namiotów z ciemnobrązowej wielbłądziej wełny, rozbitego na zboczu skalistej doliny i kojarzącego się z przybytkami, w których bohaterowie opowiadań Bowlesa przeżywają niebezpieczne chwile upojenia z pustynnymi pięknościami. W wiosce namiotów mieści się coś pomiędzy górskim schroniskiem a gospodarstwem agroturystycznym. Można tu przenocować w warunkach zbliżonych do tych, w jakich przez setki lat nocowali nomadzi, a za dnia wybrać się na wspinaczkę w pobliskie skały.
Najpiękniej jest o wschodzie słońca: w dolinie, której dnem meandruje niewielki strumień, widać zmierzwione pióropusze palm i pokryte mięsistymi owocami opuncje, a ponad nimi spektakularną panoramę – pionowe urwiska i rudy amfiteatr skalny, odpowiadający głośnym echem na pokrzykiwania wędrowców. To „brama pustyni”, ostatni łańcuch górski, za którym rozciąga się już tylko morze piachu (stąd do Timbuktu – 52 dni).