Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2013-02-01

Artykuł opublikowany w numerze 02.2013 na stronie nr. 18.

Widok roztrzaskanych w dole aut wyzwala przypływ adrenaliny i religijności. Zmusza do spojrzenia w niebo oraz wypowiedzenia kilku słów w intencji szczęśliwej podróży. Jesteśmy na Pamir Highway. Na żadnym odcinku nie jest to autostrada, chyba że do piekła.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Jeszcze Tadżykistan, ale poczuć się już można jak w Kirgizji. Murgob jest ostatnim miastem przed granicą na słynnym Pamirskim Trakcie, zaczynającym się w Mazar-i Szarif w Afganistanie, przecinającym Uzbekistan i Tadżykistan, a kończącym się w kirgiskim Osz. Trakt pokrywa równy niczym durszlak radziecki asfalt, jedzie się więc jak po zwykłej drodze gruntowej, tyle że urozmaiconej przepaściami.
Murgop jest miastem najwyżej położonym w całym byłym „Sojuzie” (3650 m n.p.m.). Na tej wysokości już niewiele upraw się udaje, więc Pamir Highway, leżąca na jednej z nitek słynnego Jedwabnego Szlaku, spełnia rolę głównego żywiciela Górskiego Badachszanu. Jest to zarazem „droga śmierci” – szlak przemytników opium i heroiny z Afganistanu. Z Osz jadą zatem transporty żywności, a w przeciwnym kierunku – tony opiatów.

 

NA PAMIRSKIM TRAKCIE

Kolejna przerwa w drodze do Osz. W leciwej, zbyt obciążonej wołdze znowu zagotowała się woda w chłodnicy.

W STEPIE SZEROKIM

Pastwiska nad jeziorem Songköl, drugim co do wielkości w Kirgistanie.

SPOTKANIE NA PRZEŁĘCZY

Podczas wędrówki w górach Tienszan, na przełęczy Kyzart (2670 m n.p.m.).

 

RÓŻNE TWARZE, RÓŻNE MENTALNOŚCI

 

Do Osz z Murgobu jest 413 km przez księżycowo piękne, dzikie plateau, przecinające najwyższą przełęcz Pamiru o nazwie Ak-baital (4655 m n.p.m.), która po kirgisku znaczy „Biała kobyła”. Musimy przebyć tę drogę najpóźniej następnego dnia po przyjeździe do Murgobu, bo kończy nam się tadżycka wiza. Nie kursują tu jednak autobusy, więc podróżni przeważnie zrzucają się na auto z szoferem.
Włóczę się po bazarze, piaskowych uliczkach miasta o płaskiej parterowej zabudowie i rozpytuję o transport. Zapuszczam się nad rzekę o tej samej co miasto nazwie, pochodzi ona z perskiego i oznacza „Rzekę ptaków”. Nad jej brzegiem, jak i w całym mieście, spotkać można tyle samo okrągłych, skośnookich twarzy kirgiskich o wysokich kościach policzkowych, co pamirskich – pociągłych, orlonosych i o regularnych rysach.
Różnice w tadżyckich i kirgiskich nazwach dają wyobrażenie o różnicach w mentalności. Z jednej strony poetycka „Rzeka ptaków”, z drugiej przyziemna „Biała kobyła” – żywicielka koczowników, którzy dopiero podczas radzieckiej kolektywizacji zmuszeni zostali do przejścia na osiadły tryb życia.
Młody Kirgiz chce za kurs 200 dolarów. Nie damy tyle, więc uzgadniamy, że zabierze jeszcze dodatkowe osoby i każdy zapłaci po 40 USD. Niemiłosiernie obciążona wołga trze na wertepach o kamienistą drogę. Przy podjeździe na przełęcz woda gotuje się w chłodnicy, a my – z ciasnoty i wściekłości – na szofera.

 

 

TRON KRÓLA SALOMONA

 

Jest trzecia nad ranem. Od szesnastu godzin jesteśmy w drodze, a teraz krążymy wołgą po mieście, szukając noclegu. Uparliśmy się, żeby spać w „Osh Guesthouse”, bo tam można spotkać najwięcej backpackerów, a z nimi wymienić informacje lub zrzucić się na dalszy transport. Jednak w okolicy podanego adresu nie ma niczego, co by przypominało hostel. Z opresji ratuje nas cwany szoferak, zapraszając na noc do swojego domu. Padamy zmęczeni na dywan i śpimy twardo aż do śniadania – dymiącej kaszy mannej z wiśniową konfiturą – którym częstuje mama kierowcy. Za gościnę kasują po 10 dolarów.
Wymarzony „Osh Guesthouse” uda się znaleźć dopiero za 10 dni, przy drugiej wizycie w mieście. Nieoznakowany mieści się w czteropiętrowym bloku z wyrwanymi drzwiami wejściowymi, przed którym kirgiskie rodziny, pielęgnując koczownicze tradycje, gotują posiłki w wielkim garze.
Osz to jedno z najstarszych miast Azji Centralnej. Legenda mówi, że założył je biblijny król Salomon (dla muzułmanów – prorok Sulejman). Zachodzimy kupić chrupiące lepioszki – okrągłe chlebki posypane sezamem. Na bazarze pamiętającym początki Jedwabnego Szlaku (Osz był jednym z centrów produkcji jedwabiu) handlują Kirgizi, Uzbecy, Tadżycy. Niby w zgodzie, ale podszytej nieufnością. Choć Kirgizi i Uzbecy to ludy tureckie (w Osz jest ich mniej więcej po równo) i dogadują się bez tłumacza, to napięcia się zdarzają. Tyle że tutaj, jak już zaiskrzy – to śmiertelnie. W roku 1990 zginęło w pogromach ponad 300 osób, a w 2010 ofiar było przynajmniej o 100 więcej.
Po bazarze przemykają niczym zjawy zakwefione kobiety. Choć kirgiski islam nie jest głęboki (koczownicy wzięli z nowej religii tyle, ile zdołali wrzucić na konia), silne są tu wpływy islamistów z Kotliny Fergańskiej. Zdarzało się, że porywali obcokrajowców, a etniczne zamieszki z 2010 roku, zapoczątkowane przewrotem w Biszkeku, próbowali wykorzystać do utworzenia wyznaniowego państwa szariatu. W ustabilizowanie kraju wmieszali się finansowo Rosjanie, którym zależy na utrzymaniu wpływów i spokoju w regionie.
Tron Salomona to skalisty grzbiet górski wyrastający niemal w centrum miasta, kształtem przypominający brzuch ciężarnej kobiety. Na jego szczyt prowadzi półgodzinna wspinaczka. Po drodze mijamy naturalną kamienną ślizgawkę z rynną wyżłobioną tysiącami kobiecych pośladków. Do zjeżdżalni ustawiła się właśnie kolejka dziewczyn, wierzących, że zjazd po skale zapewni pomyślną ciążę…
Tuż obok znajduje się Dom Babura – malutkie sanktuarium muzułmańskie. Stąd miał spoglądać na założone przez siebie miasto król Salomon. Do małej platformy widokowej stoi ogonek chętnych na fotkę z widokiem Kotliny Fergańskiej. Meczet kazał tu zbudować pod koniec XV w. król Fergany, Babur, późniejszy zdobywca północnych Indii i założyciel państwa Wielkich Mogołów. Miejsce stało się celem pielgrzymek sufich. Ci muzułmańscy mistycy, dzięki swej tolerancji na inne wierzenia, najskuteczniej krzewili islam wśród wyznających szamanizm nomadów.

 

MLEKO WYSKOKOWE

Stragan z kumysem, tradycyjnym napojem alkoholowym z kobylego mleka.

ŚLIZGAWKA PŁODNOŚCI

Tron Salomona to grzbiet górski kształtem przypominający brzuch ciężarnej. Młode kobiety zjeżdżają ze skalnej ślizgawki, aby zapewnić sobie płodność.

PRIVIET CZY HELLO?

Biszkek to najbardziej zrusyfikowane i zarazem zwesternizowane miasto byłych azjatyckich republik radzieckich. Prawie wszyscy mówią tu po rosyjsku, a równocześnie młodzież ubiera się na zachodnią modłę, jak tych trzech hiphopowców – dwóch Kirgizów i Uzbek.

 

BISZKEK ZMIENNYCH WPŁYWÓW

 

Jedziemy na północ do stolicy. Od południowych prowincji oddziela ją pasmo Tienszan. Droga jest dobra, bo rząd chciał zbliżyć zindustrializowaną, zlaicyzowaną Północ do rolniczego, konserwatywnego Południa. Stajemy na kolację w przydrożnej jurcie, gdzie dostaję górę łykowatej, spieczonej na węgiel baraniny z ostrą jak ujgurski nóż cebulą, i miskę kumysu. Zanurzam usta w czarce i czuję smak kefiru. Nie jest źle, ale gdy przełykam napój, pozostaje absmak wędzonej goryczy. Ból brzucha zaczyna się po godzinie i nie odpuszcza przez następne dwa dni.
W Biszkeku zatrzymujemy się w domowym hostelu braci Sabyrbek. Dwuosobowy pokój? Proszę bardzo. Dostajemy dwuosobowe łóżko oddzielone od reszty dużego pomieszczenia szafą i zasłonką. Nad nami czuwa Lenin, wygrawerowany na zawieszonym na ścianie talerzu. Obok wisi makatka z Mekki.
Śniadanie jemy w słonecznym ogrodzie, w cieniu gałęzi uginających się pod ciężarem owoców wiśni i moreli. Ryszard Kapuściński pisze, że stolica Frunze (dziś Biszkek) ma najlepszy klimat spośród stolic azjatyckich republik. Dlatego Rosjanie, którym przyszło żyć w Azji, najchętniej się tu osiedlają.
Obecnie jest to dziwny melanż pozostałości rosyjskich i sowieckich oraz wpływów islamskich, nacjonalistycznych i zachodnich (na nieodległym cywilnym lotnisku Manas znajduje się amerykańska baza wojskowa). Widać to w rozległych parkach i na placach ciągnących się wzdłuż głównej ulicy Czuj Prospekt. Tak ubranej młodzieży nie widzieliśmy w innych postradzieckich krajach. Spacerują tu chłopcy zainspirowani modą italo disco oraz dziewczyny w miniówkach, pod drzewami zaś siedzą metalowcy i punki. Trzech nastolatków – dwóch Kirgizów i Uzbek – ubranych dokładnie jak z hiphopowego teledysku, na nasz widok przyjmuje pozy wyuczone z MTV i przybija nam „piątki”.
Wokół potężnego pomnika Lenina, który wciąż trwa, choć w miejscu mniej reprezentacyjnym, spacerują muzułmanki z dziećmi. Jest jeszcze pomnik Michaiła Frunze, który podbijał dla Sowietów Azję Centralną, a także Marksa i Engelsa siedzących na ławeczce i czule wpatrzonych w siebie. Z nowości, postawiono monument Manasa – bohatera epopei narodowej oraz kilka pomników niepodległości.

 

 

JURTOTURYSTYKA

 

Jesteśmy w mieście Koczkor, gdzie chcemy wynająć konie, aby wypuścić się w Tienszan. Przewodnika i wierzchowce wynajmujemy w biurze Community Based Tourism, organizacji zrzeszającej pasterzy, którzy przyjmują w swych jurtach turystów. Jest to nasz pierwszy kontakt z końmi, prosimy więc o spokojne okazy.
Koniki górskie okazały się nie tyle spokojne, co leniwe. Na stromych podjazdach muszę zsiadać i ciągnąć (wał)konia za uzdę. Przez trzy dni przemierzamy niekończące się, pofałdowane pastwiska i brązowo-zielono-rude wzgórza bez jednego drzewka. Przecinamy potoki i docieramy nad jezioro Songköl, drugie co do wielkości w Kirgistanie. Noce spędzamy w jurtach – niepozornych z zewnątrz, szarych, wełnianych grzybkach, w środku jednak przepięknie zdobionych barwnymi tkaninami i filcowymi pokryciami ścian.
Próbuję na moim koniku, razem z dziesięcioletnim kowbojem, zaganiać krowy do zagrody, ale nie nadążam, bo on leci na swym rumaku przez step jak wiatr. Później podpatruję, jak z bratem doją klacze, a ich ojciec robi kumys. Aby kobyła dała mleka, młodszy z braci dostawia do wymiona źrebaka. Gdy malec zassie mleko, chłopak odciąga go, zaś starszy klęka z wiadrem przy klaczy i doi.
Pasterze są mili, trochę nieśmiali i karmią nas wspaniale (pyszne kotlety rybne), ale kontakty z nimi nie wykraczają na milimetr poza układ turysta – gospodarz. Z pewnym rozrzewnieniem wspominamy gościnność innych azjatyckich ludów. Ci koczownicy potrzebują chyba więcej czasu, aby oswoić się z obcymi.

 

Z KOPYTA

Młody kowboj wyrusza wieczorem po bydło, aby zagonić je z pastwiska do zagrody.

SALON NA STEPIE

Dekoracyjne wnętrze kirgiskiej jurty. Z zewnątrz nic nie zapowiada takiego przepychu.

PRZYDROŻNY SZABLON MODY

Kołpak to tradycyjna czapka Kirgizów, zrobiona z białego i czarnego haftowanego filcu. Jest nadal popularny, co widać zarówno po noszących go mieszkańcach, jak i przydrożnych dziełach metaloplastyki.

 

KIRGIZ ŚPIEWA „TAKE IT EASY”

 

Wkrótce musimy opuścić Kirgistan, gdyż lada dzień wygaśnie nam ważność chińskiej wizy. Aby dojechać do Chin, trzeba wrócić do Biszkeku, stamtąd do Osz, i wreszcie na granicę.
Z Biszkeku dwaj bracia zabrali nas podrasowaną „furą”. Całą drogę pędzili jak straceńcy, a my błagaliśmy, by zwolnili. Gdy na jednym z ostrych zakrętów chłopak stracił panowanie nad autem, które obróciło się wokół własnej osi, nie wytrzymałem napięcia i zrobiłem awanturę. Chłopcy uśmiechnęli się, wrzucili kasetę z przebojem Mika „Relax, take it easy” i zaśpiewali z podkładem.
Przez trzy miesiące podróżowaliśmy po byłych republikach ZSRR. Za przewodnik mieliśmy książkę Ryszarda Kapuścińskiego „Kirgiz schodzi z konia”, którą guru reportażu popełnił ponad czterdzieści lat wcześniej. Od tego czasu na postsowieckim obszarze zaszły zmiany trudne wcześniej do przewidzenia. No, może z jednym wyjątkiem – że Kirgiz z konia szybko nie zejdzie, chociaż nie pogardzi też mechanicznymi.