Jodhpur – niebieskie miasto. Intensywnie niebieskie niczym morze, i równie rozległe. Jak okiem sięgnąć, niemal każdy dom mieni się w słońcu żywym błękitem.
Dostępny PDF
Cisza. Nie słychać nikogo ani niczego. Totalna, niczym niezakłócona cisza. Po raz pierwszy od tygodni nic nie wali w bębenki. Po raz pierwszy w Indiach usłyszeć można własne myśli. Jest szósta rano i słońce jeszcze nie wstało nad Jodhpurem.
Na podłodze w holu, na materacu, śpi właściciel hostelu. Wychodzę na zewnątrz budynku i wąskim przesmykiem ruszam w kierunku ulicy. Jeszcze tylko przejście nad otwartym, nieruchomym o tej porze ściekiem i jestem w mieście. Cisza.
BŁĘKITNY LABIRYNT
Jodhpur to drugie co do wielkości miasto największego stanu Indii, Radżastanu. Zamieszkuje je ponad 1,2 mln osób.
DRZWI W DRZWI
Dwa mieszkania w niebieskim mieście. Jak wszędzie, tak i tu sąsiedzi starają się wyróżnić.
JAKA TO MELODIA?
Brak tylko klucza wiolinowego, by ze śpiących na drutach gołębi ułożyć muzykę poranka.
BLONDYN DOCIERA DO CELU
Do Jodhpuru dotarłem poprzedniego dnia wczesnym popołudniem. W autobusie moje blond włosy zapewniły współpasażerom kilkadziesiąt osobogodzin uciechy. Co odwróciłem wzrok, ktoś w turbanie wlepiał we mnie wielkie oczy i dopiero po kilkusekundowym pojedynku na spojrzenia odwracał wzrok. Hałas silnika i krzyk lokalnego biznesmena – gadającego przez komórkę z pasją Włocha – sprawiał, że podróż strasznie się wlokła.
Morze autoriksz z wciśniętymi klaksonami obwieściło, że ostatecznie skończyła się droga przez pustynię i dojechaliśmy do miasta. Jeszcze tylko kilka skrzyżowań, kilka ostrych manewrów omijających krowy wryte w asfalt i byliśmy na miejscu.
Za orkiestrę powitalną robiła kakofonia głosów z dobrze znanym refrenem: „taxi taxi taxi, you want?”. Bez zbędnych uprzejmości wybrałem śpiewaka intonującego najkorzystniejszą cenowo zwrotkę i po chwili mknąłem już w kierunku hostelu.
Miasto jak miasto, na pierwszy rzut oka nijak nie przypominało tego ze zdjęć legendy fotografii – Steve’a McCurry’ego. Wszechobecny hałas odbijał się od ścian obdrapanych budynków i czarnych dachów riksz. Koloru nadawały tylko migające tu i ówdzie sari i turbany.
Chwilę po dokonaniu formalności hotelowych siedziałem już w taksówce rzężącej na stromym podjeździe do głównej atrakcji miasta – ogromnego fortu. Wraz z kolejnymi zakrętami słońce powoli nabierało ciepłej barwy. Za murami, na dziedzińcu, słychać było rozmowy turystów i krzyki dzieci grających w krykieta na klepisku. Eksponaty w fortowym muzeum okazały się zaskakująco bezbarwne, podobnie jak samo miasto. Nic więc nie zapowiadało, że Jodhpur okaże się jednym z najciekawszych miejsc w Indiach.
TRZY TEORIE NIEBIESKOŚCI
Po obejrzeniu pałacowych sal skierowałem się w stronę małej świątyni na drugim końcu fortu. Tam, z jego murów, przy zachodzącym słońcu, zobaczyłem jak na dłoni, z czego słynie miasto. Ciężka do ogarnięcia plątanina ulic, uliczek, przesmyków i ślepych zaułków. I wszystko niebieskie. Jak morze. Na wietrze falowały jeszcze, niczym tysiące żagli, schnące na dachach ubrania.
Dlaczego niebieski? Teorii jest wiele. Według niektórych, kolor ten działa odstraszająco na komary oraz inne insekty – to istotne w kraju, gdzie na malarię umiera rocznie nadal dwieście tysięcy osób. Być może – podobnie jak po wielkich pożarach europejscy władcy nakazywali budowę domów z cegieł, a nie drewna – władca Jodhpuru po kolejnej epidemii zarządził pomalowanie ich na kolor niebieski. Ale to czysta spekulacja.
Inne, bardziej wiarygodne źródła, mówią o użyciu koloru niebieskiego, bo to święty kolor braminów zamieszkujących te rejony. Tylko wyższe kasty mogły mieszkać w niebieskich domach, podczas gdy kasta najniższa – „niedotykalni” (dalitowie) – nie mieli takiego prawa. W tej wersji zatem ów piękny kolor mógł być dosadnym narzędziem segregacji społecznej. Teoria o tyle nośna, że społeczeństwo hinduskie, mimo ponad sześćdziesięciu lat demokracji, nadal trzyma się hierarchizacji na tych, którzy „mają i nie mają”: pieniędzy, wykształcenia, szacunku, perspektyw…
Osobiście wierzę jednak w inną teorię. Malować domy na niebiesko nakazał któryś z władców, po to aby móc wieczorem wyjść na mury fortu i przy zachodzącym słońcu zobaczyć oraz poczuć to, co ja.
NAMASTE, CZYLI WITAJ
Jodhpur budzi się do życia. Święta krowa wychodzi z bramy...
...dzieci biegną do szkoły...
...a twierdza Mehrangarh wypełnia się turystami.
JAK BUDZĄ SIĘ INDIE
Teraz na ulicy nie ma nikogo. Pierwszy raz w tym kraju widzę całkowicie wymarłe miasto. W półmroku ruszam w prawo, w głąb wijącej się odnogi z górującymi nad nią kilkupiętrowymi budynkami. Na tle jaśniejącego nieba rysują się sylwetki ptaków śpiących na drutach. Nie znam dokładnie drogi, nie mam też mapy, ale wiem, w którym kierunku podążać, aby jeszcze więcej zobaczyć i przeżyć. Niestety, mam na to tylko trzy godziny, potem ruszam w dalszą podróż.
Wraz z pojawiającym się światłem na ulicach zaczynają pojawiać się ludzie. Pojedynczo, z miotłami i wiaderkami. Z bram wyglądają śnięte krowy. – Namaste – witam człowieka z miotłą i kłaniam się. – Namaste. Miasto powoli, po cichutku budzi się do życia. A z nim całe Indie, drugi pod względem zaludnienia kraj na świecie.
Podczas gdy jedni zamiatają ulice przed otwarciem sklepu lub rozłożeniem swojego kramiku, inni przy otwartych drzwiach, na widoku, odprawiają poranną modlitwę i ofiarowują bogom dary. Wszystko odbywa się bez słów. Krowy, które wydają się bezpańskie, też budzą się do życia. Co krok widać, jak ludzie wynoszą im chleb (chapati) i oddają zwierzętom cześć, dotykając ich czoła.
Na ulicach – sklepikarze, piekarze, szewcy, taksówkarze, jubilerzy, fryzjerzy i rzemieślnicy. Każdy z uśmiechem na twarzy odpowiada na mój ukłon. Panuje sielanka, jakiej oczekuje się raczej po małych miasteczkach, gdzie każdy zna każdego, nie zaś po mieście większym od Łodzi czy Krakowa. Otaczająca mnie przestrzeń zapełnia się kolejnymi postaciami rozpoczynającymi pracę i dziećmi…
RADOŚĆ I SMUTEK FOTOGRAFOWANIA
Grupki chłopców podbiegają przywitać się, przedstawić po angielsku oraz spytać, skąd jestem i jak mam na imię. Recytują pytania wyuczone na lekcjach w szkole. Mimo iż angielski jest językiem urzędowym, w miastach takich jak Jodphur posługują się nim nieliczni. Chłopcy, w zależności od szkoły do której chodzą, mają różne gustowne uniformy: spodnie w kant, eleganckie blezerki i obowiązkowo krawaty. Wyglądają jak amanci kina z lat 1950.
Dziewczynki też idą do szkoły, ale widać, że ich naturalna dziecięca śmiałość i otwartość zostały zduszone społecznymi normami. Nie tylko nie podbiegają porozmawiać, ale w większości przypadków nie mają nawet odwagi spojrzeć w moim kierunku. To trochę smutne. Ale chyba jeszcze smutniejsze jest to, że gdy wesołe grupki pod krawatami dziarsko wędrują po naukę, wielu ich rówieśników ubranych mniej elegancko bawi się przy ściekach. Oni również reagują na przybysza o jasnym upierzeniu szerokim uśmiechem, a nie znając podstaw angielskiego, komunikują się ze mną na migi.
Dzieci łączy radość życia i miłość do bycia fotografowanym. Niemal bez wyjątków każdy chłopiec prosi, żeby zrobić mu zdjęcie. Woła też kolegów, tatę, wujka, rzadziej mamę. Całe rodziny dumnie pozują, nie prosząc ani o zapłatę, jak to bywa w wielu innych krajach, ani nawet o przesłanie zdjęć. Co ciekawe, jeszcze przed chwilą uśmiechnięte od ucha do ucha twarze dorosłych zastygają w stoickim smutku, gdy w ich kierunku kieruję obiektyw. W kulturze zachodniej jest na odwrót – zdjęcie wymaga hollywoodzkiego uśmiechu.
Jeszcze dziwniejsze wydaje się to, że gdy po zrobieniu zdjęcia chcę modelom pokazać na ekranie efekt naszego wspólnego wysiłku, patrzą ze średnim zaciekawieniem. Właściwie to nie interesuje ich rezultat, lecz proces. Myślę więc, że pozując do zdjęć, biedni mieszkańcy Jodhpuru mogą poczuć się ważni, zakosztować czegoś zarezerwowanego dla ludzi z fortów i dalekich krajów. Może też, utrwaleni na zdjęciu obcokrajowca, w pewnym metafizycznym sensie odbywają z nim podróż w miejsca, o których im się nie śniło? A może, po prostu, chcą być dla mnie mili?
BATMAN CZUWA
Pochodząca z XV wieku twierdza Mehrangarh góruje nad Jodhpurem. Jej potęgę i malownicze położenie doceniali liczni władcy. Dziś doceniają ją turyści i filmowcy. Kręcono tu m.in. sceny do najnowszej odsłony Batmana – „Mroczny Rycerz powstaje”.
NA DOBRY POCZĄTEK
Sprzedawca modli się przed otwarciem sklepu.
PORANNY PRZEGLĄD PRASY
To ostatnie spokojne chwile, zanim ulice Jodhpuru wypełnią się tłumem i gwarem.
JODHPUR UMIERA CODZIENNIE
Fort, jedyny oczywisty punkt odniesienia, nie jest widoczny z żadnej z ulic. Idę więc przed siebie, nie pytając o drogę i dając się ponieść niebieskiej fali murów, coraz intensywniej odbijających szmer miasta. Coraz mniej osób zwraca na mnie uwagę. Magiczny, monochromatyczny Jodhpur ponownie staje się buzującą mieszaniną klaksonów i krzyków, a wzbijający się kurz coraz bardziej przysłania jego kolor. Zamienia go w odcienie szarości i brązu.
Dochodzi dziewiąta. Już za godzinę muszę wyruszyć w drogę do Udaipuru. Zatrzymuję więc autorikszę i pytam, za ile pojedzie do wieży na głównym placu Jodhpur, z którego wiem, jak w pięć minut dojść do hostelu. Kierowca woła: „Trzydzieści rupii”. Po negocjacjach, odbywających się z uśmiechem na twarzy, cena spada do dwudziestu. Sukces. Wsiadam i ruszamy. Po dwóch zakrętach i półminutowej przejażdżce jesteśmy na miejscu. „Dwadzieścia rupii” – mówi rozbawiony rikszarz. Jego sukces!
Wracam w to samo miejsce, z którego wyruszyłem o świcie, i rozglądam się dookoła: krowy, taksówki, pędzący gdzieś ludzie i wartko płynący ściek. Uliczka w ogóle nie przypomina tej, którą widziałem jeszcze trzy godziny wcześniej, w mroku i totalnej ciszy. Magia pryska, a jej miejsce ponownie zajmuje hałas.
Odkrywcom bez fantazji (i budzika) to magiczne miejsce wydaje się teraz jednym z setek tutejszych, podobnych miast. Tymczasem Jodhpur, jak w hinduskim kole życia, codziennie umiera, by w ciszy odrodzić się na nowo. Niebieskie miasto odkrywa piękno i cud swoich narodzin jedynie tym śmiałkom, którzy gotowi są wejść w jego labirynt. Wejść i dać się ponieść niebieskiej fali.